czwartek, 12 stycznia 2006

Był sobie raz film...

Niedawno oglądałam bardzo ciekawy dokument pt. "Był sobie raz film: Ostatnie tango w Paryżu". Jest to wywiad z reżyserem B. Bertoluccim, przeplatany rozmową z Mary Schneider - główna rola kobieca i bodaj autorem zdjęć V. Storaro, ilustrowany fragmentami z filmu o którym mowa w tytule.

Nadzwyczaj ciekawa rzecz, szkoda tylko, ze bez udziału Marlona Brando - odtwórcy mężczyzny, który był sprawcą akcji, jaka zachodzi w filmie. Marlon jest tu mężem, a właściwie wdowcem - jego żona popełniła samobójstwo. O ile pamiętam, bo film widziałam bardzo dawno, jest tym faktem mocno zaskoczony. Wypowiada bowiem piękną kwestię, i chyba czasem sprawdzająca sie w życiu, która brzmi mniej więcej tak: "Jak to jest możliwe, że mężczyzna, który jest zdolny poznać tajemnice wszechświata, nie może zrozumieć swojej żony?".
Aby zabić rozpacz i niemoc odddaje się, z przypadkowo poznana dwudziestolatką, w szpony seksu. Tak, nawet mozna by to tak pretensjonalnie określić "szpony", które go rozdrapią, zniszczą, wydobywając na wierzch jego najskrytsze najbardziej skręcone mentalne "bebechy".
Jest mu wszystko jedno, a nawet więcej, jest gotów za najwyższą cenę dotrzeć do najgłębszych pokładów swej mrocznej seksualnosci, i odkryć do czego jest zdolny w swoim zatraceniu, on - mężczyzna. A jest zdolny do wielu szokujących, jak na owe czasy przynajmniej, rzeczy. Jest to seks brutalny, zwierzęcy, seks bez najmniejszego przejawu czułości, kobieta jest tu instrumentem służącym do przyjemnej, ekstatycznej zagłady.

I tak też po trochu, przedmiotowo właśnie, potraktowano Marię Schneider. Jak mówi, słynnej sceny z masłem, która potem wlokła się za nią przez całe życie, nie było w scenariuszu. Na jej pomysł twórcy (mężczyźni) filmu wpadli przypadkowo, ot tak sobie, pałaszując świeżutkie bagietki ze złocistym miękkim smarowidłem na śniadanko. Nagle doznali olśnienia, to jest to! To będzie mocne, to upokorzy kobietę, a tym samym doda pikanterii, wzmocni przemoc, bezwzględność i desperację mężczyzny, który nie potrafił zrozumieć swojej żony i ustrzec jej przed samobójstwem. No jak już to postanowili, przystąpili do dzieła. Aktorka, nie przeczuwając niczego, zabrała sie do odgrywania kolejnej sceny. Nagle została powalona przez Brando, obnażona od pasa w dół, masło poszło w ruch, może nie tak dosłownie, bo jak zapewnił z dumą reżyser, do stosunku analnego między Brando a nią nie doszło. Oj, tak - panowie jednak pozostali dżentelmenami, co nie zmienia faktu, że na dobrą sprawę aktorka została moralnie zgwałcona. I tak oto zaistniała scena, która na dobre weszła w świadomość widzów i nieodłącznie kojarzy sie z filmem "Ostatnie Tango w Paryżu". Jedna ze scen, która zniszczyła karierę Mary Schneider - po "Tangu" nie zagrała już żadnej większej roli.

Od tamtego czasu minęło ponad 30 lat. Świat sie zmienił, dziś już mało kto gorszy się nadzwyczaj realistycznymi scenami z seksem (np. Monica Belluci i 9 minutowy gwałt na niej, zakończony śmiercią w podziemiach metra), aktorki nie płacą już tak okrutnego haraczu za pomysły mężczyzn-artystów. Zresztą, nie tylko Schneider poniosła konsekwencję udziału w tym filmie. Brando przez kilka lat nie odzywał sie do Bertolucciego - podobno stosując różne chwyty ku wydobyciu poszczególnych emocji zbyt głeboko wtargnął w psychikę aktora.
Twórcy po premierze byli odsądzeni od czci i wiary, doszło do wielu procesów sądowych za obrazę moralności, były nawet wyroki w zawieszeniu itp.
Czy słusznie? Trudno osądzić. Ale dzięki aktorom i ich ciężkiej pracy zobaczyliśmy na ekranach kawałek życia wewnętrznego człowieka, mężczyzny, który potrafi kochać, ale gdy zda sobie z tego sprawę bywa czasem już za późno i wtedy pozostaje rozpacz, większa tym bardziej im bardziej miłość była nieuświadomiona. Oddaje się seksualnemu samobiczowaniu, rozpasaniu bez granic, ekstaza i cierpienie na przemian albo równocześnie, a że przy okazji unieszczęśliwia następną kobietę, o tym nie ma czasu pomyśleć, jest zbyt zajęty sobą...