niedziela, 29 stycznia 2012

Lincz - reż. K. Łukaszewicz

Samosąd we Włodowie.Któż kilka lat temu nie żył tą sprawą? Relacje z miejsca zajścia, rozmowy z oskarżonymi o zabójstwo, a może o pobicie ze skutkiem śmiertelnym - w zależności co wykaże dochodzenie w sprawie, wywiady z mieszkańcami wioski. Na podstawie wielu newsów otrzymalismy, wtedy, obraz wsi nękanej przez jednego człowieka, notorycznego recydywistę, wygrażającego sąsiadom okaleczeniem, zabiciem (zawsze miał przys obie nóż, tasak) czy w najlepszym razie puszczeniem z dymem. Często, jak twierdzili gnębieni przez Józefa Ciechanowicza ( w filmie nazwanego Zarankiem), groźby wprowadzał w czyn. Sterroryzowana wieś żyła w nieustannym strachu. Nie pomagały skargi do policji, bo albo je bagatelizowano, albo nie było radiowozu na interwencję, a gdy już się takowy znalazł, to na miejscu zdarzenia znajdowano oczywiście tylko ofiarę, winny dyskretnie się ulatniał. A procedury w udowodnieniu znęcania nie są proste,  dba się bardziej o ty, by nie obrazić potencjalnego sprawcy niesłusznym podejrzeniem, niż o bezpieczeństwo czy zdrowie i życie jego ofiar.  

Trzeba przyznać, że cała ta sytuacja, lincz, a wcześniej trzymanie w nieustannym szachu i gnębienie zarówno psychiczne jak i fizyczne, co najmniej kilkunastu osób małej społeczności wiejskiej, to "wymarzona" historia-samograj na film  - dobry dramat sensacyjny, czy społeczno-obyczajowy (całkiem niedawno mieliśmy tego przykład - amerykański "Winter's Bone").  
Czy udało się taki stworzyć Krzysztofowi Łukaszewiczowi, który w niespełna rok po ostatecznyhm zamknięciu sprawy karnej (tu posłużę się cytatem z Wikipedii "1 września 2010 Sąd Najwyższy w Warszawie ostatecznie zakończył postępowanie sądowe przed polskim wymiarem sprawiedliwości w tej sprawie, oddalając kasacje obrońców skazanych, którzy wnosili o przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania przez sąd I instancji. W mocy pozostał tym samym wyrok Sądu Apelacyjnego w Białymstoku. Wcześniejszą decyzją Lecha Kaczyńskiego w ramach ułaskawienia wykonanie kar pozbawienia wolności warunkowo zawieszono skazanym za zabójstwo na okres 10 lat próby.") wypuścił na ekrany polskich kin film pod nieskomplikowanym, ale jakże wymownym tytułem "Lincz" (sygnowany jako dramat/thriller)?

Udało się, ale nie w pełni. Z tej  historii, ekscytującej samej w sobie, można było  wycisnąć coś więcej ponad to, co już wiedzieliśmy wcześniej. Nie jestem pewna, czy reżyser i scenarzysta zarazem, dobrze zrobił, że zrezygnował z linearnej fabuły na rzecz jej poszatkowania i wymieszania. Powstała swoista sałatka, można by rzec ze swojska "chłopska", trochę słabo doprawiona, bez dobrych proporcji ostrego i słodkiego, bo z wybijającym się zdecydowanie smakiem chili (Zaranek). Całość polano słodkawo-gorzkim sosem z muzyki pana Jarosława M. Papaja, która jako taka bardzo mi odpowiadała, tylko, że może niekoniecznie pasowała do tego filmu. Być może, za dużo w niej było melancholii... Ja rozumiem, że kompozytor, prawdopodobnie, kierowal się smutnym i niepotrzebnie aż tak tragicznym losem bohaterów filmu, ale coś mi tu nie zagrało w połączeniu z obrazem. Aczkolwiek, mówię, że ścieżka dźwiękowa jako odrębne działo - piękna.

