środa, 28 maja 2008

Upały - są meczące (U. Seidl)

Austria w porze bardzo gorącego lata, na dalekich przedmieściach Wiednia. Sterylne osiedla domków jednorodzinnych, zabudowanych szeregowo, podobnych toczka w toczkę jeden do drugiego. Niektóre domki malutkie, niektóre większe, w zależności od zawartości kieszeni lokatorów. Ale wszystkie tak samo wyjałowione z uczuć i emocji. Martwe osiedla zaludnione żywymi trupami. Nawet dzieci są tu jakieś dziwne, jeśli je w ogóle widać.  Bawią się cichutko w przydomowych ogródakch, tak cichutko na ile trzeba, by nie zakłócać spokoju sąsiadom. Ludzie odgradzają się od siebie wysokimi, gęstymi żywopłotami, grubymi zewnętrznymi żaluzjami, które co rusz opadają z hałasem, obwieszczając światu maksymę właściciela – "jestem u siebie, mam swoje życie i chcę mieć święty spokój". 

Patrząc na takie osiedla czuje się wręcz tęsknotę za brazylijskimi favelami, gdzie życie może i biedne,  niehigieniczne i niebezpieczne, ale tętniące, a ludzie to ludzie, a nie płazy wypełzające na słońce, by wygrzać swe obłe ciała. Dokładnie tak wygląda u Seidla wiedeńskie przedmieście skwarnym latem – niczym wielka kamienista plaża oblężona przez gromady oślizłych płazów (efekt oślizłości uzyskany przez naoliwienie ciał ), leniwie drzemiących i od czasu do czasu leniwie w swych kryjówkach kopulujących. Miłość – może... gdzieś... kiedyś... ktoś ... czegoś na podobieństwo tejże doświadczył. Niestety - albo już zapomniał, albo jest właśnie w trakcie wypierania tego czegoś  z pamięci,  ewentualnie rozpaczliwie jeszcze poszukuje i bierze co popadnie, i jak popadnie. 
 
Relacją jaka na ogół panuje między osobnikami zaludniającymi senne, rozgrzane do białości osiedle jest dominacja i podporządkowanie, a co za tym idzie – przemoc. Przemoc jest wszechobecna i nawet upał nie sprzyja jej osłabieniu. Przemoc pełznie,  sączy się, czasem wybucha, a czasem jest  z zimną krwią zaprogramowana i realizowana. Najczęściej jest to przemoc fizyczna – taką uprawiają mężczyźni w stosunku do kobiet, rzecz jasna - przewaga fizyczna tychże na tymi jest jedyną niepodważalną. Osobniki bardziej zmyślne łączą przemoc fizyczną z psychicznym znęcaniem i upokarzaniem. Niestety, kobiety przyjmują te zabiegi zazwyczaj z głeboką pokorą i oddaniem, a bywa, że nawet z miłością wobec kata. Czasem, jeśli kobieta jest jeszcze młoda i ładna próbuje uciekać, pewnie po to by w końcu i tak wpaść w łapy innego. Widać, kobieta lubi, a może nawet musi, przynależeć do kogoś. Pełnić rolę służebną wobec  swego pana, czego obrazem w filmie są dwie sceny, mówią tu i ówdzie, że pornograficzne. Te najbardziej bulwersujące widzów , z niechęcią przez nich przyjęte,  no bo nie są one  przyjemne, jak  prawda, która często boli. A  poza tym, mogłyby być podniecające, ale nie wypada, film przecież jest poważny, o zacnych mieszczanach rodem ze środkowej,  wysokocywilizowanej Europy. 
 
