niedziela, 23 czerwca 2013

Biała sukienka - reż. Michał Kwieciński

Jak już kiedyś, gdzieś na tym blogu wspominałam, jest taka seria niezbyt długich polskich filmów fabularnych ujętych w cykl pod nazwą "Święta polskie". Dwa z nich już opisałam ("Barbórka" i "Przybyli ułani"), pora na kolejne. Może z okazji Bożego Ciała (świętowaliśmy 3 tygodnie temu) - "Biała sukienkę".
Znajdujemy się w niedużym miasteczku na Białostocczyźnie. Rozpoznałam w nim Tykocin, choć w nim nie byłam, ale zapamiętałam z różnych zdjęć charakterystyczny kościół i ogromny plac wokół niego. Obserwujemy gorączkowe przygotowania miejscowych do mającej się odbyć za dwie-trzy godziny procesji. Jest ksiądz, jakżeby inaczej, bardzo pogodny, zażywny mężczyzna (Mieczysław Hryniewicz), widać, że lubiany przez parafian. Koło księdza ciągle kręci się, wielce podekscytowany świętem, kościelny (Bartłomiej Topa), na oko trochę opóźniony w rozwoju, ale widać, że całym sercem oddany swojej służbie.
No i mieszkańcy są, jakby żywcem wyjęci właśnie z takiej dość głębokiej prowincji - wygląd, sposób ubierania, mówienia, wiecznie rywalizujący między sobą o drobiazgi, które dla nich wcale nie są drobiazgami.  Trochę zazdrośni o swoje samochody, o białe sukienki dziewczynek mających sypać kwiaty na procesji, powarkujący jeden na drugiego, obarczający się nawzajem winą, hardzi i nie przyznający się do błędów. Mało w nich subtelności, ale mimo wszystko czujemy do nich sympatię, domyślamy się, że w gruncie rzeczy to dobrzy ludzie, obdarzeni sobie właściwą wrażliwością - tacy jakich spotykamy na co dzień, szorstcy, krzykliwi, a tak naprawdę uczuciowi,gdy przychodzi co do czego. I to jest jeden plan filmu -  gorączkowa krzątanina parafian przed wyruszeniem do kościoła oraz sama organizacja procesji.

Drugi plan tworzą Damian i Maciej (P. Małaszyński i S. Czarnota). Oni też pochodzą z tych ziem, ale wybyli do Warszawy. Nie znają się. Ich drogi krzyżują się, gdy Maciej tankuje benzynę do bardzo efektownego jeepa, a Damian prosi go o podwiezienie - zgadali się, ze zmierzają w tym samym kierunku. W czasie jazdy nawiązują rozmowę. Zaczynają jak to zwykle bywa od "gdzie pracujesz", "masz dziewczynę"i tym podobne banały. I tak by pewnie było do końca podróży, gdyby nie ten szczególny dzień Bożego Ciała. Co rusz na drodze, z powodu mających się odbyć "pielgrzymek" - tak Maciej (właściciel jeepa) pomyłkowo określił procesje - pojawiają się zakazy wjazdu. Denerwuje to kierowcę, między młodymi mężczyznami wywiązuje się dyskusja na tematy religijne. Maciej - to zbuntowany katolik. Z jakichś osobistych powodów "obraził się" na pana Boga i do kościoła oraz wiernych ma stosunek lekceważący, czasem nawet prześmiewczy i pogardliwy. Damian - spokojnie wysłuchuje jego antyreligijnych tyrad, chwilami próbuje podjąć z nim dyskusję, lecz na darmo - młody warszawski biznesmen rodem z prowincji nie daje się przekonać i nie spuszcza z tonu. Czy jest w stanie coś nadwyrężyć jego upór, a przynajmniej sprawić, ze straci swoją pewność siebie?

Film nie jest skomplikowany fabularnie, od początku czujemy, że ten właśnie świąteczny dzień będzie dla bohaterów, także dla niektórych mieszkańców miasteczka, dniem wyjątkowym. Ale mimo schematyczności ogląda się go bardzo przyjemnie. Właśnie ze względu na ten prowincjonalny koloryt, na który składają się nie tylko pejzaże, ale przede wszystkim ludzie i atmosfera świątecznie pobudzonego miasteczka. Myślę, że wielu z nas ma tego typu obrazy zachowane w pamięci, a może nawet w sercu. Jak to słusznie mówią -  wszyscy jesteśmy ze wsi. 