I tak oto, finał zajścia mamy już na samym początku, co nie jest grzechem w przypadku historii z sądowych wokand. Ale później to sobie skaczemy, raz w śledztwo, a to znowu na salę sądową, a dla podniesienia adrenaliny, idziemy krwawym szlakiem Zaranka. Szkoda, szkoda, że twórca nie pokusił się o dramat sądowy, ale taki z prawdziwego zdarzenia, z akcją główną w sali rozpraw i retrospekcjami na użytek stron wnioskujących, a to o ułaskawienie, a to o oskarżenie. Albo - można było z tego zrobić dramat stricte sensacyjny, czy psychologiczny. Ale wtedy trzeba by zbudować/wymyśleć solidny scenariusz,  z jakimiś fikcyjnymi wątkami, a tego być może bał się, albo go nie było stać, albo nie potrafił autor filmu.  
Szczególnie trudna sytuacja byłaby w przypadku pokuszenia się o dramat psychologiczny. Wypadałoby wtedy pogłębić sylwetki głównych bohaterów, szczególnie Zaranka czy braci, którzy dopuścili sie samosądu. A przecież bohaterowie zdarzenia są młodzi, żyją w małym kręgu, są w nim znani, rodzina Zaranka, jeśli taką ma, też mogłaby sobie nie życzyć wtrącania się w ich prywante rodzinne sprawy, no chyba, że za ogromne pieniądze.

I tak powstał film ni pies ni wydra. Nielekki, niełatwy i nieprzyjemny, ale tym razem nie za sprawą autora - rezysera i scenarzysty w jednym, tylko za sprawą życia, które tę historię napisało. Niestety, pan Łukaszewicz nie postaral się, a może nie miał możliwości, tak jak wspominam wyżej, żeby dodać coś tej historii od siebie.
Owszem, film jest naszpikowany problemami: problem ściśle karny, jak ocenić to  całe zajście, lincz - jest specyficznym rodzajem winy,  ale mamy także  problem społeczny - wina za lincz, leży nie tylko po stronie gnębionych przez szaleńca mieszkańców wsi, ale także po stronie państwa - niewydolna policja, niewydolne sądy - brak kurateli, brak nakazu leczenia psychopatów, niewydolne służby społeczne - brak opieki nad rodzinami i otoczeniem psychopatów, brak opieki lekarskiej, a może bardziej nie brak lekarskiej opieki, a kompletna indolencja i lekceważący stosunek lekarzy do ludzi ze środowisk wiejskich. Jest tu taka jedna bardzo dobra scena, gdy Jagoda sąsiadka (czy moze córka, nie za bardzo to było jasne) Zaranka poszła na obdukcję - słowa jakie słyszy od lekarza ta pobita kobieta są karygodne, a jestem pewna na 100%, że nie sa wymyślone przez scenarzystę, niestety, lekarzy - chamów z miasta, co to zapomnieli, skąd pochodzi ich dziad, nam nie brak. 

Ale te wszystkie zagadnienia już znamy, a ten film jest ich wierną ilustracją. Dostrzegam w nim, co prawda, pewne próby, ledwie muśnięcia, w zarysowaniu charakterystyk ekranowych postaci. Zaranek nienawidzi ludzi,mieszka samotnie na skraju wsi, w podłej izbie, gdzie jedyną ozdobą ściany jest tablica z gazetowymi wycinkami na temat orzeczeń najwyższych trybunałów, któregoś dnia pisze podanie o rentę, dołącza do nich mnóstwo papierów - Widać, że nie w ciemię bity. Jeśli chodzi o braci Gradów i innych mężczyzn dokonujących samosądu, nie wiemy nic poza tym, że mają żony, dzieci, które muszą chronić przed atakami szalonego Zaranka. Na pierwszy rzut oka - mają sporo cierpliwości, ostateczną decyzję o rozprawieniu się z wiejskim nożownikiem podejmują po nieudanych próbach nawiązania współpracy z policją, po groźnym ataku i zranieniu jednego z braci, kiedy to jeden z policjantów na komendzie rzuca mu przez ramię zdziwione "to wy w  tyle chłopa nie potraficie sobie poradzić ze starym wariatem (Ciechanowski/ Zaranek miał 60 lat). No to sobie poradzili.