Pierwsza scena,  otwierająca dzieło U. Seidla -  to zbiorowa orgia, gdzieś na zapleczu jakiegoś supermarketu,  jakich wiele na obrzeżach Wiednia. Mnóstwo najrozmaitszych konfiguracji, poruszających się mechanicznie w takt znanego wszystkim rytmu. Po chwili na plan główny wysuwa się jedna figura – trójkąt, z kobietą obsługującą dwóch mężczyzn jednocześnie. Drugi obraz, zamykający film, to akt nagiej pary, coś na kształt jakby z  malarskiej palety Rubensa. On całkowicie wyprostowany, łącznie z penisem i ona - półleżąca przed i z tymże w dłoni, również w pełnej gotowości - by zaspokoić tego, który ma ochotę jej na to pozwolić.  
A między tymi obrazami - mozaika scen z życia przeciętnego obywatela, mieszkającego w małym białym sterylnym domku, wciśniętym miedzy jednym hiperpermarketem  a drugim. Czyżby nasze życie, wg Seidla, określało tylko przyziemne zaspokajanie potrzeb fizjologicznych,  konsumpcja i kopulacja? 

Czy wszystko prędzej czy później sprowadza się do takiego mianownika? Czy nawet karą za niszczenie drogich samochodów (jeden z najwyżej cenionych wyznaczników wysokiej konsumpcji) na parkingu ma być gwałt na domniemanej sprawczyni? Stary wdowiec, poszukujący wśród żywych, namiastki swej zmarłej żony musi ją znajdować w starej kobiecie, która zaspokaja zarówno jego gust kulinarny jak i zamiłowanie do patrzenia na tańce erotyczne? Emerytowana pani profesor od śpiewu, kobieta inteligentna i wykształcona lubi być gwałcona i poniżana przez obleśnego prostaka stylizującego się na podtatusiałego rockmana. 

No i Matka, mszcząca się na swym mężu za śmierć córki, spółkująca na jego oczach (to znaczy na kanapie w ich wspólnym domu) z przygodnymi kochankami. Lecz kiedy ta sama kobieta, obolała matka, opamięta się i zwróci do tegoż z męża z prośbą o rozmowę, wtedy dwoje dorosłych ludzi, czując się bezradnymi, idzie, jak dzieci, pohuśtać się na huśtawkach. Niestety, są to dwie oddzielne huśtawki – nie rodzaj tej jednej, która wymaga współpracy dwojga zasiadających na jej przeciwnych końcach. A milczenie ciągle trwa.  Słychać tylko skrzypienie mechanizmów urządzenia do relaksu, wprawionych w ruch przez dwa obce sobie ciała. Jedno z tych ciał, ciało kobiety, poznaliśmy już wcześniej, na samym początku filmu – to ta pani z pierwszego obrazu, będąca ramieniem trójkąta, jednej z wielu figur erotycznych zbiorowej orgii na zapleczu jakiegoś supermarketu, położonego na obrzeżu jednego z wielu wielkich miast świata.

czwartek, 8 maja 2008

Pianistka i Elizabeth (jeszcze nie o filmie)

