środa, 29 grudnia 2010

Odchodząc - reż. C. Corsini

Odchodząc pomaleńku od działalności forumowej, postanawiając skupić materializowanie przymusu pisania o filmach (na szczęście nie wszystkich), które widziałam) głównie na blogach (niniejszym oraz www.baba-o-filmach.blog.p)) nawiążę do filmu produkcji francuskiej pod tym samym tytułem (oryg. "Partir").
 
Małżeństwo ok.37-40 lat,  on (Samuel) lekarz, ona (Susan)  niepracująca zawodowo przez kilkanaście lat fizjoterapeutka. Mają dwójkę nastoletnich dzieci, dla których wychowania  oraz podmaszczania na co dzień pracującemu i dobrze zarabiającemu mężowi  ona zrezygnowała ze swej pracy. Celowo nie piszę "poświęciła się", "poświęciła karierę zawodową dla dzieci ", bo to byłoby nie fair wobec dzieci. Skoro zostały powołane na świat bez swej woli, rodzice mają obowiązek, by je karmić, wychować, wyuczyć przez początkowe kilkanaście lat ich życia. A że kobieta porzuciła pracę w tym celu - widać tak chciała. W każdym razie, Susan czuje, że dzieci są już na tyle duże i samodzielne, że może już teraz zająć się pracą, dla satysfakcji  ale i dla pieniedzy, bo mąż raczej należy do oszczędnych. I to z tej jego oszczędności bierze się pośrednio dramat jaki go czeka. Facet żałuje kasy na remont gabinetu przeznaczonego na praktykę zawodową małżonki, zwalnia robotników, pozostawiając tylko jednego - Ivana. A roboty pozostał jeszcze huk, między innymi  mnóstwo ciężkich gratów do wynoszenia. Susan nie mogła pozostać obojętna wobec tak przytłaczających ciężarów, jakie spadły na niewątłe barki Ivana - postanowiła mu pomóc.  No i się zaczęło. Szalony romans gospodyni z przystojnym  robotnikiem budowlanym. Ech,  czy jest tak, że jakaś kobieta, a już tym bardziej gospodyni domowa, wykształcenie nie gra roli, która by nie marzyła o takim incydencie w swoim życiu? Susan się udało! Co to był za romans! Niestety, nie skończył się ślubem,  ani żadnym  happy endem  i to z bardzo prozaicznego powodu  -  pan domu, pan i władca, zablokował swej małżonce konto bankowe. Kobieta pozostała bez środków do życia. A jej kochanka,  za poleceniem męża, wyrzucono z pracy. Zakochani próbowali sobie radzić na różne sposoby, żeby tylko mogli mieszkać razem, niestety, mąż jako osoba ustosunkowana w miasteczku, zawsze był górą, pod każdym względem.  Nie zdawał sobie sprawy, biedaczek, że kobieta żyjąca pod presją, a w dodatku zakochana kobieta, może być zdolna do niebezpiecznych niespodzianek. 

To tyle na temat treści. Oceniając film, powiem, że nie jest to z pewnością wielkie dzieło na miarę Anny Kareniny , na przykład. Ale w wolnej chwili można zerknąć. Kristin Scott Thomas jako Susanne ma bardzo duży wkład we  wzmocnieniu tego filmu, jej filmowy mąż, czyli Yvan Attal (bardzo dobry francuski aktor, mąż Charlotty Gainsburg) również. Najsłabiej może w tym trójkącie prezentuje się jego trzeci e ramię - hiszpański (robotnik jest emigrantem)  kochanek, grany przez Sergi Lopeza. Ale podejrzewam, że on miał być taki trochę niemrawy w tym romansie. Chodziło o pokazanie głownie namiętności kobiety, wzmocnionej przez ową presję, jakiej  zostaje kobieta - żona  poddawana, żyjąc ileś lat na koszt męża. Na koszt takiego męża, jakim jest Samuel, który w sposób niegodny prawdziwego (honorowego) mężczyzny wykorzystuję swą  materialną i statusową przewagę, przywiązując na siłę i wbrew jej woli niekochającą już żonę do siebie.  Samuel traktuje żonę jak własność. Wcześniej może nawet nie miała okazji się o tym przekonać. Póki była cichą i pokornego serca, poslusznie i bez zgrzytów wykonującą swe posługi domowe i małżeńskie, było ok.  Najsmutniejsze jest to, że  nie możemy być pewni, czy Samuel wszystkie niegodne postępki, by zatrzymać żonę w domu, uczynił z powodu jego miłośći do żony, czy raczej z powodu urażonej dumy  właściciela, któremu ukradziono drogocenną własność.  Tak,  czy tak, przykro, bo finał tej historii mógł być zupełnie inny. Namietności wszak tak jak szybko przychodzą, tak samo szybko odchodzą. A jeśliby nawet  ta prawda nie sprawdziła się tym razem, to trudno, lepiej mieć żonę przyjaciółkę, niż żonę wroga. 

A ileż to kobiet, słyszy od swoich rzekomo kochających je mężów "jeśli mnie zdradzisz, to cię, albo was (tzn. żonę i kochanka) zabiję". Mam pytanie, kogo  bardziej kocha mąż wypowiadający te groźby - żonę czy siebie?

piątek, 10 grudnia 2010

Rok diabła - P. Zelenka

Pewien holenderski dziennikarz przybywa do Czech, a konkretniej do ośrodka AA, by nakręcic dokumentalny film o czeskim, legendarnym bardzie Jaromirze Nohavicy. Wspólnie z nim poznajemy alkoholowe problemy artysty, bywamy na koncertach,  towarzyszymy rozmowom, mniej lub bardziej głębokim, jakie prowadzi na temat życia i twórczości wraz z grupą przyjaciół – muzyków, spotykamy się z Jazem Colemanem, załozycielem grupy Killing Joke, który realizuje z nimi świetne muzyczne projekty.

Z czasem odkrywamy, że mamy do czynienia z dokumentem, który nie jest dokumentem, choć osoby w nim występujące są jak najbardziej autentyczne i grają same siebie. Dobrze powiedziane – grają. W przypadku filmu stricte dokumentalnego – nawet jeśli im się (i nam) wydaje, że nie grają, to i tak grają, a w przypadku paradokumentu grają tym bardziej, a tym bardziej jeszcze u Petra Zelenki. Na ile, reżyserowi i bohaterom filmu, czyli Jaromirowi Nohavicy i jego muzycznym kompanom udał się ów filmowy happening, może świadczyć to, iż po filmie, z głebokim żalem w sercu sprawdziłam życiorys jednego z nich, a dokładnie datę jego śmierci. Podejrzewam, że wielu widzów, Czechów i nie Czechów, nie zorientowanych w historii życia i twórczości kultowego barda i poety Jaromira Nohavicy, Karela Plihala czu zespołu Czechomor wpadło w tę samą pułapkę co ja. Dajemy się uwieść poetyce obrazu,  wierzymy, że artysta przekazuje nam w swoich utworach siebie, otwiera się bez granic, a przecież tak być do końca nie musi. Może przecież równie dobrze siebie kreować, tworzyć światy, w które chciałby wniknąć, a  może nawet wnika, na przykład  pod wpływem różnych wspomagaczy, jak np. alkohol, który  też jest jednym z bohaterów filmu.

Czyżby Zelenka, wraz z uczestnikami tejże jakże pięknej filmowej prowokacji, eksperymentu, chciałby nam szepnąć na ucho, że w dobie, kiedy więcej wydaje się przeróżnych auto/biografii, niż znajduje się chętnych na ich czytanie i oglądanie, nie możemy łudzić się, że są one prawdziwe, niewykreowane tak, by wzuszyć, poruszyć, oburzyć odbiorcę?

Jedna z najważniejsych scen filmu, to ta, kiedy dowiadujemy się, że w momencie kluczowym dla artystów, gdy Nohavica wraz z Czechomorami ma podpisać kontrakt z angielską wytwórnią, wybucha skandal –pieśniarz, w „dokumencie” zrobionym przez Holendra,  przyznaje iż jest skończonym starym człowiekiem,  że nigdy niczego sam nie napisał, nie skomponował. I wszyscy w to uwierzyli. Bez mrugnięcia oka przyjęli do wiadomości, że ich ukochany poeta i bard jest oszustem. Jak się okazało, informacja ta została podana w filmie, w wyniku błędnego montażu taśmy filmowej. /Oczywiście, pamiętajmy, że rozmawiamy o filmie zrobionym z wielkiem przymrużeniem oka./

Prawdopodobnie, tak sobie to interpretuję, ten fragment „Roku diabła” nawiązuje do faktu z biografii Nohavicy, kiedy w latach 90-tych ub. wieku przyznaje się on dobrowolnie do współpracy (która nikomu tak naprawdę nie przyniosła wymiernych krzywd) w czasach komuny z czeskimi SB. Został do tej pracy nakłoniony, w wyniku swej niepoprawnej politycznie scenicznej twórczości. Dano mu do wyboru, albo więzienie albo współpraca, mająca polegać na informowania czym zajmują się na emigracji czescy artyści. Mógł również wyemigrować, tak jak oni, i mieć świety spokój, krytykowac z daleka, tych co zostali, wybrał jednak życie w ojczyźnie. Nie czas teraz, i miejsce, na ocenę obu postaw, w każdym razie fani Nohavicy nie odwrócili się nigdy od niego.
A wracając do filmu.  „Rok diabła” -  dlaczego taki tytuł. Co lub kto jest diabłem? Może Jaz Coleman, który pewnego razu organizuje czeskim przyjaciołom niesamowity magiczny wieczór, umożliwiając im otwarcie jakichś zaklętych drzwi, sięgnięcia gdzieś dalej, po toby znów za chwilę powrócić na płyciznę codzienności? Czy diabłem jest alkohol, który, za cenę dręczącego  uzależnienia pozwala zanurkować w tajemnicze głębiny pod dnem owej płycizny? Czy diabłem jest sztuka,  której artysta oddaje się bez końca, nawet za cenę zdrady, czy to ojczyzny czy przyjaciół. Każdy z nas, zauważy tu diabła na swój własny sposób. W odróżnieniu od aniołów,  przybierających w filmie bardziej określone postaci (widać dobro jest łatwiejsze, bezpieczniejsze do zdefiniowania), najczęściej ludzi, którzy pozytywnie inspirują, albo wrócili na ziemię po swojej śmierci by opiekować się przyjaciółmi.

A wszystkie te diabelsko-anielskie harce odbywają się w rytm przepieknych dźwięków do słów poezji Nohavicy. Ten film to naprawdę świetna zabawa, prawie biesiada, do której zasiedliśmy z dobrymi, utalentowanymi  i mądrymi przyjaciółmi, by przy piwie i wódce pogadać, często na wesoło, o fundamentalnych sprawach ludzkiej egzystencji.

piątek, 3 grudnia 2010

Palindromy - Todd Solondz

T. Solondz Jest reżyserem wyjątkowym, bezkompromisowym w ukazywaniu ciemnych stron życia, intrygującym, na pewno pozostawiającym po sobie ślad, i to bardzo charakterystyczny. Jego filmy mogą budzić skrajne uczucia - od uwielbienia do obrzydzenia.
Po "Happiness", i "Opowiadaniu" z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy zdobędę "Palindromy". No i udało się.

Ten film jest zdecydowanie bardziej zagmatwany w konstrukcji, trudniejszy w odbiorze i interpretacji, wymagający więcej uwagi i czasu na refleksje. Scenariusz, ktorego głónym tematem jest aborcja, nie jest prosty, budowa, pomysły na bohaterów takie, że można się czasem pogubić. Ale,gdyby to był taki sobie grzeczny filmik z problemem aborcji w roli głównej, z pewnością wyszedł by kolejny banał, wyświetlany ochoczo na lekcjach religii. A tak - zastanawiamy się jakie, i czy w ogóle, jednoznaczne stanowisko zajmuje Solondz w tym temacie. Bo czyż w ogóle może być ono takie? Może życie człowieka jest zbyt skomplikowane, zbyt zaskakujące i nieprzewidywalne, aby można je było ująć w zimne ramy przepisów, paragrafów i przykazań.

