sobota, 21 marca 2009

Odległe echa ENH 2008


Lepiej późno niż wcale, a więc nadrabianie zaległości w słowach o ubiegłorocznym festiwalu ENH we Wrocławiu. Drugim, jaki miałam okazję "zaliczyć", i pewnie już ostatnim, choć taka byłam w nim zakochana. Niestety, namiętność mnie spaliła, ale pozostały naprawdę dobre wspomnienia, jeśli chodzi o to wielkie filmowe wydarzenie. Oto kilka słów ( które zamieściłam także w innym oczku sieci) o trzech wybranych filmach. Łączy je jedno – „harmonia”, tak bardzo mi teraz bliskie, a jeszcze niedawno tak dalekie.

Węgierska „Delta” – wchodzi w tym miesiącu na ekrany polskich kin. „Kwiat wiśni – Hanami” – emituje, na platformie Cyfra +, Cinemax. Przy okazji polecam także inne filmy Doris Dorrie, również dostępne na Cyfrze: „Nadzy” i „Oświecenie gwarantowane”. A jeśli chodzi o „Pieśń wróbli” – liczę na „Ale Kino!”. I polecam.

“DELTA” (reż. Kornel Mundruczo), czyli powrót syna marnotrawnego na łono rodziny, żyjącej w wiosce położonej w przepięknej delcie Dunaju. W domu wita go matka, a także nieznany mu ojczym i siostra. Nowopoznani brat i siostra czują, że wreszcie odnaleźli w sobie nawzajem bratnie dusze. Na rzece budują wspólny dom. Rodzi się uczucie. Piękne, głębokie i niebezpieczne, niczym woda na której zamieszkali. Bardzo poetycki obraz, subtelny i cichy, bez zbędnych słów i namiętnych scen, ale za to z całą gamą odgłosów przyrody i naruszających jej spokój działań człowieka – plusk wody, szum wiatru, kumkanie żab, śpiew ptaków, szelest traw, stukot młotka, trzask siekiery – wszystko to w zgodnym rytmie z piękną ścieżką dźwiękową skomponowaną na skrzypce i wykonaną przez odtwórcę głównej roli męskiej F. Lajkó. Właśnie – “harmonia”- to słowo wydaje się być przewodnim w tej historii. By życie mogło płynąć swoim nurtem jest ona konieczna.

“KWIAT WIŚNI - HANAMI” (reż. Doris Dorrie). Historie przeróżnych zderzeń. Kultur wschodu i zachodu. Pokoleń. Mężczyzny i kobiety. Męża i żony. Życia i śmierci. Ale nie każde zderzenie musi być katastrofą. Choć trzeba uważać na obrażenia wewnętrzne podmiotów biorących w nim udział. Czasem urazy odzywają się po latach, a czasem nawet nie wiemy, że je mamy. A czasem… zderzenia, rodzące chaos, mogą być, wbrew pozorom, początkiem harmonii i spokoju. Ważne, by żyć z uwagą i ciekawością dla drugiego człowieka, a już tym bardziej dla bliskiego. Bo jakże często relacje międzyludzkie bywają takie, że jesteśmy obok siebie, co dzień, przez długie lata, jak obcy, z czego zdajemy sobie sprawę, albo i nie, dopiero, gdy życie się kończy.

“PIEŚŃ WRÓBLI”. Najnowsza produkcja mojego ulubionego irańskiego reżysera Majida Majidiego. Nie wiem, jak on to robi, ale każdy jego film oglądam z napięciem i uwagą godną najwyższej klasy angielskiego thrillera. Tak było i tym razem. Mimo, że jak zawsze Majidi, snuje opowieść o losie przeciętnych ludzi, żyjących na głębokiej prowincji Iranu, zmagających się z codziennym życiem i wszelkimi przeciwnościami losu - “biednemu zawsze wiatr w oczy wieje”. Może moja fascynacja bierze się z faktu, że najpiękniesze jest to, co najprostsze. Życie bohatera “Pieśni wróbli” toczy się według odwiecznych reguł: by coś dostać trzeba coś dać, chytry dwa razy traci, nie wzbogacisz się na krzywdzie ludzkiej itd. Jego los jest ciężki, bo ma rodzinę, którą musi utrzymać, ale która jest jednocześnie jego opoką, bez niej byłby nikim. A jeśli spotyka go coś złego, to zawsze ze strony ludzi z miasta. Lecz jednocześnie to samo miasto daje mu szansę na lepszy byt. Pozorne sprzeczności, zbilansowanie wyrządzonych krzywd i zasług. Harmonia życia.