Niedawno przeczytałam „Pianistkę” E. Jelinek. Tak, tak, wiem, powinnam to zrobić wcześniej, jeszcze przed zobaczeniem filmu  M. Haneke.  Pamiętam konsternację jaka zapadła, gdy przyznano jej w roku 2004 Literacką Nagrodę Nobla.  Ponad 20 lat po napisaniu tej powieści. Zresztą od pozostałych dzieł też upłynęło sporo czasu.  Wreszcie zauważono i obwieszczono światu i wszystkim nieświadomym, że jest oto w Austrii pisarka, która bezlitośnie obnaża naturę swych czcigodnych rodaków.   I jesli ktokolwiek  gorszył się tym Noblem przyznanym piszącej pianistce, zniesmaczał, oburzał, zarzucał etc.,  że to "nie może być", "jak można", "że przesadza",  "kobiecie nie przystoi", a może że nawet, że "chora psychicznie"  itd. , niech teraz  pochyli nisko głowę przed pisarką, która wyprzedziła swą prozą to, czego dowiedzieliśmy się o człowieku za pośrednictwem  J. Fritzla. Wbrew pozorom, ona, jej pianistka Erika była w podobny sposób, choć na pewno mniej drastyczny, zdominowana i zamęczona przez swą matkę jak Elizabeth przez swego ojca. Obydwoje rodzice zbudowali dla swych dzieci, każdy na swój sposób, okrutne wieloletnie, a nawet dożywotnie więzienie. Okazuje się, że  czasem człowiek to nawet nie zwierzę. Owszem, łączy go ze światem puszczy chęć dominacji, która to chęć przeważa nad wszystkimi innymi pragnieniami. Ale ta wspólna zwierzoludzka skłonność  u człowieka okraszona jest sadomasochistycznymi skłonnościami. Zwierzę w odróżnieniu od człowieka nie zabija, nie unicestwia bez powodu swojego potomstwa. Jakoś tak się składa, że i Jelinek i Freud (ten od popędów seksualnych) są Austriakami .  Także  U. Seidl  (Upały, Import – eksport) i  M. Haneke, których  cała filmowa twórczość  jest również  podporządkowana tematowi wszelakiej dominacji . Musimy tę smutną prawdę przyjąć do wiadomości. Zło i dobro istnieją równolegle,  a człowiek częściej sięga po zło, bo daje mu ono przyjemność płynącą z  przewagi nad pozostałymi członkami stada.   I nie możemy  ufać do końca tym podejrzanie "porządnym" obywatelom, ze złożonymi rączkami,  spacerującymi w „białych rękawiczkach”, niczym dwójka  inteligentnych austriackich młodzieńców, składających mordercze wizyty  wypoczywającym  w domkach letniskowych innym inteligentom.  Serdeczny  uśmiech na twarzy,  uprzejmość, codzienna modlitwa  to jeszcze nie dowód, że człowiek nie ma swoich sekretnych piwnic. 

Twórcy wyżej wymienieni są akurat pochodzenia austriackiego. Piszą i tworzą na podstawie obserwacji własnego narodu. Ale nie tylko, Haneke na przykład, z tego co widziałam , tworzy także w odniesieniu i do innych nacji (np. Bałkany,Francja, Algieria). Każdy z nas, oczywiście, może odnieść się po lekturze czy filmie, także do swojego narodu i  znaleźć podobieństwa. Ale myślę, że  nie bez powodu  jedni z największych współczesnych austriackich artystów zajmują się właśnie taką a nie inna tematyką. Brutalnie, nie owijając w bawełnę - obnażają kim jest tak naprawdę ten posłuszny, mający zamiłowanie do porządku i grzecznej uładzonej fasadowości ich rodak, /a w dalszych asocjacjach może być także każdy inny człowiek/.

I nie chcę tu absolutnie uogólniać, ale tak się jakoś składa, że Hitler –pierwszy  największy zbrodniarz świata i Fritzl -  również pierwszy, chyba do tej pory nikt nie dokonał indywidualnego aktu okrucieństwa na taką skalę (i to na swojej rodzinie) - pochodzą z tego samego kraju. Ten temat, te zbieżności,   pewnie nadal będzie  gnębił  co wrażliwsze sfery tej nacji.  Będzie się  o tym dużo pisać i mówić, analizować itp. Oczywiście, byli później i Stalin, i Idi Amin czy Kim Il Dzong /albo, tak niedaleko nas, lekarz psychiatra Serb Radovan Karadzić/, i pewnie jeszcze kilku takich by się znalazło w innych rejonach świata, ale ci wszyscy choć nie kryli/ją swego przerostu ambicji, zamiłowania do zbytku i publicznej adoracji.