Dlaczego Aviva, dziewczynka o imieniu palindromie, przybiera w filmie rózne postaci? Od małej, z lekka niedorozwiniętej, Murzynki do dorosłej inteligentnej białej kobiety? Może dlatego, że każda kobieta, bez wyjątku - biała, czarna, gruba, chuda, zdrowa, chora jest genetycznie zaprogramowana na macierzyństwo, co widać i czuć już od ich najmłodszych lat. Dziewczynki od malego marzą o byciu matką. Ich pierwsze zabawy to markowanie jej czynności. Kołyszą do snu swoje lalki, przewijają, tulą do piersi, gdy "płaczą", chodzą z nimi do doktora itp. Później dziewczynki dorastają i pod wpływem różnych okoliczności ich instynkt macierzyński jest wypierany na dalszy plan, czasem zabijany.
W tym momencie przychodzi mi na myśl postać pedofila, przekazującego w rozmowie z jedną z "Aviv", tą najbardziej świadomą i obolałą (J. Jason Leigh) całą kwintesencję filmu o naszym /genetycznym/ zaprogramowaniu i niemożnosci wskórania niczego przeciw temu, na co jesteśmy skazani wskutek owego nas zafiksowania. Jesteśmy jak tytułowe palindromy, brzmiące tak samo, niezmiennie, zarówno od początku, jak i od końca (życia?)
Poza tym, pedofil oświadcza z "rozbrajajacą" szczerościa, że bardzo kocha dzieci. Toż to zupełnie tak samo, jak kiedyś te małe dziewczynki, później duże dziewczyny, młode kobiety, córki, ich matki, ojcowie, narzeczeni itd. Wszyscy przecież kochają dzieci! Co wielu nie przeszkadza te dzieci zabijać, albo... marnować im życie, skazywać je na kalectwo, tak fizyczne jak i psychiczne. Dlaczego, jeśli dobijamy się o karę dla pedofili, zabijających dzieci, dosłownie, czy w przenośni - ich niewinność i marzenia o miłości, nie żądać jej dla tych, którzy zabijają dzieci w łonie matek, także tych bardzo młodych, robiąc tym samym zamach na instynkt macierzyński, ich niewinność i marzenia o matczynej miłości?

Ale Solondz, mimo wszystko, nie chce być sędzią w sprawie. Jako kontrapunkt szczytnych przeciwaborcyjnych idei, przedstawia widzowi szkołę i dom Mamy Sunshine. Kobiety głęboko wierzącej w .... swoją szlachetność, że robi świetną rzecz dla dobra osieroconych kalekich dzieci, stwarzając im złudny raj na ziemi pod sztandarem Jezusa Chrystusa. Ułomne dzieci, sztucznie karmione poczuciem szczęścia, tańczące i śpiewające w rytm religijnej pieśni jakoś nie przekonują o autentyczności ich radości życia. Może odczuwają brak rodzonych matek, które nie dokonały aborcji z pobudek religijnych, ale nie czując się matkami z takich czy innych powodów oddały swoje brzydkie kaczątka pod opiekę kościoła.

Zastanawiała mnie jeszcze jedna rzecz w tym filmie, a mianowicie - seks, pozbawiony kompletnie znamion namiętności i miłości. Seks w Palindromach jest automatyczny, niczym kłopotliwa powinność rodzaju ludzkiego, którą trzeba wypełniać, w celach rozrodczych, tak jak każe kościół.
Przerażający i smutny jest świat u Solondza, nakazy i zakazy, a pomiędzy nimi tłamszone ludzkie popędy. Na uczucia spuszczono tu zasłonę milczenia.
Odpowiada mi trzeźwe podejście do świata i życia bez owijania w bawełnę (co nie musi koniecznie oznaczać, że takowe posiadam), pogodzenia sie z jego blaskami i cieniami, nieukrywanie faktu,że tych drugich jest zdecdowanie więcej, a jednocześnie umiejętność radzenia sobie z taką świadomością. Dlatego też podoba mi się Todd Solondz i jego filmy.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Barbórka - M. Pieprzyca

Film z okazji święta górników i ich patronki – Barbary. Oryginalny pomysł, na pokazanie w nietypowy sposób braci górniczej, tym razem na galowo i od strony pielęgnowanych przez nich zwyczajów i tradycji. Dyrekcja pewnej kopalni zaprasza na obchody Barbórki popularnego aktora serialowego – Jakuba (Marcin Dorociński), który kompletnie nie wie (i nie ma na to ochoty), jak się odnaleźć w roli chałturnika, jaka mu przypadła z powodu braku innych propozycji filmowych. Popełnia on wiele błędów, niezręczności, co wytyka mu bezlitośnie Basia, solenizantka, która pracuje na kopalni. Basia jest wielbicielką Jakuba, bardzo przeżywa wizytę aktora, tym bardziej, że jest oddelegowana do „komitetu powitalnego” ekipy z Warszawy . Niestety, postawa jej idola bardzo ją rozczarowuje. Aktor nie ukrywa swego znudzenia, rozdrażnienia, że musi odwalać tak niewdzięczną robotę. Tym bardziej, że górnicy, co rusz, płatają im jakiegoś psikusa, usprawiedliwiając się górniczą tradycją. Jakub nie może się odnaleźć w środowisku prostych ludzi ciężkiej pracy, lecz znających swą wartość i nie dającym sobie wcisnąć żadnej ciemnoty. Dochodzi do konfrontacji Basi i Jakuba, podczas której dziewczyna nie żaluje mu słów gorzkiej prawdy o tym, jak bardzo się na nim zawiodła. Ta szczera lecz ostra rozmowa z dziewczyną oraz niefortunny początek występu na akademii górniczej sprawiają, że idol kobiet zaczyna inaczej patrzeć swoje życie i co ważne - zauważać i rozumieć ludzi wokół siebie. Porzuca stereotypy myślowe na temat górników czy zwyczajnych niepozornych dziewczyn. Między znanym i przystojnym aktorem a skromną robotnicą z kopalni zawiązuje się autentyczna, choć wydaje się zupełnie magiczna, nieprawdopodobna, nić sympatii. Odnajduję wspólny język, cieszą się sobą jak para nastolatków. Basia nigdy nie zapomni tych imienin, ani Jakub swej barbórkowej chałtury, która nauczyła go wartości bycia autentycznym, nie tylko na scenie życia.

Mały skromny film, może baśń, kolejny bardzo dobry z serii świąt polskich. Wyjątkowo udany cykl.

sobota, 20 listopada 2010

Rublowka. Droga do szczęścia - reż. Irene Langemann

Tak się jakoś składa, że ostatnio najlepsze dokumenty o współczesnej Rosji kręcą inostrancy, a przynajmniej takie trafiają na nasze ekrany.  Na przykład: "Wódka - produkt narodowy"  to produkcja francuska,  "Rosyjska wściekłość" - również, czy "Rublowka - droga do szczęścia", ktorej chciałabym poświęcić kilka słów, wyreżyserowała Niemka Irene Langemann. Rublowka - to przedmieście Moskwy, za czasów komuny, eksluzywne  miejsce wypoczynku moskiewskiej, czy w ogóle państwowej elity, począwszy od polityków, a na artystach kończąc. Dzisiaj, po ustrojowych przeobrażeniach, i tutaj zaszły pewne zmiany, głównie takie, że wyeliminowano elitę intelektualną, na rzecz przede wszystkim  najbogatszych dorobkiewiczów stolicy. Jedną z niewielu wysp - dowodów dawnej świetnosci dzielnicy jest rodzina i dom małżeństwa Romanowów (ona - architekt, on - fizyk), pewnie jedyni żyjący w Rosji potomkowie ostatniego z carów Rosji.   To ich kilkunastoletni syn, uczeń gimnazjum,  jest narratorem filmu, oprowadzając nas swym komentarzem zarówno po Rublowce, jak i po współczesnej rosyjskiej rzeczywistości.  Dom państwa Romanowów, jak wspomniałam, mieści się na Rublowce, no bo właściwie, gdzież indziej miałoby być jego miejsce, lecz jakże różni się od pozostałych domostw. Głównie tym, że ciągle jest w budowie, której końca nie widać, ludzie ci po prostu, nie dysponują taką gotówką, jak ich nowobogaccy sąsiedzi. A przede wszystkim różni się formą. Jest wyjątkowo oryginalny w swych bryłach, liniach oraz wielu poziomach – w planach jest nawet podziemny tunel (czyżby obawiali się kolejnego pogromu)?

Przykład ich domu, czy domu Szostakowicza, który zamieszkuje jeszcze jego córka, jest wielkim kontrastem w porównaniu z "pałacami" nowobogackich. Domy ludzi z prawdziwym szlacheckim czy arystokratycznym, rodowodem różnią się od pałaców należących do ludzi mających głównie pieniądze, przede wszystkim tym, że te domy, tak jak ich właściciele, mają nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim duszę. To widać, to się czuje, tego nie można skopiować i nie można opowiedzieć na czym to polega. Upiorny jest kadr, jaki w pewnym momencie widzimy z helikoptera lecącego nad Rublowką – osiedle takich samych domów stylizowanych na jakieś pałacyki, zameczki, twierdze etc., jedne podobne do drugich, bez żadnych cech indywidualnych, jak ci ich gospodarze milionerzy, bogaci jak diabli, ale nudni i tacy sami, bo zainteresowani tylko i wyłącznie kasą i szpanem. Zresztą to widać także i u nas, w mniejszej skali, ale jednak. Jak grzyby po deszczu rosną nam naokoło same domki - dworki, każdy przed wejściem ma kolumny, wieżyczki,  balkoniki i inne duperele bez ładu i składu.  To charakterystyczne, że buduję sie teraz tak ludzie, którzy wyrośli z biedy.

Polecam ten film bardzo, ogląda się go z przeróżnymi uczuciami – zgrozą, politowaniem, niesmakiem ale i  rozrzewnieniem – nad ludźmi będącymi dziś już jak jakieś eksponaty w muzeum - babcia sprzedająca przy drodze miotły do bani (łaźni) za 50 rubli, czy córka Szostakowicza z jednego z ostatnich domów z duszą na Rublowce.

piątek, 12 listopada 2010

Droga do Guantanamo - reż. M. Winterbottom

Atak na WTC do dnia dzisiejszego nie doczekał się konkretnego wyjaśnienia, kto za nim stoi. I podejrzewam, że się nie dowiemy, przynajmniej za życia administracji Busha i jego samego.  Czy Osama Ben Laden żyje czy nie, kto go tam wie, nikt go nie widział, a nie ma to jak ganianie za duchem - fajny pretekst, by wkroczyć do kraju w którym potencjalnie może się ukrywać. Czasem, w mediach, pojawi się jakaś mrożąca krew w żyłach informacja, że oto planuje on nowy zamach na społeczeństwo chrześcijańskie (pamiętacie czasy wąglika?), po czym przechwytuje się w jakimś samolocie tajemniczy ładunek wybuchowy, nadany gdzieś na Bliskim Wschodzie (ostatnio Jemen jest w modzie). Ale kim tak naprawdę jest osoba, ktora go nadała, myśle, że też się nie dowiemy (a czy tak naprawdę kogokolwiek to interesuje? Grunt, że była akcja).  Tak jak nie dowiemy się, kto kilka lat temu wysadził kilka bloków na moskiewskim osiedlu, na rachunek Czeczenów, rzecz jasna. Polityka, jeśli chodzi o zyski trzymających jej ster, nie zna i nie ma litości, nawet nad swoimi najbliższymi bliźnimi, czego przykład dał nam ojczulek Stalin, czy rzeź w Rwandzie.

Szkody ataku są oczywiste, te ludzkie i  moralne. A korzyści, bo przecież ktoś go dla nich uczynił, jakie i dla kogo? Kontrola obywateli, całego świata, przybywających w progi jakże gościnnych bram USA, o tym wiemy. Jak również obywateli tam żyjących, ku radosnej uciesze ich samych, rzecz jasna, bo to przecież dla ich dobra i bezpieczeństwa.  A najważniejsze, to podzielenie świata na dwa obozy - źli islamiści i dobrzy chrześcijanie świetnie rokuje na długoletnie podżeganie do wojen i sianiu strachu czy nienawiści oraz na długie rządy Ameryki w świecie, a co za tym idzie błogie samopoczucie potentatów od przemysłu zbrojeniowego, narkotykowego i innych rozkwitających w czasie wojen.

"Droga do Guantanamo" - film dobry, ale nie robi już takiego piorunującego wrażenia, po filmach amatorskich, robionych przez amerykańskich żołnierzy znęcających się nad więźniami w irackim Abu Graib. Winterbottom nie postawił na szokowanie widza scenami przemocy, bardziej skupił się na metodach, które i tak tu były dość łagodnie i oględnie przedstawione, mających uwięzionych skłonić do podwyższenia wskaźnika skuteczności amerykańskich służb śledczych w Guantanamo. Bo przecież w tym wszystkim, w tej całej pogoni za króliczkiem, nie chodzi o prawdę, o znalezienie winnych zamachu, współpracy z Ben Ladenem, etc. Chodzi o wykazanie się skutecznością, statystykami mającymi zadowolić Biały Dom i Amerykanów, że rząd tak pięknie walczy z muzułmanami.
Film stracił już trochę na atrakcyjności, sprawa chwilowo nieaktualna, USA mają nowego prezydenta, prawie czarnego, mającego na drugie imię Hussein, który zamknął więzienie w Guantanamo, a w pobliżu zburzonego WTC nie przeciwstawia się pomysłowi, by postawić tam meczet... Pożyjemy zobaczymy, jak długo się utrzyma... i jak długo on pożyje. Zobaczymy czy Amerykanie są naprawdę wolnym narodem, czy tylko ulegają złudzeniu wolności, którą im sie wmawia. Póki co, jego partia mocno straciła w ostatnich wyborach do Kongresu.
A poza tym, film jest pięknie realizowany - zdjęcia, montaż. Ładna była scena z amerykańskim strażnikiem, który prosi jednego z więźniów by dla niego zarapował, albo zabicie przez niego tarantuli, mogącej zagrozić życiu pakistańskiego więźnia - taki małe przejawy przyjaźni między wrogami ustanowionymi odgórnie przez rząd USA.