wtorek, 17 marca 2009

"Into the Wild" - reż. Sean Penn

„Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet […] Zostawić łóżko, ciebie, szafę Niczego mi nie będzie szkoda. Zegary staną niepotrzebne. Pogubię wszystkie kalendarze. W taką podróż chcę wyruszyć.Tylko czy kiedyś się odważę” (śpiewa Maryla Rodowicz). No właśnie. A Chris, z filmowej opowieści w reżyserii Seana Penna miał odwagę. Porzucił nie tylko kalendarze, notesy, ale także rodzinę – upierdliwych lecz z pewnością kochających go rodziców, jak również ukochaną młodszą siostrę. Przekreślił całe swoje dotychczasowe, młode bo młode, ale nie bez sukcesów, życie, wyzbył się pieniędzy i wszelkich innych cywilizacyjnych udogodnień, wyrzekł się nawet seksu. A wszystko po to, by oddać się wolności, zasmakować przygody, obcych miejsc i ludzi,  być zdanym na własne siły, zależnym tylko od siebie. Jednym słowem – odetchnąć pełną piersią, porzucić cywilizacyjną abstrakcję i zacząć żyć.  Chris bał się codziennej rutyny,  jaka go czekała w dorosłym życiu.  Brzydził się kłamstewek, które pozwalają przetrwać, ale nie zachowują godnej twarzy  , tego ciągłego bezsensownego gromadzenia rzeczy, albo ich  bezcelowej wymiany na nowe modele…  Ujmując rzecz najprościej - bał się BANAŁU. Lecz ten go i tak go dopadł, nawet w alaskańskich lasach, tam gdzie się go najmniej spodziewał. Uwięził go w dziczy, w miejscu, które miało dać mu poczucie prawdziwej wolności. Duch, tak wolny, został pokonany ciałem, udręczony banalną fizjologią.

Chris poszukując szczęścia w bezludnych miejscach, poznał jego smak, ale dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że nie ma się z kim nim podzielić. Alex – superpodróżnik (jak sam się nazwał i co wielokrotnie podkreślał, jakby chcąc się odciąć od banalnych marzeń każdego nastolatka płci męskiej zostaniu typowym supermanem ratującym świat i piekne kobiety od zagłady ku powszechnemu aplauzowi tychże) dotykając ogromnej, także fizycznej , samotności poczuł się wielkim szczęściarzem.  Pewnie  jest to znana już od lat odpowiedź na pytanie, dlaczego my ludzie współczesnej cywilizacji,  mieszkańcy zatłoczonych miast, klienci przeładowanych i zaludnionych  supermarketów, lokatorzy bogatych lecz pustych wnętrz, tak rzadko się do takich zaliczamy. Mentalnie czujemy się podobnie samotni, niczym Chris w Puszczy, ale właśnie owa samotność wśród ludzi, uświadamia nam jak bardzo jesteśmy nieszczęśliwi, jak bardzo zmęczeni i znudzeni wszechobecnym ludzkim jazgotem.

Film niesamowicie smutny, mimo wielu radosnych uniesień głównego bohatera. Jego droga do szczęścia została okupione bólem, tęsknotą, wyrzutami sumienia rodziców i siostry, których opuścił, bez uprzedzenia, po prostu - „Wyszedł z domu (udając się na studia) i nie wrócił”.  Po drodze, co prawda, spłaca tę winę, dając chwile szczęścia, ludziom, których spotyka na swym szlaku do sensu życia  – małżeństwo podstarzałych hippisów, czy starszy pan, zajmujący się grawerowaniem w skórze. Wszyscy oni są pokaleczeni, naznaczeni jakąś stratą,  podobnie jak rodzice Chrisa. Chris ma na tych wspaniałych, przygodnie spotkanych ludzi bardzo dobry wpływ,  ujmuje ich swym młodzieńczym zapałem, szczerością, mobilizacją do wysiłku lecz nikt mu nie zazdrości, nikt nie mówi – „zabierz mnie z sobą”. Wręcz przeciwnie – z nutką nostalgii, mając w pamięci swoje wolnościowe porywy, proszą – "zostań".  Nawet ta młoda para jasnowłosych, tryskających entuzjazmem,  Duńczyków,  jakże różna od Alexa – supertrampa, spotkana na brzegu dzikiej rzeki, którą udało  się Chrisowi jakimś cudem spłynąć kajakiem, nie wyobraża sobie, że mogłaby porzucić swe radosne zmysłowe życie, dla jakiejś jego kontemplacji. Ciekawe, czy kiedykolwiek te wieczne dzieci miasta,  zdadzą sobie sprawę, poczują ukłucie żalu, za tym, co utracili, a co zyskał Chris.  A my - spytajmy sami siebie, jak sądzimy -  czy mu było warto? 