A tamci dwaj - byli ludźmi na pozór bardzo skromnymi, cichymi, ba, nawet niektórzy ze zdolnościami artystycznymi, lubiącymi porządek i ład, żyjącymi wg ściśle ustalonych reguł i planów i zgodnie  z pożądanymi  społecznie normami i tym normom świetnie odpowiadający – spełniali dokładnie to, czego ludzie z zewnątrz od nich oczekiwali.  A narzucone kajdany norm,  jak się okazuje, i tak w kiedyś pękają. Pierwotne instynkty, chęć dominacji, czerpanie z tego przyjemności, dotyczą każdego, nie dajmy się oszukać Nawet porządnych i kochających na całym świecie pokój Amerykanów.

Sen Kasandry

Oj, nie trzeba było braciom Ianowi (Gregor Mc Ewan) i Terry’emu (Colin Farrell) nazywać nowo zakupionej, po okazyjnej cenie, łajby imieniem (sen)Kasandry. Czyżby młodzi chłopcy przespali lekcje z mitologii i nie wiedzieli, że to może źle rokować na przyszłość?  Tym bardziej w ich przypadku nie trzeba było ryzykować.  Gdy jeden z nich cierpi na przerost ambicji w dziedzinie wielkiego amerykańskiego sukcesu, które to ambicje nie idą w parze z jego predyspozycjami psychicznymi, a drugi jest nałogowym hazardzistą, zapijającym niepowodzenia w grach szklaneczkami whisky.

Tu małe skojarzenie, co do śniącego o sukcesach za wielką wodą Iana. Czyżby Woody Allen chciał "Snem Kasandry"ostrzec wszystkich  Śniących o Ameryce? A szczególnie tych, którzy tak jak ukochana Iana –  Angela, marzą o karierze w Hollywood? Chyba nie bez przyczyny  główna rola kobieca to początkująca londyńska aktoreczka . A przy okazji, ma przynajmniej Allen możliwość trochę pokpić z tego zawodu, co rusz rzucając w przestrzeń uszczypliwe uwagi na temat ulotności i małej praktyczności pracujących na scenie, czy przed kamerami.  Oczywiście nie są to kpiny mocno złośliwe. Raczej dobroduszne, z perspektywy dobrego wujka, który pragnie uchronić swych podopiecznych przed wodą sodową uderzejacą do głowy pod wpływem publicznego sukcesu. Przecież wiemy, a i sami aktorzy tego nie ukrywają, że Allen tak naprawdę kocha aktorów, zresztą sam nim bardzo często bywa. I szkoda, że nie pojawił się w śnie Kasandry.
A propos wujka. Bo i taki pojawia się w fabule filmu. Jest to również dobry wujek, a przynajmniej do pewnego czasu. Wcielił się w niego kolejny z moich ulubionych angielskich aktorów – Tom Wilkinson. Howard to bogaty brat matki  obydwu braci. Lekarz parający się otwieraniem kolejnych klinik  dla bogaczy, chcących zachować wieczną młodość. Właśnie inauguruje  kolejny przybytek chirurgii plastycznej w dalekich Chinach /prawda jak kochany Woody jest na czasie? :)/ .  Wpada na chwilę do Londynu, by odebrać długi wdzięczności od kochającej rodziny. Do tej pory  to on sypał drobnymi datkami dla potrzebujących siostrzeńców, zapraszał na sute obiady siostrę i jej męża niedołęgę. Niestety, jak wiemy, wielkie interesy nie zawsze są czyste. Wujek doigrał się, jego księgowy przestał być lojalnym pracownikiem. Wyjście by ujść cało z opresji w jakiej się znalazł jest tylko jedno. Ian i Terry otrzymują propozycję nie do odrzucenia. Czy ją przyjmą, jakie będą tego konsekwencje? Czy odważą się przekroczyć granicę, za ktorą traci się możliwość powrotu do „wtedy”, do tego co było, za którą istnieje już tylko „teraz”. „Teraz”, bo wszystko to kim  kiedyś się było staje się nieważne, bo bo za tą granicą jest już człowiek zupełnie innej kategorii, skalany łamaniem podstawowych przykazań boskich i  ludzkich norm moralnych.