Właśnie, na dniach nasz bohater od wydawania gabinetowych decyzji ważących o losie całego świata, pochwalił się swoją autobiografią, której nadał tytuł: "Decision Points" George W. Bush. Przyznaje w niej, m.in, że nie żałuje żadnych swych decyzji politycznych, także tych o torturowaniu więźniów, mimo iż teraz już wie (ha, ha!) , że z tym Irakiem i bronią nuklearną chowaną w szufladach Saddama Husseina, to była ściema. I jeśli by była taka potrzeba, podjąłby je powtórnie, a nawet je ciągle zaleca, gdy idzie o ratowanie ludzkości.  Oczywiście w momencie zamachu na WTC z niewinną minką czytał książeczki dzieciom w amerykańskim przedszkolu oddalonym o setki kilometrów od Washingtonu, a jego coś dobrotliwego, na kształt uśmiechu, gdy dowiedział się o faktach, był jeno  sprytnym  kamuflażem, żeby w narodzie nie wzbudzić popłochu, że czuje się zagrożony. Dobry, troskliwy, wujek Jurek.

niedziela, 7 listopada 2010

Lokator - R. Polański

Powtórzyłam, po długich latach. Film absolutnie ponadczasowy, bardzo poruszający - prawdziwe studium schizofrenii paranoidalnej. Ale nie tylko.  Jakże słaba jest ludzka psychika człowieka wrażliwego, jak łatwo mogą nią zawładnąć i zniszczyć inni. Chciałabym zwrócić uwagę na przeciwieństwo Trelkovskiego, jego kumpla z pracy, Scope'a, granego (świetnie) przez Benarda Fressona. W jaki sposób on podchodzi do życia, ot, choćby na przykładzie sąsiadów, przychodzących do niego ze skargami na hałas dobiegający z jego mieszkania. Niestety, albo na szczęście dla niego, nie są to ciche uniżone pertraktacje, jakie prowadzi Trelkowvsky ze swoimi sąsiadami. Jak więc wyważyć uprzejmość i wrażliwość na komfort życia drugiego człowieka, ze swoją wrażliwością i potrzebą swojego komfortu życia. Gdzie jest ta granica grzeczności, którą czasem trzeba  przekroczyć, i być nieprzyjemnym, a może nawet chamskim, by nie pozwolić  na naruszenie naszego terytorium, by czuć się człowiekiem uprawnionym do takich samych przywilejów życia jak sąsiad, czy inny człowiek.

Niestety, żyjemy w świecie ludzi, z których wielu, jeśli nie każdy, dąży do dominacji, zajęcia dla siebie jak największej przestrzeni, zarówno tej fizycznej, dosłownej, jak i w przenośni, - duchowej, psychicznej, dającej władzę nad drugim. Słabszy psychicznie skazany jest na różnego rodzaj klęski (poczucie niższej wartości, osamotnienie, etc.). Trelkovsky już na wstępie, z powodu swego nazwiska, zdradzającego jego pochodzenia, skazany jest na nieufność, i tak mu już obcego, społeczeństwa, czuje się wyizolowany, nie ma tej swobody bycia, jaką mają jego znajomi. Do tego dochodzą pewne cechy psychofizyczne: nieduży facet, nieśmiały (widzimy, jak zachowuje się w relacjach z kobietami), zapewne "dobrze wychowany" w domu - to znaczy tak, żeby nikomu broń boże nie przeszkadzać własną osobą, każdemu usuwać się z drogi, absolutnie nie roszczeniowy, cichy i pokornego serca- jednym słowem, taki człowiek nie zjednuje sobie szacunku, a tym bardziej szacunku podszytego strachem, taki osobnik, nie ma cech dominatora, to jest potencjalna ofiara, którą można zaszczuć i zniszczyć.

Być może, nie wiem, jak to było faktycznie, nie czytałam żadnych recenzji filmu ostatnio, z biografii Polańskiego nie pamiętam, żeby coś na ten temat wspominał... Być może Polański zobaczył w Trelkovskim faceta, jakim w żadnym wypadku nie mógł się stać, żeby nie zginąć w świecie, a już tym bardziej na Zachodzie. Być może miał on wszystkie jego cechy, które reżyser musiał zwalczyć, żeby przeżyć. I chyba mu się udało. Ludzie, po śmierci Sharon Tate, myśleli, może nawet liczyli na to, że on zwariuje, zabije się, zaszyje w jakiejś samotni, przestanie pracować, a on nie! By nie przegrać ze śmiercią, rzucił się w wir życia, a nawet erotyki, podniósł wysoko, hardo głowę i... przeżył i ciągle żyje i tworzy.  Wielu się to nie spodobało. Pamiętają mu to do dziś.

Film daje mocno do myślenia, a przynajmniej powinien dawać, także przyszłym rodzicom -  jak nie wychowywać swoich pociech, by nie wyrosły z nich w przyszłości potencjalni Trelkovscy.
I...  bądźcie ostrożni!  Może, sami nie wiedząc, i wy wynajmujecie mieszkanie jakiemuś tajemniczemu wewnętrznemu lokatorowi, który tylko czyha na odrobinę waszej nieuwagi, by was wyrzucić i zawładnąć waszym domem.

niedziela, 17 października 2010

Liverpool - reż. Lisandro Alonso

Po film sięgnęłam z ciekawości i dla eksperymentu - ile kontemplacyjnego minimalizmu jestem w stanie znieść. Okazuje się, że sporo. Film można by streścić jednym zdaniem. Farrell, prawie 50-letni mechanik okrętowy, dopłynąwszy ktoregoś dnia w pobliże miejsca skąd pochodzi (Ziemia Ognista, okolice miasta Ushuaia), postanawia zejść na ląd i odwiedzić matkę, której bardzo, bardzo długo nie widział. Od tego momentu zaczyna się parada powszednich czynności, zobrazowanych w dużej części w czasie rzeczywistym - ubieranie się, zakładanie butów, ich sznurowanie, jedzenie, popijanie, najczęściej alkoholem. Niestety, wizyta w taniuchnym lokalu z tańcem na rurze, do jakiego po drodze wstępuje Farrell (w końcu jest mężczyzną) została skrócona do maksymalnego minimum, zarówno jeśli chodzi o czas (chyba ze 2 minuty), jak i o obraz - jedno krótkie ujęcie pani w ruchu na rurze i jeden rzut na Farrela pochłoniętgo konsumpcją, tym razem wzrokową.

Nie będę już więcej wspominała o treści.  Raz, że nie ma o czym, a dwa, że może jednak ktoś odważy się i spojrzy na film, choćby z zainteresowania jakżeż też mieszka się na krańcu Ziemi, tam gdzie diabeł naprawdę mówi dobranoc, i nie chcę uprzedzać, czy może sie zawieść czy nie. Chcę tylko powiedzieć, że takie filmy to można robić bez zaciągania większego kredytu - zero dialogów, obsada - kilka osób, naturszczyków, które niewiele mają do powiedzenia (w sensie kwestii); fabuła - żadna, kostiumy - żadne (z pierwszego lepszego ciucholandu), scenografia - tu by trzeba trochę poszukać gdzieś na prowincji jakiegoś podupadłego baru piwnego (to znaczy można zjeść tanio jak w barze i popić piwem), plenery - takie jak wszędzie, sceny - to czynności, jakie każdy wykonuje na co dzień. Sama się dziwię, i zastanawiam, jak to się stało, że wytrzymałam te 80 minut przed ekranem. O bohaterze filmu nie wiemy nic od samego początku, nic ponad to, co widzimy, że jest przeciętnym mężczyzną w średnim wieku, średnio zadbanym, całodziennie popijającym alkohol z gwinta, małogadatliwym. Nie znamy jego przeszłości. Liczymy, że dowiemy sie czegoś więcej, ale właściwie, czy jest on ciekawym człowiekiem? Trudno powiedzieć. W każdym razie, towarzyszyłam mu w tej jego wędrówce do matki, rozmyślając sobie, dla zabicia czasu, co też mogło go kiedyś spotkać i co go jeszcze spotka. I o to chyba chodziło, że patrzymy na film i  sami dopowiadamy losy jego bohatera. Sprytne i wygodne, szczególnie dla twórców. Ale, żeby wpaść na taki pomysł filmu, to trzeba też mieć łeb. A jeszcze większy, zrobić to tak, by to jakoś zadziałało. Pełen szacun, panie Lisandro Alonso. 
 
Jakże ten film wyróżnia się od pozostałych. Żadnych wielkich nazwisk, żadnej rozdmuchanej promocji, żadnego wpadającego w ucho soundracku, żadnej akcji,  żadnej ładnej buzi, wyrzeźbionej doskonale klaty, tudzież prężnego biustu. A i tak ten film zapamiętam. I mysle, że nie tylko  z powodu podziwu jak z takiego "nic" można było zrobić takie duże "coś", co zatrzymało mnie przed ekranem. Bo może było i chwilami nudno, jak to w życiu, ale chciało się oglądać, tak jak się chce żyć, mimo wszystko.
A juz zakończenie, odnoszące sie wprost do tytułu, to mnie całkiem rozwaliło, było tak zaskakujące, że aż zabawne, w zestawieniu z tym wielkim na nie oczekiwaniem. I oczywiście inspirowało do kolejnych pytań o Farrela - dlaczego?, skąd? od kogo?

Nieczęsto zdarza się taki  film i reżyser, który zamiat sam się popisać, daje pole do popisu widzowi i jego fantazji. Brawo.

piątek, 10 września 2010

Mała Wiera - reż. W. Piczuł

Całkiem niezły film osadzony w czasie pieriestrojki w ZSRR. Obraz porażenia społeczeństwa, skazanego na wieczną niemoc na własne życzenie, obezwładnionego marazmem, zaściankowością, zawężeniem horyzontów, zapijającego wszelkie problemy, także te które wynikają ze zderzenia się z nowym, dający nadzieję na lepsze, życiem. Przeobrażenia, bowiem, wymagają minimum wysiłku, a na ten Rosjan nie stać, najprościej jest się napić i zapomnieć.

Wiera to młoda dziewczyna, tuż po skończeniu obowiązkowej edukacji, wpadająca w ciągle zatargi z rodzicami. Rodzice bardzo ją kochają, lecz nie potrafią zrozumieć nowych wyzwań, przed jakimi stoi córka. Boją się panicznie o jej przyszłość, nie umieją z nią o tym porozmawiać, poza tym potworne zmęczenie fizyczne i psychiczne związane z walką o byt, sprawiają, że rozmowy najczęściej kończą się krzykiem i wzajemnymi wymówkami. Co z tego, że się w tej rodzinie kochają, skoro nie potrafią tego nijak okazać. Jeśli córka zaopiekuje się pijanym ojcem, to on nawet o tym nie wie, bo wtedy wlaśnie jest pogrążony w głębokim śnie.
Pewnego razu Wiera poznaje studenta, mieszkającego w akademiku. Zakochuje się w nim natychmiast, odstaje bowiem od jej dotychczasowych kolegów. Jest przystojny, zadbany (chyba nawet wydepilowany pod pachami), ma fantazję, jest oczytany, a przede wszystkim NIE PIJE. Jak się okazuje, w tym jest najwiekszy problem, rodzice Wiery, odkrywając ten jakże przecież chwalebny fakt przy rodznnej kolacji, podejerzewają, że chłopak, ten student, nimi gardzi. Podobne zresztą zdanie mają o swej synowej. Syn Wiktor, lekarz, mieszka w Moskwie, tam się ożenił i jest największym autorytetem dla swoich rodziców, niestety, w odwiedziny zawsze przyjeżdża sam, beż zony i córki.

Rodzice Wiery nie lubią jej nowego chłopaka, są drażliwi na jego punkcie, swoim wizerunkiem odstaje, co by nie mówić, od wizerunku przeciętnego młodego Rosjanina, do jakiego zdążyli się już od wieków przyzwyczaić. Między ojcem a narzeczonym ich małej Wiery dochodzi do naprawdę ostrej sprzeczki, wręcz tragedii. Chłopak zostaje uziemiony, sytuacja wraca do normy, cała rodzina pogrąża się w marazmie, tym co Rosjanie "lubią" najbardziej.
Szansa na lepsze jutro dla Rosjan w postaci kategorycznego odcięcia się od "wczoraj", zostaje ciągle marnowana. Niszczą ją stare kompleksy i pijackie nawyki, nowocześni, symbolicznie rzecz ujmując - "niepijący" budzą nieufność. Szanse na godne przetrwanie do jutra ma w filmie jedynie syn Wiktor, który odcina się od pogrążonej w starych nawykach rodziny. Jest to przykre, ale niestety, każda przemiana, generalny remont w domu, wymaga kosztów i poświęceń.

środa, 1 września 2010

Trylogia zlodowacenia - M. Haneke (Siódmy kontynent, Benny's Video, 71 fragmentów)


Przez wszystkie filmy trylogii przewija się, jak to u Hanekego, motyw osamotnienia, wyobcowania, znieczulenia, a w końcu - przemocy. A wszystko to w poświacie ekranu telewizyjnego, z ktorego codziennie, od świtu do nocy, bohaterowie są bombardowani scenami gwałtu, zniewolenia, agresji, wszelkich wojen, konfliktów, ludobójstw, zamachów. Tak jakby wszystkie problemy świata można było rozwiązać jedynie przemocą. To i nic dziwnego, że w wypadku jakichś zaburzeń osobowościowych, czy realcji z otoczeniem, pojawiających się w obszarze pojedynczego człowieka, i on decyduje się na ich rozwiązanie za pomocą broni, agresji. 