sobota, 22 czerwca 2013

Noce w Rodanthe - George C. Wolfe

No cóż, to jeden z wielu filmów uratowanych od kompletnej śmierci i zapomnienia, dzięki aktorom grającym główne role. Tym razem ratownikami zostali - Richard Gere i Diane Lane. Oboje świetnie nadają się do ról w romansach, melodramatach o ludziach, którzy osiągnęli już pewną dojrzałość, co niestety, nie jest równoznaczne z osiągnięciem spokoju i stabilizacji. Pamiętamy ich choćby z "Pod słońcem Toskanii" - Diane Lane, a jego z "Miłości w Nowym Jorku". A razem spotkali się w dość dobrym obrazie pt. "Niewierna".

Adrienne (Lane), właśnie dowiedziała się, że mąż, bez którego już nauczyła się żyć, ma kolejny kaprys, by do niej i dwójki dzieci, wrócić. Pan doktor, szanowany i znany chirurg (Gere), również osamotniony, ale na własne życzenie, bo życie rodzinne poświęcił dla pracy, też ma problemy, w odróżnieniu od Adrienne, zawodowe - nieudana operacja. Obydwoje, niezależnie od siebie, postanawiają udać się w miejsce, gdzie będą mogli pewne sprawy przemyśleć i być może podjąć jakieś wiążące decyzje co do dalszych planów. Wybór pada na małą nadmorską miejscowość Rodanthe. Sezon turystyczny właśnie się skończył, albo jeszcze nie zaczął i Adrienne otrzymuje propozycję od przyjaciółki, by zająć się jej Gospodą na wybrzeżu.  I tu "Dochodzi do spotkania tych dwojga, które odmieni ich życie" - typowe zdanie rozpoczynające akcję typowego romansidła. Nudy na pudy. Co prawda, sielankę zakłóca małe tornado, niestety, wybrzeże jest puste, nikt nie ginie, bilans burzy to jedynie wyrwane żaluzje i poprzewracane meble w Gospodzie, bo któreś z nich nie domknęło okna. Czas, jaki sobie wyznaczyła para, jeszcze każde z osobna, na przemyślenie swego losu, dobiega końca. Ale nie film... Życie nie jest bajką, jakby o tym chcą nas przekonać realizatorzy filmu. I chwała im, tylko dlaczego tak drętwo?

Największą zaletą są zdjęcia Brazylijczyka Affonso Beato - plenery i wnętrza filmowane jego ręką, bardzo często w odcieniu blue, mają za zadanie jeszcze bardziej podkreślić melancholię, jaka spowija cały ten obraz, co nie znaczy, że jest to film jakoś przeraźliwie smutny. Nie, on jest przede wszystkim nudny i sztampowy. Nie polecam specjalne, chyba, że ktoś ma ochotę przy lampce wina zrelaksować się i popatrzeć na kawałek pięknego wybrzeża, po którym przechadzają się równie piękni (rok 2008), Gere i Lane.

wtorek, 18 czerwca 2013

Opowieści, które żyją tylko w pamięci - reż. Júlia Murat

Dobre kilkanaście lat temu z dużym hakiem, będąc młodą matką wychowująca dwójkę dzieci w zaciszu (ekhm, ładne mi zacisze) domowym, zmęczona monotonią dnia codziennego, rzekłam do mojej przyjaciółki - "jak ja ci zazdroszczę, każdy dzień masz inny, tyle się u ciebie dzieje..."
Przyjaciółkę, również matkę chłopca i dziewczynki, opuścił mąż, którego kochała na zabój. Zrobił to, bo..., no, kto zgadnie? Dobrze! Brawo! Bo, mając około 30 wiosen, zakochał się w młodszej o kilka lat od żony dwudziestoparoletniej dziewczynie. Ta opuszczona młoda kobieta, i matka zarazem swoich dzieci, nie wyobrażała sobie życia bez mężczyzny, jako towarzysza, partnera. A że była, i nadal jest, bardzo ładna i szalenie sympatyczna ze znalezieniem takowego nie miała problemu. Ciągle się koło niej ktoś kręcił, jeździła na randki, a to teatru, a to do lokali, a to w góry, a to do Zoo itd. A ja na okrągło: dom, śniadania, obiady, kolacje, gary, szkoła, zakupy, a na koniec dnia mąż wracający wieczorem z pracy i zanudzający opowieściami o szefie o nowych zadaniach. Na moje głupie, zazdrosne słowa, przyjaciółka odpowiedziała -"a żebyś wiedziała, jak ja TOBIE zazdroszczę. Jak ja bym chciała tak codziennie czekać na męża, robić mu kolację i słuchać jego głębokich zawodowych wynurzeń".