„Match Point”, „Scoop”, „Sen Kasandry”  to swoista trylogia o zbrodni i karze, jaką Allen wyreżyserował w ciągu ostatnich trzech lat. Rok po roku kolejny film, czy ktoś inny w jego wieku może się pochwalić takim tempem?  W pierwszym filmie – zbrodnia nie została ukarana, w drugim, owszem tak, z pomocą sił nadprzyrodzonych.  W „Śnie Kasandry” – sprawiedliwość też się dokona, i będzie najbardziej sprawiedliwa.  Może dlatego, tak się stanie, że w odróżnieniu, od tamtych dwóch filmów w zbrodnię zostaną uwikłani ludzie pochodzący z nizin społecznych? W odróżnieniu od zacnego wujaszka, bardzo bogatego lekarza, który z całego tego zamieszania (którego był sprawcą) wyjdzie bez minimalnego, choćby nawet moralnego, uszczerbku?
Terry – najbardziej niepozbierany gość tej całej rodziny, najbardziej ubogi, nieporadny życiowo, słaby psychicznie (może właśnie dlatego jest takim nieudacznikiem) – jest jednak najbardziej wrażliwy. I tu Allen świetnie trafił z obsadą tej roli przez Colina Farrella. Już od lat, od momentu, gdy zobaczyłam tego aktora w „Domu na krańcu świata”, wiedziałam, że ma on duży potencjał do wcielania się w postaci wrażliwców. I nie przejmowałam się za wiele krzywdzącymi opiniami kinomanów, że jest plastikowy, drewniany, a nawet zdarzały się opinie, że jest głupi (tak, tak, i nie wiem na jakiej podstawie – bo chyba nie na tej, że trochę tu i ówdzie porozrabiał i dwa razy zaklął).  No i znowu nie zawiodłam się. Niektórzy, w euforii obwieścili, że Terry to jego najlepsza rola. Myślę, że trochę przesadzili z tym zachwytem. Znam lepsze. Ale ta też jest bardzo, bardzo przyzwoita. Ewan McGregor – jako jego brat dupek bez skrupułów – także nieźle daje sobie radę.

Podsumowując – „Sen Kasandry” nie lśni oczywiście tak jak stare i starsze filmy mistrza. Nie ma przede wszystkim zgrabnych dialogów z intelektualnymi podtekstami, do których nas przyzwyczaił.  Ale jest za to, i jak zwykle, trochę gorzkiej ironii – głównie na temat bogatych i biednych tego świata. A także w kwestii ofiary przekraczania granic wiodących do szybkiego bogactwa. Nie ma nic za darmo, zdaje się przestrzegać reżyser.  Jeśli  nie ma potu i znoju, to będzie kara za grzech wiodący do łatwego pieniądza. No, może jednak nie dla wszystkich ....  :(

 

wtorek, 6 maja 2008

Droga do przebaczenia

Jeden nierozważny ruch kierownicą, chwila nieuwagi, parę kilometrów za dużo mogą być zaczątkiem piekła. A nawet dwóch piekieł. Mężczyźni: Ethan i Dwight .  Nauczyciel i prawnik, oboje w podobnym wieku. Mieszkańcy tego samego miasteczka gdzieś w stanie Connecticut. Ojcowie synów. Obydwoje, wraz z dziećmi, wracają z imprez. Ethan z koncertu, na którym jego syn Josh odniósł sukces jako początkujący wiolonczelista. Dwight – z meczu ukochanej bostońskiej baseballowej drużyny Red Sox-ów. Ethanowi, oprócz syna, towarzyszy jeszcze żona Grace (bardzo dobra Jennifer Connelly) i córka Emma. Dwight – jest rozwodnikiem, właśnie odwozi syna po udanym występie ulubieńców, do matki, a swojej byłej żony.  W  wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności oraz nieostrożnej jazdy, jeden z ojców  zabija syna drugiemu i co gorsza odjeżdża w panice z miejsca wypadku. Żeby było ciekawiej – tym ojcem jest Dwight -prawnik, a więc ktoś kto doskonale zdaje sobie sprawę z konsekwencji swego czynu. Niestety, czas mija, panika nieco opada, ale strach, tchórzostwo, nadal zostają, a pokonywanie ich to prawdziwa walka. I nie chodzi tylko o kare więzienia, chodzi także o uczucia syna  - co się z nimi stanie, gdy dowie się prawdy, a syn dla Dwigtha to jedyna istotna wartość w jego pokręconym życiu.