Każdy z tych filmów poraża sugestywnie przedstawioną codziennościa, jaka jest udziałem każdego z nas. Oglądamy zwyczajne rodziny, składające się z męża, żony, dzieci, gdzieś tam funkcjonują dziadkowie, o których się pamięta i pisze do nich regularne listy. Mężowie i żony utrzymują  swe domy, chodzą przykładnie do pracy, po pracy robią zakupy, później spożywają wspólnie posiłki, oglądają telewizję.  Dzieci uczęszczają grzecznie do szkoły, na studia,  są zadbane, ale niestety...  czują się nieco samotne. Próbują więc w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę, zarówno rodziców jak i otoczenia. Benny zainspirowany dokumentem o uboju świń kręci amatorską kamerą drastyczny film ze świeżo poznaną koleżanką w roli głównej. Dziewczynka z "Siódmego kontynentu" - mając matkę okulistkę, udaje, że traci wzrok. Dzieci w " 71 fragmentach" są bohaterem zbiorowym, jest ich tu więcej i są bardziej zróżnicowane pod względem wieku, pochodzenia, zajęcia - mamy tu bezdomnego imigranta z Rumunii, Anne z domu dziecka, kilku studentów, w tym jednego szczególnego  - Maxa, grającego wyczynowo w ping ponga - wszyscy choć otoczeni ludźmi, często nawet im przyjaznymi czują się nieszczęśliwi i opuszczeni. Podobnie zresztą jak dorośli, którzy w każdym z tych filmów, nawiązują między sobą dialogi (co nie znaczy, że z sobą rozmawiają), krzątają się wspólnie wokół domowych obowiązków, a jednak... niektorzy decydują się na desperackie kroki w swoim życiu. Przerażająca konkluzja wycieka z tej trylogii, niech nam się nie wydaje, że żyjąc ileś lat pod jednym dachem, znamy się nawzajem. Układne, przyzwoite zachowania, wzajemne uprzejmości, uśmiechy, wspólne wydatki, pytania i odpowiedzi przy niedzielnym obiedzie,  cotygodniowe telefony do mamusi, listy pisane regularnie do teściów, to tylko gesty, jedne mniej lub bardziej wyuczone, one nie budują bliskości, nie stanowią gwarantu szczęścia, bezpieczeństwa. Samotnie, niczym planety krążymy wokół swoich osi, wpadając od czasu do czasu na siebie, a chwilowy, przypadkowy często, kontakt, budzi, bezowocnie, jeszcze wieksze pragnienie zatrzymania się na dłużej. A na dodatek ta świadomość, na której kształtowanie składają się współczesne media,  wtlaczając nam w mózgi całe 24 godziny na dobę, informacje iż zyjemy na beczce prochu, w ciągłym zagrożeniu. Jeśli do tego dodać jeszcze nieustajaco rosnace  wymagania, jakie galopujący ku szczęśliwości świat narzuca nam  wobec siebie i innych, to nie ma się czemu dziwić, że co słabsi albo inaczej mówiąc, wrażliwsi, nie wytrzymują tego ciśnienia i...  pękają.

środa, 18 sierpnia 2010

"Puszka Pandory" - Y. Ustaoglu

Zaciekawia mnie tureckie kino, podobnie jak fragmenty tureckiej literatury, z którymi się ostatnio poznałam, czyli "Pchli pałac" E. Safak i O. Pamuk "Śnieg". Chyba dlatego, że ma, mają, w sobie tę przeczuwaną nostalgię Turków za światem, który zaczynają pomału zatracać, spoglądając tęsknie na europejski brzeg Bosforu, dążąc do zunifikowania w Unii Europejskiej.
Fabuła filmu Yesim Ustaoglu, w prostej linii osadza się na odwiecznym problemie ludzkości - jak poradzić sobie ze staroscią, zniedołężnieniem czlowieka, jak godnie i po ludzku przeżyć ten trudny czas - trudny, zarówno dotkniętemu starzeniem sie jak i jego rodzinie.

 Komuż to tytułowa puszka Pandory przyniesie złe wieści, sprawi wiele kłopotów, przepełni smutkiem, przewartościuje dotychczasowe życie? Otóż, tymi wybrańcami okaże się trójka rodzeństwa, dwie siostry i brat, w dojrzałym wieku, mieszkająca w samej stolicy kraju. Pewnego dnia otrzymują telefoniczną informację ze swej rodzinnej wsi, położonej głęboko w górach, że ich leciwa matka zaginęła. Po prostu, wyszła z domu i nie wróciła. Na szczęście, jeszcze na wsi zniknięcie, nawet starszej samotnej osoby, jest zauważalne i nie daje spokoju jej mieszkańcom.
Kim są dzieci starszej zaginionej pani? Jedna z córek, panna, pracuje w wydawnictwie, druga - mężatka i matka dorastającego syna, zajmuje sie domem, a ich brat - to ktoś z gatunku niebieskiego ptaka, czyli zupełne przeciwieństwo sióstr. Nieszczęśliwa wiadomość sprawia, że rodzeństwo żyjące do tej pory we wzajemnym odosobnieniu, jest zmuszone skonsolidować swe siły, dogadać i udać się na daleką wyprawę w rodzinne strony, by odszukać rodzicielkę. Podróż nie przebiega bezkonfliktowo. Długie godziny wspólnej jazdy są okazją do wzajemnych wyrzutów, oskarżeń tyczących lat dzieciństwa i młodości, kiedy jeszcze żyli pod wspólnym dachem. Koniec końców, wyjazd ma szczęśliwy finał - matka zostaje odnaleziona w lesie, zabrana do miasta, przebadana w szpitali i zdiagnozowana - niestety, dla wszystkich, ma Alzheimera. Czyli szczęście w nieszczęściu, jednak. Stara kobieta, przez całe 90 lat mieszkająca na wsi teraz, na ostatnie dni życia, musi pozostać w mieście - siła wyższa. Zostaje u córki, mężatki, jej najlepiej powodzi się materialnie. Nie jest lekko. Mama ciągle ucieka z domu, bawi się z dziećmi na ulicy, sika na dywan. Zapada decyzja, że dla odmiany, na jakiś czas zabierze ją do siebie druga córka. Niestety, jej nieustabilizowane życie osobiste, nie sprzyja opiece nad matką. Starsza pani zostaje odtransportowana do syna - tam na swoje szczęście trafia na swego wnuka, który przez swoje prawie 20-letnie życie nie miał okazji poznać swej babci. O dziwo, ta dwójka doskonale się rozumie. Przy okazji warto nadmienić, że wnuk babci jest dość niesfornym synem jej córki, czyli swej matki. Nie ma zamiaru się uczyć, broni się rozpaczliwie przed upodobnieniem do swego zaharowanego zarabianiem pieniędzy ojca. A przecież to dzięki ojcu ma wszystko, czego mu potrzeba, wszystko, żeby mógł się uczyć i robić karierę. Ale czy to wystarcza młodemu człowiekowi? Może właśnie dlatego wnuk z babcią tak się dobrze rozumieją? Obydwoje nie chcą sie poddać rygorom, przymusom, narzucanym im przez innych.Chcą żyć po swojemu, nawet jeśli to będzie się równało bardzo skromnej egzystencji. Może mimo światowego trendu by więcej mieć niż być, wolą jednak bardziej być niż mieć? Od momentu spotkania babci z wnuczkiem czujemy, że los starszej pani zmieni się na lepsze.

Czy historia tej rodziny, starej matki i jej dzieci, które zapomniały o niej na dlugie lata, jest metaforą historii współczesnej Turcji? Wyrazem obawy, że Turcy zachłyśnięci zachodnim stylem życia, nowoczesnością, globalizacją, zapomną o swej ojczyźnie -matce i korzeniach, skąd pochodzą? Tak jak filmowe dzieci - zaniedbały swoją? Będą mieć do swej tradycji stosunek, owszem, poprawny, ale zimny, a może, nie daj Allah, niechętny? Czy tytułowa puszka Pandory, to odsunięcie się od matki, po uczynieniu pewnych wysiłków by sprostać opiece nad nią, jej dzieci, na rzecz wygody i komfortowego życia? Czy to może być przyczyną ich nieszczęścia, złego samopoczucia, wyrzutów sumienia? Wszystko zależy od tego, kto co uważa za szczęście. Jeśli ktoś przez 20 lat nie miał kontaktu z matką i nie czuje się z tego powodu nieswojo?  Widać, że niektórzy mogą tak żyć.  Ale czy wiedzą co tracą? Czy może być coś bardziej ciepłego, kojącego, dla człowieka, jak uśmiech i objęcie ramion matki? Na chwilę tego doświadczają, matka, po latach, mimo choroby potrafi ciągle obdarzać swoje dzieci gestami miłości.
Jedyna nadzieja we wnuku, tym młodym pokoleniu, ktore nie poczuło zachłyśnięcia się nowym życiem, przywykło już do niego, a nawet już mu ono obrzydło, i dlatego znajdzie czas by odszukać swe korzenie i poczuć z tego prawdziwą radość.
Nie wiem, czy takie były intencje autorki filmu. Nie bez znaczenia, wydaje mi się, jest też wybranie choroby, na jaką choruje matka. Zapomina, co wydarzyło się przed godziną, ale doskonale pamięta stare czasy. Czym więcej rozmyślam o tym filmie, tym bardziej przekonuję się, że reżyserka troszczy się o pamięć, pielęgnowanie korzeni.
Taka jest moja interpretacja, ta głębsza, bo w pierwszej kolejności, jest to piękny film o odnajdywaniu sie bratnich dusz, a że dusza to nie ciało, to i wiek dla niej nie ma znaczenia. Więc nic dziwnego, że bratają się dusze 90 letniej kobiety i jej o 70 lat młodszego wnuka. 

środa, 11 sierpnia 2010

"Baader - Meinhof" - U. Edel

Całkiem przyzwoita ekranizacja historii niemieckiej terrorystycznej grupy nazywanej początkowo od nazwisk pary jej przywódców - Baader-Meinhof, później RAF (Frakcja Armii Czerwonej).
Film w miarę obiektywnie ukazuje genezę powstania tego ugrupowania - tło polityczne, pochodzenie społeczne głównych założycieli - dziennikarka (Ulrike Meinhof), córka pastora (sic!) (Gudrun Ensslin) i jej kochanek Andreas Baader - człowiek znikąd.
Początkowo, grupa protestuje przeciw amerykańskiemu imperializmowi - wojna w Wietnamie, zbrojenie Izraela w walce z Palestyną. Z czasem oscyluje ku skrajnej anarchii, gubiąc po drodze cele, jakie ich motywowały u zarania działalności.

Wg mnie, głównym przesłaniem filmu jest ukazanie spirali nienawiści, jaka nakręca się w różnych ruchach społecznych, od momentu, kiedy pada pierwsza ofiara, wszystko jedno po której stronie.
Baader-Meinhof zaczyna od "niewinnego" podkładania nocą ładunków wybuchowych w dużych domach towarowych, w ramach protestów przeciwko amerykańskiemu konsumpcjonizmowi i chęci panowania nad całym światem, a szczególnie w jego częściach obdarzonych złożami ropy naftowej. Któregoś dnia, jakiś zacietrzewiony antykomunista zabija na ulicy strzałem z pistoletu jednego z członków grupy. No i zaczyna się parada odwetów, także ze strony państwa dbającego o ład w obywatelskich szeregach. Są aresztowania, procesy, wyroki, ucieczki z więzienia, szkolenia grupy w Palestynie, protesty głodowe, akcje porywania i zamachów na bankowców i inne osobistości, także przewodniczącego Związku Pracodawców itd.

Jednym słowem, po sprawdzeniu historii RAF i ich akcji zbrojnych, również historii więzienia działaczy - wydaje się, że jest to dość wierna ekranizacja dziejów tej grupy (no, może brakło historii wywiadowczej, na rzecz państw komunistycznych, jaką się jej przypisuje). Ekranizacja wzbogacona wieloma wątkami obyczajowymi, co czyni ją bardziej atrakcyjną i wiarygodną - np. wyzwolenie seksualne (Baader i inni zostają usunięci z obozu szkoleniowego w Palestynie w związku z brakiem subordynacji wobec przepisów o czystości moralnej na terenie obozu), wyzwolenie kobiet z pancerza narzuconego im przez wielowiekową tradycję postrzegania ich jako kury domowe. Tutaj - i Meinhof i Ensslin są matkami. Meinhof zarzeka się, że nigdy nie porzuci dzieci, jednak z czasem ideologia, wywrotowa działalność społeczno-polityczna okazuje się narkotykiem, ktoremu podporządkowuje sie całe życie.

I tak,  obserwując tych zaangażowanych działaczy, sami już nie wiemy, czy oni faktycznie wierzą w te hasła, które głoszą, zabijając często niewinnych ludzi w imię deklarowanej wcześniej miłości do człowieka, czy po prostu nie mogą się już wyrwać z tego transu, jaki daje im poczucie wladzy z bronią w dłoni.