"Opowieści, które żyją tylko w pamięci" to pochwała rytuału, utrzymującego nasze życie w ryzach. To dlatego ta młoda dziewczyna, wędrująca z aparatami fotograficznymi po brazylijskich bezdrożach w poszukiwaniu artystycznej inspiracji, zamarła w zachwycie nad starą społecznością wsi, położoną gdzieś wysoko, i daleko od cywilizacji.  Zresztą, ona sama codziennie także dopełniała swoistych rytualnych czynności, chodząc  po wiosce, rozmawiając z jej mieszkańcami, szukając tematów i szykując sprzęt do utrwalenia mijającego, a nawet minionego, czasu.

O dziwo, film nie nuży,  mimo że składa się, tak jak życie, z powtarzających się czynności i scen - codzienne i zawsze o tej samej porze pokonywanie drogi do sklepu, rozkładanie towarów na jego półkach, parzenie kawy, potem jej powolne wypijanie na ławeczce przed wejściem do sklepu, gotowanie obiadu, jego wspólne spożywanie, później kościół (tam osobne rytuały), modlitwa i wieńczące dzień - udawanie się na spoczynek. Nawet dialogi się powtarzały, ciągle te same gagi, utyskiwania, jak na zaciętej płycie gramofonu. I tak cały czas, aż do śmierci, która jest jedynym urozmaiceniem dla tej małej wiejskiej wspólnoty. I okazją do odprawiania kolejnych obrzędów. Cokolwiek się dzieje, jest przyporządkowane określonym rytuałom. Chaos nie ma mieć prawa mieć miejsca, wszystko jest znane i wiadome. Dlatego też pojawienie się nieznanej dziewczyny w wiosce, w dodatku ze sprzętem fotograficznym, budzi początkowo niepokój i wrogość wśród mieszkańców, szczególnie męskiej połowy. Trochę musiało potrwać, zanim zaczęli darzyć ją zaufaniem, do tego stopnia, że dali jej klucz od cmentarza, miejsca dla nich szczególnego, bo związanego z  największą tajemnicą życia.

Taki spokój bił z każdego kadru, nie wspominając już o ich pięknie. Film nie dla każdego. Przede wszystkim dla tych, którzy umieją docenić wartość fotografii, a przyznać trzeba, że warunki do fotografowania nie były łatwe - skąpe światło (we wsi nie ma prądu), a więc tylko punktowe oświetlenie z takich źródeł jak świeca czy lampa naftowa; ciemne, stare pomieszczenia kamiennych zabudowań.  Jedyne co było korzystne dla fotografa to obiekty portretów -  starzy ludzie są bardzo wdzięcznym, interesującym tematem. A twarze, jak to w Brazylii - kraju tyglu narodowościowym, były nadzwyczaj ciekawe i fascynujące.

Oglądając ten film można się doskonale wyciszyć, odpocząć i zastanowić przez chwilę, czy nasze monotonne życie, na które tak czasem narzekamy, nie jest przypadkiem wielką łaską i szczęściem od losu.  A może, jak kto woli, owocem naszych starań i pracy nad sobą.

A po filmie, proponuję posłuchać Grzegorza Turnau i jego "Naprawdę nie dzieje się nic".

sobota, 8 czerwca 2013

Wielki Gatsby - reż. Baz Luhrmann



Mam, a może raczej miałam, niesamowicie mieszane uczucia wobec najnowszej ekranizacji dzieła F.S. Fitzgeralda .  I nie byłam pewna, dlaczego nie wyszłam z kina zachwycona, skoro w tytułowej roli wystąpił jeden z moich głównych faworytów, jeśli chodzi o aktorów filmowych.
 Myślałam sobie, może to ta zbyt współczesna ścieżka dźwiękowa (Beyonce, Jay Z oraz ci, o których nazwiskach czy pseudonimów artystycznych wcześniej nie słyszałam) zupełnie, przynajmniej na pierwsze drgnienie ucha, nie przystawalna do muzycznych klimatów lat 20-tych ubiegłego wieku?  A może to ten Gatsby, jakoś taki średnio ruchawy, jak na zakochanego na zabój (podobno) przystało? Czekać biernie kilka lat, aż ukochana nagle, zwiedziona pogłoskami o hucznych zabawach, pojawi się w podwojach jego kiczowatego pałacu. Nawiasem mówiąc, dlaczegóż by to miała uczynić, nie będąc duchem świętym i nie mając zielonego pojęcia, że po drugiej stronie zatoki, jej były ukochany wybudował z myślą o niej Disneyland dla dorosłych?  