 Ethan – stracił dziecko, ale nie jest sam, co nie jest zresztą dla niego w tym momencie wielką pociechą.  Najważnijesze jest bowiem w tej chwili – znaleźć i ukarać zabójcę dziecka.  Nie zauważa, zatracając się całkowicie w tym poszukiwaniu winnego, że pozostawiając samym sobie w tak ciężkiej chwili żonę i córkę, może je  też stracić.  Moim zdaniem – reżyser bardzo dobrze, i dobrze że pokazuje, jak działają mechanizmy samoobronne mężczyzny w takich chwilach – skupiając się na zemście, buduje sobie cel zastępczy w swoim osieroconym przez syna życiu. Na tym celu skupia wszystkie, i pozytywne i negatywne,  uczucia . Oczywiście ból po stracie nie znika, ale ma jakieś ujście, w konkretnym i pozytecznym, służącym sprawie zmarłego syna, kierunku. Niestety, w ten sposób emocjonalnie opuszcza  kochającą  go i mającą wyrzuty sumienia z powodu śmierci syna, żonę i młodszą córeczkę – które  w rozpaczy, ale przecież muszą jakoś nadal żyć.
Bardzo często słyszało się tu i ówdzie, że dobre małżeństwa po stracie dziecka rozpadają się. Co komuś z boku wydaje się nieprawdopodobne – jak to, w takiej chwili? Jeśli się kochają? Powinni być dla siebie podporą, wspierać się wzajemnie i wspólnie przeżyć trudny okres w życiu. Ten film, wydaje się dokładnie ilustrować dlaczego tak właśnie się dzieje.

Niestety, nie czytałam pochlebnych recenzji o „Drodze do przebaczenia”.  Że patetyczny, że przewidywalny, że teatralny itd. Ja jakoś nie miałam takich odczuć.  Piekła obu  mężczyzn pochłonęły mnie na czas filmu całkowicie. Zarówno Joaquin Phoenix (Ethan), jak i Mark Ruffalo (Dwight) znakomicie wywiązali się ze swojego aktorskiego zadania .  Ich, Ethan – namiętnie szukający sprawiedliwości ojciec oraz Dwight – szarpany rozterkami moralnymi ojciec, który zabił syna innemu  ojcu  (wbrew pozorom to wcale nie jest takie łatwe przyznać się tak po prostu do winy, jeśli jesteś szanowanym obywatelem miasteczka – nikt ci tak od razu nie uwierzy) – są bardzo ludzcy. I nie widziałam w ich grze, czy w scenariuszu,  żadnego patosu, czy teatru – w końcu sytuacja  w jakiej znaleźli się ci bohaterowie nie była codzienna, była wyjątkowa – chodziło przecież o jedną z najważniejszych wartości  – o życie dziecka, a dalej  o zabójstwo  i o karę.

Ja w każdym razie polecam filmową przejażdżkę po Reservation Road. To bardzo pouczająca wycieczka, i wcale nie banalna, choć rodem wprost ze szpalt codziennych gazet. Warto zobaczyć, co kryje się tak naprawdę pod zimnymi, bezosobowymi, sztampowymi notkami  typu:  „kierowca samochodu  marki XY  potrącił dziecko i uciekł z miejsca wypadku”.