Polecam. Film jest ciekawy, choć może nie wyważa zamkniętych drzwi (ale warto czasem sobie pewne sprawy po raz kolejny uzmysłowić), z wielu względów. Na przykład, jako przyczynek do historii rozkwitu terroryzmu, ktorego prapoczątek ma często źródło w bezsilności (tu charakterystyczny moment podjęcia decyzji o wstąpieniu do grupy dziennikarki - Meinhof), a później, w miarę upływu czasu i rozwoju, staje się spiralą, z której bardzo trudno się wyplątać. Także, jako przyczynek do analizy przekroju społecznego ludzi, którzy wprawiają w ruch tego typu organizacje - są to ludzie światli, a posiłkujący się bardzo często osobami których życie z różnych przyczyn wyrzuciło poza margines i nie mają już nic do stracenia. No i można zobaczyć, jak działa taki terrorystyczny samograj, jeśli się go nakręci, jak bardzo trudno jest go zatrzymać. Właściwie jest tylko jeden sposób na zatrzymanie - eliminacja, słabszych przez silniejszych. Wygrywa nie ideologia, a ten, kto ma większą władzę i więcej broni. No i oczywiście jedno wielkie smutne przesłanie, jak wiele w naszym, także tym sytym po uszy, świecie jest nienawiści. Nawet jeśli pozornie jej nie ma, to nie łudźmy się, ona drzemie, czekając spokojnie na dogodny moment, by się obudzić.

Niby nic nowego pod słońcem, niejeden powie wydymając pogardliwe usteczka, ale warto sobie pewne rzeczy przypomnieć, czy uświadomić - ten film to tylko przykład, konkretna historia, ale schemat działania grup, ruchów terrorystycznych, jest taki sam, a przecież, terroryzm może miec różne twarze, nie tylko czerwoną. 

Poza tym, na korzyść filmu przemawia, oprócz jego uniwersalnego przesłania, także bardzo dobre aktorstwo i zdjęcia, a szczególnie bardzo wiarygodnie, dynamicznie, pełne grozy i chaosu ukazane zamieszki, wszelkie, od ulicznych począwszy, poprzez zadymę w ambasadzie RFN w Szwecji, po te w więzieniu.

"Spotkania na krańcach świata" - W. Herzog

Jest takie miejsce na ziemi, które można by nazwać rajem, gdzie ludzie są sobie równi, bez względu na urodzenie i pochodzenie, bez oglądania się na wykształcenie, profesję, majątek i wszystko to, co określa pozycję społeczną. gdzie ludzie spotykają się po to, by spełniać marzenia, rozwijać swoje, często dziwne dla laika, pasje, cieszyć się życiem i nieskażoną jeszcze (a przynajmniej w małym stopniu) przez człowieka naturą. I nie jest to raj taki, jaki nam się zwykle z tym słowem kojarzy - nie ma tu ciepłego morza, plaż, palm i kokosów spadających wprost do koszyka, nie ma półnagich, pieknych czekoladowych dziewczyn, poruszających rytmicznie biodrami w tańcu hula. Nie, nie, wręcz przeciwnie - to miejsce to zimna Antarktyda. I dobrze, bo nikt do tego raju nie trafi przypadkowo. Życie przybyszów oraz świata tutejszej fauny, tętni tu, wbrew pozorom, wcale nie słabiej niż w innych bardziej zamieszkanych zakątkach świata. Praca naukowa wre pełną parą, a w ramach odpoczynku urządza sie na przyklad koncert, niczym onegdaj Beatlesi w Londynie, na dachu miejscowego baraku.
A Werner Herzog prowadząc rozmowy
z owymi "dziwakami", czy ekscentrykami (lepiej brzmi) oraz komentując ich poczynania, wykazuje się nadzwyczajnym poczuciem humoru oraz zrozumieniem pobudek ich działania. Być może, sam do tej niezwykłej ekipy za niedługo dołączy?

poniedziałek, 26 lipca 2010

"Kalina czerwona" - W. Szukszyn

Jegor urodził się na biednej rosyjskiej wsi. Jako młody mężczyzna niezadowolony ze swego pochodzenia postanowił przekwalifikować się z chłopa na miejskiego złodziejaszka. Wyrzekłszy się swej ziemi, wsi, rodzinnego domu, matki, wiedzie dość swobodne życie, przerywane od czasu do czasu odsiadkami w celi więziennej. Poznajemy go właśnie po jednej takie "przerwie urlopowej", kiedy wychodzi na wolność i chyba po raz pierwszy nie ma, nie wie, co ze sobą począć.  Na szczęście nie zatracił się jeszcze w swej przestępczej profesji do końca, tak naprawdę źle się czuje w swej fałszywej skórze miejskiego cwaniaczka.  W głębi serca tęskni za matką, do której nie odzywał się przez kilkanaście lat. Zaczyna mu brakować tego prawdziwego poczucia wolności, którego nie daje mu jego złodziejski fach ( na co tak kiedyś liczył),  a które wie, może poczuć tylko będąc tam, na ziemi, z której pochodzi. Po tylu latach, wreszcie przekonuje się, że tak naprawdę, to w środku nadal jest chłopem, kochającym wieś, tylko tam, może odetchnąć pełną piersią. Nie udało mu się przyrosnąć do nowej, obcej skóry, a wysiłki, które w tym celu czynił poszły na marne, sprawiły, że poczuł się wyczerpany,  jeszcze bardziej zagubiony niż był kiedyś, przed wyjazdem do miasta. Jegor będąc w więzieniu nawiązał korespondencję z Lubą, mieszkającą niedaleko jego rodzinnej wsi. Postanawia spróbować zerwać z przeszłością, kumplami od włamań, jedzie w odwiedziny do swej nowej znajomej. Rodzina dziewczyny najpierw przyjmuje go nieufnie, wręcz z obawą, w końcu wyszedł z więzienia. Po jakimś czasie wszystko zaczyna się jako tako układać, lecz od przeszłości nie da się odciąć raz na zawsze.  Jegorowi przyjdzie zapłacić za swe grzechy, nie tylko wyrzutami sumienia i bólem duszy w jakim się zatracił.

Bardzo piękny, ale i bardzo smutny film, jak rosyjska dusza, która nie może zaznać spokoju, którą gdzieś zawsze gna, podatna tak samo na wielkie porywy jak i na czarną rozpacz. Taki właśnie jest Jegor - prosty, bardzo wrażliwy człowiek, który wie gdzie jego miejsce, ale nie chce go zagrzać, chce stawić czoła wielkiemu światu, nawet za cenę groteskowości życia, jakie przyjdzie mu tam prowadzić. Pokusa poznania nowego, strach przed nudą i monotonnią życia, są silniejsze od wszystkiego, od miłości do matki, od wstydu i hańby, jaka czeka każdego uciekiniera i zdrajcę (bo takim niestety stał się, gdy bez słowa wyszedł kiedyś z domu i nie wrócił).

"Kalina czerwona" to ostatni film reżysera żyjącego i tworzącego w ZSRR Wasilija Szukszyna, który niemal całą swa twórczość (był także pisarzem) poświęcił tematyce wiejskiej. Interesowali go głównie ludzie, ich prostota, ale i wielka szlachetność, otwartość - (rodzina Luby mimo strachu przed nieznajomym kryminalistą bądź co bądź, nie rezygnuje z przyjęcia pod swój dach, ufa, w mądrość Luby i jej intuicję), ciekawość świata, ale i pewien ostracyzm z jakim sie spotykają, gdy do tego świata miejskiego odważą się wejść - bo i o zderzenie wsi z miastem głównie Szukszynowi w jego twórczości chodzi i o tego zderzenia konsekwencje. Pamiętajmy - filmy Szukszyna powstawały około 40 lat temu i to za czasów głębokiej komuny, gdy władzom wygodne było dzielenie narodu, podkreślanie różnic między poszczególnymi społecznościami. Do jednych z ostatnich scen filmu należy wypowiedź miejskiego cwaniaczka i złodzieja o Jegorze:  "to nie był człowiek, to był chłop (dokładnie "mużyk") spod Archangielska, takich mamy tysiące".  Pogarda i kompletny brak szacunku dla człowieka, tylko dlatego, że pochodzi ze wsi, że jest  mużykiem, a tym bardziej przykre, że pochodząca z ust mieszczucha, mającego dokładnie te same korzenie - no bo któż jak nie wieśniacy zaludniali powstające po rewolucji miejskie "metropolie" (jak to zresztą bywa i bywało na całym świecie).  Szkoda, że nie wszyscy pamiętają o jednym bardzo prostym powiedzeniu, dotykającym najgłębiej kwestii naszego pochodzenia - "wszyscy jesteśmy ze wsi".

"Kalina czerwona" należy do moich ulubionych filmów. Nakręcony przy pomocy nieskomplikowanych środków wyrazu, może chwilami zbyt ekspresyjnie zagrany przez samego Szukszyna, odtwarzającego rolę Jegora, ale mimo wszystko, zawsze, w każdej minucie wiarygodny. Nawet wtedy, gdy Jegor chodzi po polu i przemawia do brzózek jak do małych dzieci, gdy rzuca się na ziemię, którą przed chwilą zaorał, przeczuwając, że już niedługo przyjdzie mu sie z nią pożegnać, nie wydaje się ani przez moment nieprawdziwy, czy nie daj Boże, zabawny, z ekranu bije szczerość i niekłamane utożsamienie się twórcy ze swoim dziełem i jego bohaterem. Wszak Szukszyn to jeden z takich reżyserów i aktorów, który w pełni zasługuje na opinię, iż robił filmy z autentycznej potrzeby duszy, a takie zawsze chwytają za serce.  

"Zwierzęca miłość" - U. Seidl

Dokument autora takich głośnych (no, powiedzmy, w miarę głośnych) ostatnio fabuł jak "Upały" czy "Import-Export".  Tytuł "Zwierzęca miłość" działa dwustronnie, może określać miłość zwierzęcia do człowieka, lub przenośnie (choć niekoniecznie - patrząc na człowieka jako na ogniwo w łańcuchu ewolucji), miłość człowieka do zwierzęcia.  Autor filmu przedstawia ludzi z bardzo różnych środowisk, na pierwszy rzut oka wcale nie samotnych, bo żyjących w rozmaitych związkach, którzy jednak największą i prawdziwą głębię uczuć znajdują w obcowaniu ze zwierzętami.  Przeważnie są to psy, czasem inne, na przykład królik. Poznajemy przeróżne typy ludzkie.  Na przykład dwoje młodych bezdomnych mężczyzn, żyjących razem z  kundlem  w jakimś nędznym składziku, kupujący za ostatnie grosze do swego stada jeszcze królika, który ma pomagać im zarabiać na życie, to znaczy teraz na dworcu kolejowym, zamiast o datek dla siebie, będą prosić o grosz na karmę dla "kicka". Jest też para mężczyzn w średnim wieku, żadnych gejów,  pragnących część potencjału  miłości jaki posiadają wyładować na psie. Przygarniając  go, posiłkują  się wiedzą fachową, czytają książki z zakresu hodowli psów , czy przysposabiania ich do życia w ludzkim stadle.  Nie brakuje w tym towarzystwie i pań. Jedna z nich - piękna kobieta,  chyba jakaś artystka (śpiewaczka), traktuje swego rasowego husky, jak prawdziwego przyjaciela, czyta mu listy od swych kochanków i wielbicieli, ubolewając przed zwierzęciem, że wszyscy widzą w niej tylko atrakcyjne ciało, nikt nie widzi duszy.

I tak przez dwie godziny przewijają się przed naszymi oczami portrety ludzi zawiedzionych  przez bliskich, przez życie, ktorzy nie dostali miłości w takiej postaci jakiej się spodziewali, ale nie pozbyli się jeszcze potrzeby jej dawania. A któż jak nie zwierzę, może być najwdzięczniejszym biorcą miłości i jej przejawów?  Tylko ono może słuchać wielogodzinnych zwierzeń człowieka, nie komentując i nie żądając w zamian niczego, oprócz miski karmy i wyprowadzenia na spacer za potrzebą.

Interesujący jest sposób realizacji filmu. Najczęściej są to luźne, pojedyncze, pozbawione logicznego ciągu scenki rodzajowe, jakieś  spacery,  dialogi  ludzkich par mieszkających wspólnie pod jednym dachem razem z psem, a jeszcze częściej monologi  panów i pańć zwierząt skierowane do swoich milusińskich. A tak nawiasem, jacy oni tam panowie i panie!  Są to wierni poddani swych podwładnych, uzależnieni od nich całkowicie.   Scenki owe, poprzetykane są licznymi, wyraźnie aranżowanymi na użytek dokumentu  ujęciami stricte  portretowymi. Bardzo pięknymi, refleksyjnymi, melancholijnymi  mimo scenerii nędzy  życia.  Na przykład - dwie stare kobiety z kotami na podołkach. Albo bardzo nieprzystojny mężczyzna w średnim wieku, przed chwilą rozmawiający przez sekstelefon, za chwilę ukazuje się nam nagi w całej swej niekrasie wraz z psem trzymanym na smyczy. Odważny portret, dwóch dumnych samców, i tak naprawdę nie wiemy, kto  kogo na tej smyczy trzyma. Bardzo mocne wrażenie wywołuje portret  z domu starców (to jeden z ulubionych leitmotivów Seidla)  - szereg łóżek z  ułożonymi w nich jeszcze  żywymi, lecz nieruchomymi, ciałami staruszków i biegającymi po pościeli małymi króliczkami,  figlarnie trącającymi noskami stare twarze, budząc na nich cień uśmiechu - znowu jedyną radość daje człowiekowi nie drugi człowiek, lecz zwierzę.