sobota, 7 marca 2009

"Luksus" czyli echa festiwalu "Prowincjonalia" 2009

Czas na krótkie wspomnienia z festiwalu "Prowincjonalia 2009". W tym roku, niestety, widziałam bardzo niewiele filmów. O, może wymienię, zajmie to naprawdę bardzo mało miejsca: "Luksus" (krótki metraż), dokumenty: "Afrykański sen" Władysława Jurkowa, "Fabryka wolności" Macieja Walczaka i fabuły, te bardziej znane czyli: "Rysa" Michała Rosy, "Drzazgi" Macieja Pieprzycy i mniej - "Kup teraz", Piotra Matwiejczuka "11 nie uciekaj"  Roberta Wrzoska. Inne albo już znałam, albo musiałam zrezygnować ze smutkiem z ich projekcji - z przyczyn obiektywnych. Spróbuję co nieco opowiedzieć o każdym z wymienionych tytułów. Zaczynam od "Luksusa" (tak, tak "Luksusa" nie "luksusu").

"Luksus", czyli krótkometrażowy film fabularny,  etiuda filmowa, bardziej poetycko rzecz ujmując. Zrealizowany przez Jarosława Sztanderę (reżyseria, scenariusz, montaż), mającego na koncie już dwa filmy krótkometrażowe po około 15 minut każdy. „Luksus” ma tych minut już  prawie 40, a więc reżyser być może wkrótce zmierzy się z filmem pełnometrażowym. I być może z sukcesem, jako, że na tegorocznych Prowincjonaliach za „Luskusa” otrzymał Nagrodę Publiczności - „Jańcio Wodnik” za najlepszy krótkometrażowy film fabularny . Początkowo myślałam, że jest to dokument fabularyzowany, z naturszczykiem w roli głównej grającego samego siebie. Niestety, chyba się myliłam. Jest to historia z półki z tematami, do których polscy filmowcy zaglądają rzadko, z racji ich niewygody, dla twórców jak i narodu-odbiorcy, który w dużej części nie ma odwagi spojrzeć na siebie krytycznie i przyjąć do wiadomości, że jest nękany wszystkimi chorobami i nieszczęściami jakie tylko na świecie istnieją, z prostytuującą się  homo-pedofilią na czele. „Luksus” – to ksywa uroczego blondaska, urzędującego na warszawskim Dworcu Głównym, który niestety, mimo swych około 18-19 wiosen, musi wypaść z gry, jako że w branży, w której pracuje osiągnął już wiek emerytalny. Przyjmuje to z niedowierzaniem, smutkiem i trwogą, gdyż teraz jedyną formą jego zarobku będzie dostarczanie chętnym podtatusiałym klientom innych „luksusów’, czyli chłopców w okolicy 12-13 lat.  No niestety, wymagania klientów wraz z ich wiekiem rosną, Luksus, aby przeżyć musi im sprostać. Koniec już z wyjazdami do Egiptu, do kilkugwiazdkowych zacisznych hotelików, pozostają tylko wspomnienia i ciężka harówa naganiacza. Przypadek styka go z  uroczym żebrzącym na dworcu blondynkiem, z prześlicznym psem, który umie i lubi jeść paluszki. Finał historii jest mocno przewidywalny.  Tu przypominam pewną starą sceanariuszową prawdę o broni, która nigdy nie pojawia się w filmie bez powodu.  No tak. Niby temat bardzo bulwersujący, poruszający, obnażający etc., potrzebny w kinie, szczególnie polskim, ale tak jakoś, wg moich odczuć, zrobiony bardziej ze względu na to właśnie zapotrzebowanie, na jego specyficzną atrakcyjność, na chwytliwość niż z potrzeby serca. Nie przejął mnie los tych dzieci, choć powinien, i nie pomógł nawet świetny zazwyczaj Zbigniew Zamachowski, którego udało się reżyserowi namówić do współpracy. Po filmie pozostałam z wrażeniem,  że nakręcono go, nie tylko dlatego, żeby ujawnić problem, potrząsnąć tymi co przed ekranem, ale także z  przekonania, że nic tak nie działa na widza, jak krzywda małego blondynka z fajnym pieskiem,  wrabianego w seksualny biznes  przez niewiele starszego blondynka (choć tlenionego). 

„Luksus” zdobył kilka nagród na krajowych i zagranicznych festiwalach filmów krótkometrażowych.  Z pewnością więc ma zalety, które dostrzegli oceniający go fachowcy. Moje kryteria, którymi są dreszcze na plecach podczas seansu, mówiły temu filmowi „nie”, to znaczy w ogóle się nie odzywały. Historia ma potencjał, to oczywiste, ale moim zdaniem, jak na 38 minut została efekciarsko przeszarżowana. Oczekiwałam bardziej czegoś w rodzaju małej psychodramy, a otrzymałam spory, ale średniej jakości, kryminał.