 Jednym słowem, Gatsby działał mi na nerwy, a chyba oczekiwałam z jego strony innego rodzaju wzruszeń. Pewnie dlatego, że nie pamiętałam już (powieść, o ile w ogóle czytałam, to w zamierzchłych czasach), jaki z niego w gruncie rzeczy nudny facet. I czy na pewno taki „Wielki” jakby sobie życzył autor - narrator opowieści, opisujący dzieje nowobogackiego Gatsby’ego? Czy zamiast określenia „wielki” nie lepiej pasowałoby „głupi” albo „mały”. Czy nie lepiej było zostawić samo „Gatsby”? Tak jak radził ojciec ubogiemu jeszcze kiedyś  synowi, by nigdy zbyt pochopnie nie oceniał bliźnich.

Czy wielkim można nazwać kogoś, kto kocha, ale zostawia ukochaną, bo musi się dorobić, by dorównać jej statusowi społecznemu?   „ Chorobliwie ambitny Gatsby ” – może tak. Bo rodzi się pytanie, kogo kocha bardziej, kobietę, czy siebie i swoją ambicję. Ktoś wysunie kontrargument -  „bez dużych pieniędzy nie miałby u bogatej dziewczyny żadnych szans. To ja odpowiem - "do diabła z taką dziewczyną, której do pokochania mężczyzny potrzebny jest jego gruby portfel. Jeśli taka mu odmówi ręki, to tylko jego szczęście."
Dalej - czy wielkim może być człowiek, który bogaci się do granic obrzydliwości na nielegalnym handlu alkoholem?  Czy wielkim może być człowiek, który kryje zabójcę, nawet jeśli tymże zabójcą jest jego ukochana kobieta?   Czy wielkim może być ten, który liczy, że skoro jest jednym z najbogatszych nowojorczyków i poda się za sprawcę śmiertelnego wypadku, ujdzie mu to na sucho? Czy wielkim jest człowiek, dla którego śmiertelne potrącenie kobiety z nizin (z których sam się wywodzi) jest niczym zabicie muchy na szybie swego ekskluzywnego samochodu?

Oddając się tymże rozważaniom doszłam do wniosku, że DiCaprio ukazał swego bohatera tak jak należy. Największą namiętność Gatsby czuje sam do siebie, dlatego zamiast porwać swoją ukochaną zza stołu, przy którym spędzała samotne i nudne wieczory, woli oddawać się co wieczór marzeniom na myśl o tym, jakiego szoku dozna Daisy na widok przepychu jego  pałacowych salonów czy choćby zawartości bieliźniarki. Jest próżny i równie obleśny jak ci wszyscy obrzydliwi bogacze wokół niego, którzy wielkie fortuny zbili na oszustwie i wyzysku (ostry kontrast między wyspami bogaczy, a przesmykiem skrajnej biedy – popiołowe osiedle).

Po dojściu do tejże konkluzji, zrozumiałam, a może się mylę, dlaczego reżyser uwspółcześnił swoją wersję Gatsby’ego. Mniej mu chodziło o obsesyjną namiętność do kobiety,  a bardziej pewnie o czasy kryzysu, do których i my podobno się zbliżamy. Wielki Kryzys poprzedziły lata wielkiej prosperity zbudowanej głównie na bazie prohibicji i nielegalnym handlu alkoholem.  Współcześnie, równie obrzydliwie wielkie i nieliczne w skali światowej fortuny buduje się na nielegalnym handlu narkotykami, bronią, czy wyzysku pracy biedoty w Azji.  Często towarzyszą temu upadki wielkich fortun i wywindowywania się nowych, do których niekoniecznie dochodzą ludzie z wyższych klas społecznych. Przeważnie zdobywają je bezwzględni kombinatorzy, przestępcy, ci jednak, choćby nie wiadomo jak się starali, nigdy nie zostaną dopuszczeni do grona posiadaczy z wielkimi tradycjami, których fortuna przechodziła i powiększała się z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Nowobogaccy parweniusze zawsze będą poza tym ich magicznym kręgiem. Tę prawdę wykrzykuje  Gatsby’emu podczas kłótni JG Buchanan (z jakąż pogardą wytyka mu różowe garnitury), a przypieczęowuje ją ostateczny wybór Daisy. Na szczęście dla Jay’a G. - nie zdążył się o nim dowiedzieć. Umarł by z rozpaczy, że cały jego wysiłek bogacenia się dla kobiety poszedł na marne.