Filmy Seidla kojarzą mi się czasem z dokumentami naszej Ewy Borzęckiej. Obydwoje zajmuja się tą marniejszą stroną ludzkiego istnienia. I teraz pytanie, dlaczego tak lubię filmy Austriaka, a  nie znoszę filmów Polki? Przecież ukazują podobne światy używając przy tym  często gęsto (Seidl nawet częściej i gęściej) celowej inscenizacji . Różnią ich cele, myśl przewodnia ich filmowych przedsięwzięć. Borzęcka zdaje się działać ku zaspokojeniu niezdrowej sensacji, oczekiwaniu widza na obraz zła, nędzy, brudu, by mógł nakarmić głód zobaczenia życia skrajnie innego od swojego, a więc poczuć samozadowolenie " jeszcze nie jest ze mną tak źle". W obrazach Borzęckiej, wyczuwa się jakimś siódmym zmysłem kalkulację, chęć zaszokowania widza dla swej korzyści, jako autorki filmu.   Seidl, natomiast, pochyla się nad człowiekiem i oprócz powierzchownej nędzy jego istnienia, stara się wydobyć także głębię jego tęsknot, jego pragnień, ale także straszną wobec nich bezradność . Patrząc na  filmy Seidla, w przeciwieństwie do filmów Borzęckiej, widzimy, że  mimo wszystko oglądamy człowieka, rozumiemy jego emocje, ba,  czujemy wręcz  pewną więź, dzielimy z nim jego rozpacz i pustkę istnienia. Jednym słowem, filmy Seidla poruszają, po uprzednim wbiciu w fotel (bezkompromisowy sposób filmowania), a filmy Borzęckiej czynią z nas jedynie zimnych obserwatorów pod okularem mikroskopu-kamery pełzania czegoś (?), kogoś(?), co(?), kto (?) nazywa się człowiekiem.

środa, 14 lipca 2010

"On, ona i on" - reż. F. Ozpetek

Do zobaczenia tego filmu, oprócz recenzji na blogu Czarnego Kota, zachęciło mnie take poprzednie dzieło tego reżysera, a mianowicie "Okna". "On, ona i on" podobnie jak i tamto dzieło, opowiada o tym, jak bardzo możemy być daleko od siebie żyjąc z kimś wiele lat w bliskim i zupełnie przyzwoitym związku. To także filmy o kobietach, które takie związki usypiają - dobry mąż, codzienność bez żadnych wiekszych wstrząsów, ale i uniesień, sprawiają, że zamykają się one w swym małym świecie, w małych smuteczkach i radościach, nie zdając sobie sprawy, że życie obok, poza szerokimi plecami męża, tętni i ma wiele różnych barw. Różne odcienie życia, a są to kolory tęczy, poznaje właśnie mąż Antonii, Massimo, wiodący, jak się okazało po jego śmierci, przez siedem lat drugie sekretne życie, w najgłębszej tajemnicy przed żoną i pozostałą rodziną. To w gejowskiej komunie (choć nie tylko gejowskiej, bo w tej wspólnocie żyją obok siebie także lesbijki, ale i transseksualiści, oraz ludzie nieokreślający się do końca seksualnie) tak naprawdę rozkwitał, był prawdziwym sobą, duszą towarzystwa, czlowiekiem uwielbianym wprost przez tę całą małą społeczność. Takiego męża Antonia wcześniej nie znała. Zawsze był miły, elegancki, serdeczny, dbający o nią pod każdym względem, ale raczej powściągliwy w ujawnianiu emocji i absolutnie nie wzbudzający podejrzeń o jakimś "niemoralnym", wg powszechnie uznanych norm, prowadzeniu się. Dopiero po jego śmierci, Antonia, robiąc porządek w jego rzeczach, natyka sie na obraz podarowany mężowi przez tajemniczą kochankę, ktora okazuje się kochankiem o imieniu Michele. Początkowo ta wiadomość staje sie dla niej ciosem, ale jak wiadomo, co nas nie zabije, to nas wzmocni. I tak jest tym razem - to dzięki Michele i jego współmieszkańcom Antonia poczuje smak prawdziwej przyjaźni, otwarcia się na drugiego człowieka, doceni wagę szczerości w relacjach międzyludzkich, z czasem lepiej pozna także samą siebie,  swoje prawdziwie pragnienia i potrzeby. Może nawet zapyta w duchu (i zrozumie), dlaczego Massimo, jej mąż, prowadził drugie życie w ukryciu przed nią, czy byłaby wcześniej zdolna i gotowa udźwignąć ciężar wiedzy, że jest on mężczyzną biseksualnym? Czy stać by ją było na gest wybaczenia, a może jeszcze lepiej - akceptacji tego faktu?

Polecam, szczególnie tym, ktorzy nie lubią Almodovara, a chcieliby zobaczyć coś z klimatów, którym on poświęca swą twórczość. Ci, którzy lubią, też mogą popatrzeć i porównać na jakie różne sposoby można robić filmy na podobne tematy i wybrać, który się bardziej podoba. Mnie odpowiada styl, zarówno Hiszpana, jak i przysposobionego na Włocha Turka. Każdy z nich mówi o bardzo delikatnych sprawach swoim językiem, jeden kwieciście i bez ogródek, drugi stonowanie, prawie szeptem, ale obaj równie dobitnie przekonują, że ludzi nie powinniśmy dzielić według tego, kogo kochają, najważniejsze bowiem jest, że są w ogóle zdolni do miłości
.

wtorek, 13 lipca 2010

"Klasa" - reż. Laurent Cantet

Mamy gorące wakacje, a ja na przekór, o szkole i  "Klasie". Film nagrodzony : 2008 Złota Palma w Cannes jako najlepszy film festiwalu. I całkiem słusznie, bo to niezwykle oryginalny, stylizowany na dokument film o niedomaganiach, albo może nawet klęsce demokracji, jako systemie rządów na tak szczególnie wrażliwym terenie jak szkoła. Film stawia pytanie, czy w ogóle jest możliwe pełne porozumienie między nauczycielami a uczniami, gdzie zawsze będzie jednak obowiązywała jak od lat, i ze względu na relacje - dorosły i niepełnoletni, ustalona i niepodważalna hierarchia z przewagą dla nauczycieli, którą uczniowie dopuszczeni do głosu w systemie ocen z nauczania i zachowania, będą za wszelką cenę starali się obalić, a nauczyciele będą jej bronić.

Oryginalny tytuł filmu  brzmi chyba "pomiędzy murami" i jest bardziej adekwatny do wymowy filmu. Polski tytuł "Klasa", jest zdecydowanie za obszerny i nic nie mówiący, choć wskazuje na miejsce i bohatera akcji - czyli klasę jako salę lekcyjną oraz jako zbiorowisko młodych ludzi, zebranych w niej zupełnie przypadkowo, nie licząc jednego roku urodzenia i rejonu zamieszkania. Postaci filmowe, nauczycieli i uczniów gimnazjum pewnej szkoły na peryferiach Paryża, grają ciż sami uczniowie i nauczyciele tejże samej szkoły. I robią to genialnie. W roli głównej, nauczyciela języka francuskiego i wychowawcy klasy, wystąpił François Bégaudeau, będący również współautorem scenariusza. Wydaje się, że lepszego nauczyciela i pedagoga w jednej osobie, przyjaciela młodzieży, ciekawego swych podopiecznych każdego z osobna, człowieka tak bardzo otwartego na bolączki swych podopiecznych ze świecą szukać. Jego lekcja literatury i języka to nie tylko wykłady, są one także okazją do dyskusji nad wieloma tematami, począwszy od kolonializmu po dojrzewanie seksualne i niepokoje z nim związane. A jednak - jak się okazuje i jemu, nayczycielowi wydawałoby się wręcz idealnemu,  nie udaje się uniknąć pułapek związanych z wolnością i skutkami wiążącymi się z daniem uczniom głosu w zarządzaniu szkoła.  Okazuje się, że mur między uczniem a ciałem pedagogicznym, mimo usilnych starań ze strony dorosłych,  prędzej czy później wyrośnie, a próby jego zburzenia, zawsze kogoś zranią.

Film pozostawia widza z wieloma pytaniami, nie dając żadnych odpowiedzi, w tym leży jego wielka siła, dlatego jest tak poruszający. Widzimy, jak trudno jest rozwiązać jednoznacznie problemy współczesnej szkoły, a już tym bardziej szkoły, w której występuje wielorasowość, a co za tym i wielokulturowość, bo w takiej szkole się właśnie znajdujemy oglądając "Klasę". Tym bardziej jeszcze jest trudniej, jeśli ma sie do czynienia z młodzieżą gimnazjalną, w okresie dojrzewania, także emocjonalnego, a więc szczególnie uwrażliwioną na to jak sie ją traktuje. Każde odchylenie od idealnego wzorca zachowań zakodowanego w ich głowach, jest okazją do buntu i gniewu, czasem zupełnie bezkrytycznego i niepotrzebnego, czasem słusznego. A co najważniejsze, i najsmutniejsze, podczas tych mniej lub bardziej ukrytych wojen nauczyciel a uczeń, zazwyczaj pokonanym zostaje ten drugi, a zwycięstwo nauczyciela czy szkoły ma często bardzo gorzki smak.

Chciałabym zwrócić na świetne zakończenie filmu, czyli scenę z dziewczyną, która przez cały film była niewidoczna, niczego się, jak sama mówi, nie nauczyła, ale nie chce iść do zawodówki i postawienie jej w opozycji do głównego bohatera wśród uczniów, czarnego Nassima, bardzo zdolnego i bystrego modego człowieka, który wykluczył się ze społeczności szkoły jakby na własne życzenie.  A między nimi - Esmeralda - dziewczyna, ktora daje radę być jednocześnie sobą i nie zniknąć z powierzchni szkoły (tak nawiasem, zestawienie tej trójki to dobry przykład na zilustrowanie terminu "inteligencja emocjnalna"). :)

Bardzo, bardzo polecam - zero łopatologii, mnóstwo pytań w głowie po filmie.

niedziela, 13 czerwca 2010

'Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence" - reż. Nagisa Oshima

Piękny (nie da się tego lepiej określić) obraz, który można zaliczyć do antywojennych, propagujących wzniesienie się nad wszelkimi granicami, jakie wyznaczył, i wyznacza ciągle, sobie i innym człowiek, prowadzących do niepotrzebnych napięć, nienawiści, budowania niszczących międzyludzkich relacji. Bardzo dobry wybór miejsca akcji filmu do tego przesłania - nie pole bitwy, lecz obóz jeniecki, w tym przypadku japoński, dla brytyjskich oficerów, na wyspie Jawa, rok 1942. Czyli, sami mężczyźni, na dodatek  z dwóch kulturowych biegunów, w sile wieku, ściśnięci na małym skrawku ziemi, z doświadczeniem ciągle zmieniającej się dominacji jednych nad drugimi, żyjący 24 godziny na dobę w nieustającym poczuciu zagrożenia. I w takich oto warunkach rodzi się erotyczna fascynacja, jaką odczuwa ciemnowłosy Japończyk, dowódca obozu, kapitan Yonoi, w stosunku do białego jak mleko, złocistowłosego Anglika - majora Jacka Celliersa. Sytuacja jest bardzo niezręczna, jako że wszelkie przejawy homoerotycznych uczuć, czy zachowań, są bezwględnie tępione na terenie obozu (jedna z pierwszych scen to sąd i skazanie na śmierć przez sepuku Japończyka i Holendra  których przyłapano nocą na stosunku homoseksualnym). Takie homoerotyczne zakusy są niemile widziane we wszelkich społecznościach stricte męskich, także samurajskich, gdzie są, zresztą, powszechnie obecne, a z czym owe społeczności nie mogą się pogodzić, uważając to zjawisko za przejaw słabości i co za tym idzie, za hańbę. Nagisa Oshima poświęcił temu zagadnieniu, blisko 15 lat po „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence”, film pt. „Tabu”, równie piękny, a jeszcze bardziej poetycki, gdzie obserwujemy zmagania się z uczuciami wojowników do niezwykle powabnego ucznia w szkole samurajskiej.

No cóż, po seansie nieodparcie nasuwa się wniosek, że jeśliby mężczyźni mniej spinali pośladki (w przypadku tego akurat filmu, jest to zwrot jak najbardziej adekwatny) - to w świecie byłoby mniej wojen, wzajemnych nieporozumień i niedomówień. Oczywiście, nie chodzi tylko o tolerancję i łagodność  rozumianą wprost w seksualnym odniesieniu. Ogólnie, ludzka życzliwość, przychylność, ciekawość siebie, wyrzeczenie się pragnienia dominacji, wzajemna akceptacja wszelkich różnic jakie nas dzielą, nawet w codziennej mikroskali zwykłych relacji międzyludzkich, o czym opowiada pięknie poprowadzony wątek przyjaźni Japończyka sierżanta Gengo Hary i tytułowego pułkownika Lawrence'a, byłaby dobrze widziana. Bo to nie jest tak, że istnieją jedynie słuszne racje, jakieś prawdy objawione, zawłaszczane przez jednych na wieki wieków amen. Panta rhei, wszystko jest płynne, niczego nie możemy być pewni, tylko miłość, jak najszerzej rozumiana, jest niezmienna, a jeśli ona jest, to wraz za nią pojawia się szacunek dla wszelkich innych istnień. Jeśli dojdziemy do takiego stanu ducha i umysłu, wtedy będziemy szczęśliwi, gdziekolwiek i kiedykolwiek. I umierać będzie łatwiej, także wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy śmierć wydaje się bezsensowna i przedwczesna, gdy przychodzi na przykład (jak w filmie) z rozkazu polityków, tych, którzy te powierzchowne, formalne różnice kulturowe między ludźmi wykorzystują dla swych partykularnych celów. Na szczęście, my, każdy z nas, mentalnie może być ponad tym... wbrew wszelkim rozkazom, nakazom, obyczajom etc. - nie musimy się nienawidzić, nie musimy tracić swego człowieczeństwa, możemy je zachować, nawet w warunkach skrajnie temu niesprzyjających. Wspomniałam o śmierci, bo tej kwestii jest poświęcony spory fragment filmu, a dotyczy on różnic jakie istnieją w stosunku do tego zagadnienia w obu kulturach, a dokładniej śmierci w obronie honoru.

Sporego smaczku dodaje filmowi wybór biseksualnego Davida Bowiego do roli Anglika Jacka Celliersa, obiektu pożądania powściągliwego Japończyka Yonoi (tutaj świetny znany kompozytor muzyki filmowej Ryuchi Sakamoto) spadkobiercy i kontynuatora samurajskich tradycji.

Bowie bardzo dobrze prezentuje się w tej roli. Erotyzm emanuje każdym porem jego skóry, a kosmyki jego blond włosów nabierają talizmatycznych, ba nawet sakralnych właściwości. Bardzo dobry duet powstał,  dający popis oszczędnym, ale jakże wymownym, gestem i spojrzeniem. A wtórują im inne duety, rozpisane, oczywiście, na męskie głosy: wspomniany już wcześniej tytułowy pułkownik Lawrence przyjaźniący się z sierżantem Gengo Hara - czyli Tom Conti i Takeshi Kitano oraz Tom Conti i Jack Thompson (kpt. Hicksley) - prowadzący nieprzerwany, nieskończony i bezcelowy dyskurs o dominację jednej cywilizacji nad drugą.

Polecam, film ciągle na czasie, nieskomplikowany, ale i nie prosty, i bardzo subtelny, choć opowiadający o brutalnym męskim świecie, gdzie nie ma miejsca na czułość, choć jest jej wielka potrzeba .

poniedziałek, 31 maja 2010

Co nas kręci, co nas podnieca (Whatever Works) - Woody Allen

Plakaty obwieszczają „Tak śmiesznego filmu Allena jeszcze nie było”. Tere fere! Znamy ten numery fachowców od marketingu. Wszystko zawsze jest "naj" i po raz pierwszy i musisz to mieć, zobaczyć, spróbować, bo jesteś tego wart/a. Po co się tak wysilają, ci spece od wysokiej sprzedaży?  Allen zawsze jest wart zobaczenia, to się wie, a maluczcy, którzy czynią pierwsze kroki w poznawaniu kina, mogą po tych plakatowych zachętach zrazić się do mistrza na amen i na wieki. Choć myśle, że Allen nie obrazi się za takie hasła na plakatach, swoją ostatanią twórczością („Sen Kassandry”, „Scoop”) sprawia wrażenie, że ma ochotę dotrzeć do mas, nie tylko do tych, którzy noszą okulary i są postrzegani jako mający chrapkę na miano intelektualistów. „Co nas kręci, co nas podnieca” jest na to kolejnym dowodem. Czego ja osobiście nie mam mu kompletnie za złe – po prostu jeden z okresów twórcy, który nie może przez całe życie tworzyć dzieł, a tworzyć musi, bo jest do tego stworzony! 
 
Nie jest to na pewno najśmieszniejszy film Allena, do takich należy z pewnoscią „Zelig”! Ale nie jest też tak tragicznie, jak się może wydawać na wstępie , gdy Boris/Woody dostaje dosłownie starczego słowotoku, a co najgorsze, powiela dowcipy ze swoich starych filmów (o Żydach, religii itp.). No ale jak się tak dlugo żyje i prawie co roku dostarcza nowego tytułu do dorobku, to człowiek kiedyś musi sie powtórzyć.

Na szczęście, okazuje się, że złe dobrego początki, z czasem akcja nabiera tempa, choć nie jest ono absolutnie zawrotne. Zaczyna przybierać także coraz bardziej różowych kolorów, dosłownie. Allen sobie nieźle sobie swawoli, snując erotyczne fantazje na temat związków międzyludzkich, i nie tylko. W pewnym momencie nawiązuje nawet, albo znowu, do starego wątku seksu z owcą, jeśli ktoś widział "Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście sie zapytać" wie o co chodzi. Robi się więc niezły i jakże wyzwolony miłosny misz- masz. Bo, tak jak sugeruje tytuł w oryginale, nie przejmuj się „Byle działało” (czy  "Jakby nie było", zdania są podzielone),  a będzie dobrze. Nie ważne z kim, nie ważne z iloma, chodzi o to, że „TO”, czyli magia między ludźmi  ma działać. Miłość, seks ma człowieka wyzwalać, inspirować, a nie krępować i ograniczać. Jeśli nie czujemy się dobrze z partnerem, mamy uciekać gdzie pieprz rośnie, choćby przez otwarte okno, a nuż czeka na nas, tam na dole, pani z pieskiem, albo porzucony przez żonę/męża gej. 

Ale o co chodzi? Tak z grubsza? Ano o to, że któregoś zwyczajnego wieczoru, starszy pan, intelektualista w okularach, oczywiście (!),  naukowiec o krok od nagrody Nobla, Boris Yelnikoff czyli porte-parole reżysera, znajduje u drzwi swej kamienicy chudzinę z Teksasu, twierdzącą, że ma 21 lat. Dziewczyna jak najbardziej, metrykalnie dorosła, przynajmniej sama o tym przekonuje, czemu więc jej nie wierzyć? Na dodatek  zagubiona w wielkim mieście, głodna – wypadałoby się nią zaopiekować, co też staruszek Borys Yelnikoff, czyni. Na początku bez większego entuzjazmu, wszak ma już swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, ale jak się okazuje – było warto! Dziewczyna umie słuchać jego długich wywodów na temat wszystkiego, poza tym jest niedouczona – a więc starszy pan może się wyżyć i dowartościować intelektualnie, co skutkuje zarówno małżeństwem jak i uznaniem męża przez żonę za geniusza. Czy może być coś piękniejszego dla mężczyzny od statusu geniusza, na dodatek przyznanego mu przez piekną kobietę?  

Niestety, na horyzoncie ich sielanki pojawia się matka dziewczyny, czyli teściowa, młodsza od zięcia o jakieś 25 lat, która brutalnie wkroczy w ich związek, nasyłając na dziewczynę zabójczo przystojnego młodzieńca. A sama,  za sprawą przyjaciół Yelnikoffa, z zahukanej pani domu z głębokiego pobożnego Południa staje się wyzwoloną artystką fotografikiem. Po chwili, za teściową, ściaga do nowojorskiej siedziby córeczki, jej ojciec, czyli teść Borisa, młodszy od niego także o blisko 20 lat. To on jest sprawcą ucieczki dziewczyny z domu, która nie mogła pogodzić z atmosferą jaka zapanowała na łonie rodziny po zdradzie, jakiej się dopuscił, wyprowdzajac się do swej młodszej kochanki, Niestety, nie znalazł on szczęście w nowym związku, postanowił więc wrócić do żony i córki, a że właśnie zadomowiły się one w NY, stąd i jego wizyta u Yelnikoffa, który ze stoickim spokojem (a przynajmniej do czasu) przyjmuje to co przynosi mu los, czerpiąc profity ze swej gościnności i spolegliwości. Jak się okaże i ojciec, wyrwawszy się z konserwatywnego Poludnia, trafiając na łono Nowego Yorku, wyzwoli się z ograniczeń i znajdzie wreszcie swą prawdziwą miłość.  I tak dalej,  i tak dalej, wszystko toczy się jak z płatka, ludziska kochają się ile wlezie, a to za sprawą, że są otwarci na to, co niesie im chwila i czują się wolni, przynajmniej od stereotypów. Nikt tu nie gorszy się, że 21-latka bierze ślub z 75-latkiem, że jej matka nagle zrzuca z siebie pancerz gospodyni domowej i staje się uwielbianą wna cały NY fotografką zdjęć prawie porno, a ojciec wreszcie zrozumiał, dlaczego tak bardzo podniecały go mecze baseballu. 

Przez cały film miałam wrażenie, że przecież to nie może być Allen. Gdzie się podziało jego czarnowidztwo, jego sarkazm, jego niedowierzanie w mozliwość porozumienia między ludźmi, a już tym bardziej między płciami? To musi być baśń,  gdzie wszystko kończy się szczęśliwie, wszyscy natrafiaja na swe połówki i żyją długo, zgodnie i pogodnie, do późnych lat starości osiągając co wieczór orgazm wielokrotny. Zresztą, tak jak w baśni, mamy narratora, który co rusz odchodzi na bok, zwracając się bezpośrednio do widzów przed ekranem, moralizuje wytykając ludzkie ułomności, szczególnie tę, która jest wiarą człowieka w możliwość planowania i panowania nad swym życiem .. 

Nie mogę się powstrzymać, by tych kilku zdań o filmie nie zakończyć cytatem słów, które Allen jakby mi wyjął mi z ust moich, moich: "Tak się składa, że nienawidzę noworocznych celebracj.Każdy rozpaczliwie chce się dobrze bawić, chcąc to uczcić w jakiś żałosny sposób. Uczcić co? Krok bliżej grobu". Cały Allen! Udaje, że nie rozumie, że ludziska z ulgą żegnają stary rok, który przyniósł im mnóstwo rozczarowań, a radując się na nowy,  oszukują się, wierząc naiwnie, że będzie on lepszy. I tak wkoło, aż do uciaptanej śmierci. 

Szczęślwego Nowego Yorku, życzę!  To znaczy Roku, nie to za pół roku, tymczasem, niech będzie Yorku, czujmy się po tym filmie, jakbyśmy tam byli, miód i wino z rozbrykanym Allenen pili i tańczyli z tym ... itd.

niedziela, 2 maja 2010

"Pogwarki" - Wasilij Szukszyn

Przeurocza, mądra, radosna ale i przepojona nieco nostalgią z powodu nieuchronnych końców pewnych światów, opowieść o rosyjskich ludziach, tych ze wsi i tych z miasta.
Niura i Iwan są kochającym się małżeństwem, takim na dobre i złe, cieszą się swoim wiejskim życiem, pełnym znoju, często biedy (jak to kiedyś na wsi), w którym jednak nie brakuje chwil pelnego szczęścia. Szczęścia płynącego właśnie z prostoty życia - po pracy zawsze musi być zabawa, wspólne spotkania, tańce, śpiewy, wszyscy razem, wraz z dziećmi i starcami.

Ale tak się złożyło, nie wiadomo, czy na szczęście, czy nieszczęście, że Iwan dostał skierowanie do sanatorium, do uzdrowiska na południu ZSRR. Cóż robić, trzeba się zabierać i jechać, a droga daleka, aż strach! Trzeba by zabrać ze sobą na drogę ukochaną żonę i dzieci. Jakże by bez nich jechać tak daleko i na tak długo? W końcu stanęło na tym, że tylko Niura pojedzie z Iwanem. I tak oto zaczyna się jazda, przez cały film. Po krótkim pobycie na pieknej rosyjskij wsi przenosimy sie do przedziału dalekobieżnego pociagu, co nie znaczy, że będzie nudno. Wręcz przeciwnie, pociąg i jego pasażerowie, jak wiemy, stanowią przekrój niemal całej społeczności, tym bardziej, wtedy, gdy motoryzacja nie była jeszcze tak szalenie rozwinięta.

Wania i Niura stanowią swoistą ciekawostkę dla pasazerów. Od razu widać, ze pochodza ze wsi, są naiwni, nieco wystraszeni (pierwsza podróż
pociągiem w życiu), otwarci i szczerzy - stanowią doskonały łup dla wszelkiej maści złodziei, oszustów, a także ludzi, ktorzy lubia się trochę powyyższać nad drugimi, a pochodzenie bywało wtedy bardzo łatwym ku temu pretekstem. No i zaczyna się upokarzanie, drwiny, naśmiewanie, ale także ciekawość i chęć bliższego poznania sie z folklorem. Przy bezpośrednim zderzeniu miasta z wsią, widać, jak bardzo ludzie pochodzacy z tych środowisk są od siebie oddaleni, jak mało wiedzą o sobie, króluje stereotyp - zwłaszcza w rozumieniu wiejskich przez miejskich.