Po premierze „WG” w reż. Baza  Luhrmanna,  zerknęłam na wersję z Robertem Redfordem i Mią Farrow. Początek mnie oczarował. Kreacje aktorskie (Mia Farrow, Karen Black), muzyczka tamtych czasów, te tańce, kostiumy, elegancja panów, uroda pań, wszystko tak jak trzeba, ale do choinki? Dlaczego usnęłam w połowie? Luhrmann jednak na to nie pozwolił (fakt, że oglądałam jego film w kinie nie ma znaczenia, bo jeśli się nużę potrafię spać w każdych warunkach), co rusz odzywał się jakiś muzyczny szał. I bogactwo u Australijczyka jest bardziej obleśne niż u Claytona (1974). Właśnie, pierwszym określeniem na obrazy z salonów u Gatsby’ego AD 2013 jaki cisnęło mi sie na usta, było „obleśnie”.  Nie wielkie „łał!”, ale odruch obrzydzenia i zero zazdrości: „ale bajka”, „ja bym też tak chciała” - nic z tych rzeczy. Szkoda, że Gatsby, chłopak kiedyś nieskalany, mający wzniosłe ideały i szansę wyrośnięcia na wielkiego człowieka, nie pozostał  mentalnie na swoim miejsce w szeregu, bo do tego, w którym się znalazł w pogoni za zielonym złudnym światełkiem, niestety nie pasował.  Owszem, na tle zepsutych do szpiku kości bogaczy mógł się jakiemuś  obserwatorowi wydawać wielki, ale czy takim był dla ludzi z kręgu, z którego wyszedł?

Pisząc, że usnęłam na tej starszej wersji Gatsby’ego, nie chcę umniejszać jej wartości.  Oba filmy są skrajnie różne, każdy z nich ma swoje lepsze i gorsze strony.  Chciałam tylko podkreślić, dlaczego Luhrmann, swoim zwyczajem, kręcąc nową wersję klasyka literatury, uwspółcześnia go, ozdabiając aktualnymi ozdobnikami, w tym przypadku np. ostra muzyka, i tylko ona (bo scenografia, kostiumy pozostają wierne latom 20-tym XX wieku) w wykonaniu czołowych gwiazd popu -  nie dosyć, że daje do myślenia uniwersalizując przekaz, to jeszcze zachęca do jego oglądania szersze kręgi publiczności. Podejrzewam, że dzięki temu o wiele więcej  ludzi, zobaczy Gatsby'ego, tak jak kiedyś "Romeo i Julię" (dla mnie rewelacja!) i nie zasną przed ekranem (bo jednak dla niektórych kręgu widzów jest to rodzaj ramotki - nie oszukujmy się), albo nie wyjdą w połowie seansu.
 "WG" z Redfordem oczywiście dokończę, choćby ze względu na kreacje aktorskie. Np. kochanka Buchanana, Myrtle, w wykonaniu Karen Black jest odegrana wręcz po mistrzowsku, z o wiele większym ogniem (scena, gdy na przyjęciu powtarza z uporem imię żony Toma B.: "Daisy, Daisy, Daisy"...) niż uczyniła to Isla Fisher u BL. No i muszę porównać, kto lepszy, a może równi sobie, Edgerton czy Dern w roli Buchanana. Czy Redford będzie mnie w stanie uwieść bardziej niż DiCaprio (w co wątpię, bo tego drugiego uwielbiam od chwili, kiedy ujrzałam po raz pierwszy na ekranie, czyli od dziecka)?  Którzy z nich mnie bardziej poruszą w końcówce filmu.  Do czego i Ciebie zachęcam, drogi czytelniku tego bloga: zobacz, porównaj, wybierz. :) 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Bikiniarze - reż. W. Todorowskij