Na szczęście do przedziału wsiada profesor językoznawca. Uradowany, że spotkał prawdziwych wieśniaków, zaprasza ich do siebie, do Moskwy. Iwan i Niura chętnie robia sobie przerwę w podróży, poznają życie miejskie od podszewki. Ale profesor pragnie, by i Wania coś dał od siebie gronu naukowców i przyjaciół - organizuje dla niego odczyt na uczelni. Iwan ma przemówić zza katedry, najlepiej, żeby "coś" opowiedział. Ta scena stanowi swoisty punkt kulminacyjny filmu, obrazujący, że nawet przyjaźń i dobra wola nie sprawią, że chłop i inteligent, zbliżą się do siebie nagle, bez problemów.

W końcu podróżujacy docierają do kurortu, a my wraz z nimi do końca filmu. Jest pięknie, morze, sanatoria, mnóstwo, roześmianych ludzi, a wraz z nimi małżeństwo z biednej rosyjskiej wsi. Podróż, pełna przygód sprawiła, że umieją, albo starają się, cieszyć nową sytuacją w jakiej się znaleźli, ale Iwan ciągle myslami wraca do swych pól nad szeroko rozlaną rzeką.

Świetny film! W ogóle Szukszyn to szczegolny reżyser i aktor. Bardzo go lubię, związany od zawsze, aż do przedwczesnej śmierci z tematyką wsi, obserwujący z troską przemiany jakie w niej zachodzą, i zawsze w niej zakochany. Dlatego jego filmy, bardzo proste są takie piekne, są szczere, widać, że kocha to o czym opowiada. W filmach zazwyczaj, tak jak i w "Pogwarkach", towarzyszy mu żona, Lidia Fiedosiejewa.
Polecam, jestem ciekawa, czy komuś też się spodoba. A później, jeśli taki się znajdzie, niech sięgnie po "Kalinę czerwoną".

poniedziałek, 29 marca 2010

The Road - reż. J. Hillcoat

Czekałam z niecierpliwością na ten film, bowiem "Propozycja" Johna Hillcoata urzekła mnie całkowicie - jeden z piękniejszych filmów, choć taki brudny - zarówno pod względem obrazów jakie nam się przewijają przed oczyma, jak i marności człowieczej. "The Road" pod  względem owego właśnie brudu na pewno dorównuje "Propozycji". Oglądamy fragment świata po zagładzie. Jakiej – dokładnie nie wiemy. Widzimy jedno - jest brzydko, totalna degrengolada  - kataklizm pod każdym względem, przerażająca pustka, a jeśli gdzieś pojawią się ludzie, to raczej tylko w charakterzy kanibali, polujących na coś do zjedzenia.  Smutek, rezygnacja, brak wiary w jakąkolwiek przyszłość, nawet fundament do tej pory nienaruszalny czyli rodzina - ulega prawie rozpadowi. Prawie, bo jednak ojciec (Viggo Mortensen), nie matka (sic !), nie poddaje się, nie ulega post apokaliptycznemu marazmowi, wprawia siebie i ocalałe dziecko w nieustający ruch - wędrując bez celu, cały czas przed siebie,  aby tylko żyć. Czy warto było się tak męczyć? W końcu i tak na każdego u kresu drogi czeka  śmierć.  Czy nie lepiej było skrócić cierpienia, jak matka (Charlize Theron) i odejść nie podjąwszy próby życia, nawet jeśli sięgnęło ono dna.  Na to pytanie, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Przemierzających dziesiątki kilometrów ojca i syna spotykały zarówno dobre jak i złe chwile. Syn dzięki wędrówce poznał dokładnie swego ojca - doświadczył jego wielkiej miłości, ale jednocześnie był świadkiem jego wielkiego okrucieństwa i desperacji, gdy zaszła potrzeba bronienia życia dziecka. Chłopiec zobaczył po raz pierwszy morze, wielkie i niepokonane, a ojciec, nie bacząc na nic, rzucił się niczym w czasach wakacji, w jego głębię, ale... tym razem nie wyłowił dla syna pięknej muszelki. Niestety, często bywało, że mały człowiek doznawał na własnej skórze, albo był świadkiem wielkich nikczemności. W końcu przyszło mu także  przekonać się , że człowiek tak czasem bezduszny może być także bezinteresowny i szlachetny . Bywały chwile, gdy odzywał się w chłopcu zew istoty stadnej, gdy czuł bezbrzeżną niczym pustkowie, po którym krążyli,  tęsknotę za  kimś podobnym sobie – dla chwili, by pobyć choć trochę ze swym rówieśnikiem był gotów do walki z własnym ojcem. Jednym słowem,  chłopak przeszedł szkołę życia, u boku ojca, mężczyzny. Co w dzisiejszym świecie, naszej cywilizacji, nie zdarza się przecież tak często. Dzieci, synowie, zazwyczaj wychowywani są pod okiem matki, podczas, gdy ojcowie zajmują się wszystkim, tylko nie przyuczaniem do życia swych synów. Apokalipsa zmieniła o 180 stopni bieg rzeczy.

 „The Road”  to niesamowita opowieść o ojcu i synu w drodze, mężczyźnie i chłopcu, będących blisko siebie, i życia, tak jakby nigdy nie byli, gdyby nie trzeba było o życie walczyć.

poniedziałek, 22 marca 2010

Precious: Based on the Novel Push by Sapphire - reż. Lee Daniels

Na 16-letnią  Clareece "Precious" Jones spadły wszystkie nieszczęścia świata. Pochodzenie i miejsce urodzenia – afroamerykańska patologiczna rodzina w nowojorskim Harlemie,  150 kg żywej wagi, pełna nienawiści do córki oraz całego świata matka i ojciec gwałcący ją regularnie od 3 roku życia. Chciałoby się też w tym miejscu, jako dopust Boży, dodać dwójkę dzieci z własnym ojcem,  w tym jedno z Zespołem Downa, ale .... to właśnie owe dzieci są największym szczęściem, miłością i sensem życia Clareece. Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy tej wrażliwej i w gruncie rzeczy zdolnej dziewczyny, gdyby nie druga ciąża, a z nią zainteresowanie dyrektorki szkoły  stanem dziewczyny i odesłaniem jej do szkoły specjalnej pod jakże poetycką i wiele obiecującą nazwą:  „Nauka nie musi być torturą”. Jak się okazuje, Clareece trafia prawie do nieba, a jej aniołem stróżem zostaje nauczycielka czytania i pisania panna Rain. Do opieki nad Clareece włącza się także pracownica opieki społecznej pani Weiss (Mariah Carey – nie do poznania, do samego końca zastanawiałam się, skąd ja tę panią znam). W nowej szkole, pod wezwaniem żadnego świętego, ale za to z obietnicą nauki bez tortur, Clareece musi włozyć dużo wysiłku w oswojenie  się z grupą dziewczyn, z którymi przyjdzie jej zdobywać podstawową wiedzę z zakresu czytania, pisania i liczenia.  Oczywiście, na początku olbrzymia tusza, niekontrolowane wybuchy złości, gniewu jako reakcja na najmniejszy przejaw krytyki, nie ułatwiają jej kontaktów z koleżankami. Na szczęście, tu wszystkie dziewczyny są dziwne i wszystkie po rozmaitych przejściach, nie ma więc mowy, o jakichś większych urazach, dąsach itp.  A co najważniejsze, nad wszystkim, a głównie nad dobrym samopoczuciem i gotowością otwarcia się na świat swych podopiecznych czuwa prześliczna i anielsko cierpliwa panna Rain (Paula Patton).

Ogólnie film z bardzo pozytywną energią, choć, paradoksalnie, mnóstwo w nim scen przemocy domowej, wulgaryzmów, jakimi obrzucają siebie nawzajem matka z córką. Niedawno widziałam estońską „Naszą klasę” z negatywnym (co nie znaczy, że nie niesłusznym) odczuciem jaki film pozostawia w stosunku do młodzieży, nauczycieli, rodziców – chodzi o brak porozumienia, dobrej woli i odwagi w pomocy , a wcześniej w rozeznaniu kto wśród szkolnego tłumu potrzebuje prawdziwej pomocy. W „Precious” mamy sytuację odwrotną, czujność dyrektorki szkoły,  dobre słowo nauczyciela matematyki (jak czasem mało potrzeba, by dodać komuś skrzydeł)  a później opiekunów i nauczycielki w szkole specjalnej, pomoc rówieśniczek w pokonywaniu najtrudniejszych chwil Clareece – przynoszą sukces i Clareece odzyskuje człowieczeństwo, którego pozbawiła jej własna matka.  A dzieci spłodzone przez własnego ojca nie będą przeszkoda w jej dalszym życiu, wręcz przeciwnie – nadadzą mu jeszcze większy sens.

Na chwilę uwagi zasługuje również postać matki, Clareece, zagranej rewelacyjnie przez Mo”Nique. Za tę kreację zdobyła zresztą Oskara w kategorii aktorka drugiego planu. Postać tragiczna. Jej bierna postawa wobec losu, powoduje że zarówno swoje jak i córki życie spisała na straty. Nie walczy ani o siebie, ani o Clareece, robi z siebie ofiarę, pragnie wzbudzać litość i współczucie, także po to by uzyskać finansowe wsparcie od instytucji opiekuńczych. Jej jedynym zajęciem jest oglądanie telewizji, jedzenie i użalanie się nad sobą, a w międzyczasie poniewieranie córką oraz jej  tuczenie, by nie podobała się mężczyznom, także swojemu ojcu. Jakieś monstrum stworzone z kobiety, której nikt nie dał ani nie nauczył miłości. Na szczęście Clareece, choć też niekochana, gwałcona fizycznie i mentalnie przez swoich rodziców,  zachowała resztki instynktu samozachowawczego, a na dodatek intuicyjnie wyczuwała dobrych ludzi i potrafiła czerpać siłę choćby z najmniejszego przyjaznego gestu  jakimi ją obdarzali.

Co wyróżnia „Precious” wśród innych filmów o podobnej tematyce? Na pewno postać głównej bohaterki, jej wiara w lepsze życie – ona ciągle, nawet w najgorszych momentach życia nie załamuje się i  wierzy w dzień, kiedy spełnią się jej marzenia. A ich wizualizacja w trakcie gdy doznaje upokorzeń ze strony najbliższych sprawia, że nie broni się przed aktami gwałtu, ale i nie umiera za każdym razem, gdy się jej go zadaje – bywa bowiem wtedy największą piosenkarką świata, albo właśnie odbiera Oskara za najlepszą rolę lub śpiewa i tańczy w chórze gospel albo jest córką prawdziwej damy i właśnie wspólnie spożywają wykwintną kolację.  Ta dziewczyna posiada naprawdę niesamowita intuicję, która podpowiada jej co ma robić, by przetrwać.
Poza tym film odznacza się się bardzo dynamicznym sposobem realizacji – krótkie ujęcia, szybkie przybliżenia, komentarz kadrów z off-u z ust głównej bohaterki – forma pamiętnika zostaje zachowana. No i zupełnie bezkompromisowe ukazanie relacji w patologicznej rodzinie – nie ma żadnego owijania w bawełnę,  jesteśmy świadkami koszmaru, jakie dane jest przeżywać milionom dzieci w rodzinach, gdzie  traktowane są jak narzędzia  do zaspokajania najróżniejszych potrzeb i świadczenia wszelkich usług, począwszy od seksuanych po zarobkowe – tu dobrze pokazane, jak można oszukiwać służby socjalne wizytujące taką rodzinę starajacą się o zasiłki wychowawcze.

I jeszcze słowo o aktorce występującej w roli Clareece -  Gabourey Sidibe, również nominowanej do Oskara (główna rola kobieca), ale bez wygranej. To świetny debiut, który wykorzystując sporą tuszę dziewczyny, starali się zdyskredytować niektórzy ludzie, m.in. znany w USA dziennikarz radiowy Howard Stern. Ten pan pnazwał ją "najpotężniejszą, grubą czarną dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział". Stern stwierdził także, że będzie jej trudno dostać role w Hollywood ze względu na jej rozmiary.  No i fajnie, że facet dzięki niej poszerzył sobie horyzonty i że podzielił się swoją świeżo nabytą wiedzą ze światem. A jego proroctwa, raczej się nie spełnią, bo ta aktorka-amatorka ma już podobno rolę w kolejnym filmie - "Yelling to the Sky". A ja życzę Gabourey, żeby sobie wyglądała jak chce, albo jak nie chce ale musi. A po wyczerpaniu propozycji do ról charakterystycznych niechby się zawzięła i pokazała temu chudemu białasowi z mikrofonem, na co ją stać, nie tylko pod względem aktorskim. A  może dlatego tak dobrze wcieliła się w rolę Precious, bo wiedziała czym jest  upokorzenie z własnego doświadczenia. I znowu,  jak to mówią,  klęskę udało się przekuć w sukces. :)