Niektóre filmy muzyczne, jak np. "Hair", "Kabaret", czy "O, Lucky Man!" można oglądać przez całe życie. Wracam do nich regularnie od lat, bez odrobiny znużenia.
Rosyjscy "Bikiniarze" (Stiliagi) w reż.w reżyserii Walerego Todorowskiego to oczywiście nie ten kaliber, jak powyższe, ale ogląda się go bardzo dobrze i też ma szansę, że sięgnę po niego w jakiś zimny i smutny majowy dzień. To rozrywka na wysokim poziomie, ciekawa ze względu na realia, w jakich umiejscowiona jest akcja filmu. Lata 50-te XX wieku toż to rozkwit powojennej komuny w jej najczystszej postaci. Na tle galopującej szarości, donosicielstwa, szpiclowania, zamykania w tiurmu za byle co, "nawet" za uśmiech w dniu śmierci Stalina, niczym na gnoju najprzedniejszej jakości, wyrastają bajeczne kwiaty - rosyjscy bikiniarze. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odziewają się w zapierające dech fantazyjne stroje we wszystkich kolorach tęczy - co za imponujące kreacje, nawet jak na współczesne czasy, gdzie wszystkiego mamy pod dostatkiem. Młodzi ludzie, zniewoleni formalnie przez system, ale wolni mentalnie, szaleją na parkietach w rytm jazzu, którego nutki łapie się nocą na zagranicznych stacjach radiowych.
 

Oczywiście, gdzieś tam w tle, przewijają się zapyziałe i przeludnione kwaterunki.  Życie w nich byle jakie, ale jakże radosne i stadne.  Na kwaterunkach ludzie tańczą i śpiewają przy akompaniamencie ruskiej harmoszki, a na eleganckich wyświeconych parkietach, szaleją bikiniarze, przy dźwiękach saksofonu, instrumentu - symbolu, przeżywającego w latach 50-tych swój prawdziwy rozkwit. Tylko komsomolcy są smutni, oni nie tańczą, ich kontakt z muzyką ma miejsce jedynie, gdy muszą wyśpiewać jakąś patriotyczną pieśń.
Czyli - życie może być znośne, wiele można przetrwać, dzięki muzyce. Coś w tym jest - wszak na Kubie, gdzie zamordyzm kwitnie do dnia dzisiejszego, ludzie potrafią śpiewać i tańczyć, jak nigdzie indziej. No i przypomnijmy sobie choćby historię bluesa. A rosyjskie pieśni ludowe, romanse - jakie piękne.

W filmie są również, przemycone w sposób nadzwyczaj estetyczny i miły dla oka oraz ucha, także smutniejsze i bardziej poważne wątki - widzimy kogo stać, na to by zostać bikiniarzem, i jaką cenę muszą płacić biedniejsi, by się do nich wkręcić. Olbrzymie dysproporcje socjalne między milionami mieszkań kwaterunkowych, a pojedynczymi mieszkaniami w kamienicach-pałacach, w których żyją państwowi notable ze swymi milusińskimi. Dalej - czarny rynek na którym można kupić wszystko, ale za takie zakupy można także nieźle "beknąć". No i ta powszechna jedyna i słuszna indoktrynacja, próbująca zunifikować wszystkich i wszystko - to przeciw niej dokładnie skierowany był bunt bikiniarzy.
Rozrywkowym celom służy też prosta, choć nie bez niespodzianek, fabuła filmu. Muzyka i wykonanie piosenek bez zarzutu. A ta, z sali wykładowej, czyli męski chór i solo kobiece na jego tle - moja ulubiona.
Aktorstwo pierwsza klasa, dziewczyny przepiękne, chłopcy jak malowani, żeby tylko nie mieli tych głupich czubów na łbach. :)  Zakończenie - nie narzekajcie, jest w sam raz, może proste i nieskomplikowane, ale życiowe.

I nie przejmujcie się, gdy wam czasem w głowie zadzwoni upominające: "ale przecież to jest ZSRR, tam to nie mogło się zdarzyć, nie na taka skalę i nie aż tak barwnie i nie tak bezkarnie". A jeśli już zadzwoni,  to posłuchajcie zaraz drugiego głosu, tego przekornego - "a właściwie, dlaczego NIE? przecież nie byliśmy tam, nie żyliśmy wtedy, dlaczego by w to nie uwierzyć? Muzyka przecież czyni cuda."
I ja w to wierzę, dlatego tak świetnie bawiłam się na tym filmie. Co i wam polecam.

Koniecznie muszę jeszcze zaznaczyć, że w "Bikiniarzach" możemy po raz ostatni zobaczyć wielkiego rosyjskiego aktora Olega Jankowskiego. Gra on tutaj dyplomatę, ojca Freda, wyjeżdżającego do Ameryki. (w "Kochanku", innym bardzo dobrym i wartościowym filmie Todorowskiego, który też polecam - opis jest na tym blogu, gra główną rolę, męża kochanki tytułowego bohatera).