Dużo dobrej roboty wykonali dla filmu aktorzy, szczególnie Wiesław Komasa w roli diabolicznego Zaranka. Autentycznie, gdy pojawiał sie na ekranie życzyło mu sie z całego serca, by jak najszybciej z niego zniknął, i to na zawsze. Szczerze współczuło się jego ofiarom, szczególnie kobietom - bardzo dobra kreacja Izabeli Kuny jako Jagody, która bojowością mogłaby zaimponować niejednemu facetowi. Dobry był Krzysztof Franieczek jako prokurator - reprezentujacy bezduszną literę prawa - niewdzięczna rola, ale bardzo przekonująco zagrana. Muszę wspomnieć jeszcze o Zbigniewie Stryju grającym policjanta Jureckiego (ukaranego za brak radiowozu). Cały czas zastanawiałam się skąd jak go znam, teraz już wiem, i zapamiętam - z "Benka" (naprawdę świetny film) Roberta Glińskiego. Dobra uroda, wpadająca i w oko i w pamięć,  a i aktorstwo niezgorsze. Prawdę mówiąc, można by tu wymienić niemal całą obsadę filmu, bo każdy nawet najmniejszy epizod był zagrany bez zarzutu, nawet role dziecięce, co nie jest takim częstym zjawiskiem w polskim kinie. Nadmienię tylko, że Leszek Lichota, odtwarzający rolę jednego z braci Gradów został za nią w ub. roku nominowany do Nagrody im. Z. Cybulskiego, którą przyznaje się aktorom młodym, wyróżniajacym sie wybitną indywidulanością (pierwszym jej laureatem byl  w roku 1969 D. Olbrychski). Kapitułę Nagrody poowłuje Fundacja KINO (wydawca miesięcznika KINO). Nagrody co prawda nie otrzymał, poszła w ręce Magdaleny Popławskiej (tej, co to dłubała w nosie na okładce "Wysokich Obcasów w wydaniu specjalnym) za rolę w "Prostej historii o miłości" debiucie reżyserskim aktora A. Jakubika). Ale dzięki "Linczowi, myślę, że pan Leszek Lichota zaistnieje na dłużej w pamięci widzów. Poza tym, ma bardzo ciekawy głos.   
A! jeszcze jeden aktorski rodzynek, prawdziwy najpyszniejszy, choć nieduży, ale taki, z którego się cieszysz, jak się uda znaleźć. Robert Jurczyga, aktor- amator, były więzień, bohater dokumentu J.Bławuta "Born dead", gdy pracował  podczas odsiadki z dziećmi głęboko upośledzonymi w domu opieki społecznej. Po odbyciu kary zagrał epizody już w dwóch filmach "Jeszcze nie wieczór", "Chrzest", a teraz w  "Linczu". Super! Kibicuję temu gościowi, zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, jako człowiek, właściwie bez żadnej przeszłości i przyszłości, który potrafił jednak obrócić swoje życie o 180 stopni, uratował się, nie zmarnował szansy. Występuje tu chwilę, w scenie w areszcie, czyli mozna by powiedzieć na starych śmieciach. Kilka godzin po filmie trafiłam, jaki zbieg okoliczności, na wywiad z nim w "Godzinie prawdy", prowadzony przez M.Olszańskiego w radiowej Trójce. Na pytanie jak się czuł grając jakby samego siebie sprzed kilku lat, odpowiedział, że nie było to przyjemne, jakoś dał radę, po prostu powiedział sobie przed klapsem, że zaraz stąd wyjdzie i poszło.  Przepraszam za mała dygresję, ale nie mogłam sobie odmówić, fascynujący człowiek, przy okazji polecam "Born dead" J. Bławuta, jak zresztą wszystkie jego pozostałe dokumenty.

A wracając do "Linczu". To nie jest zły film, jest nawet dość dobry, gdy się przymknie oko na swoje oczekiwania, jest i potrzebny, ale mógłby być odrobinę ciekawszy.  Jeśli ktoś jeszcze nie widział, a nie wie, albo zapomniał jak to we Włodowie kiedyś z linczem było, może spokojnie zobaczyć.  Może nawet chwilę zadumać się nad tym, co by zrobił w podobnej sytuacji, na miejscu tych ludzi, pozostawionych samym sobie, bez żadnej pomocy,  w obliczu zagrożenia o każdej godzinie dnia i nocy ze strony nieleczonego socjopaty. A także o tym, jak niebezpieczny i okrutny jest człowiek doprowadzony do ostateczności, czego nie przewidział Zaranek, a za co musieli nie ze swojej winy, ale jednak winni samosądu, odpowiedzieć przed sądem. Linczując odzyskali dla swoich rodzin spokój i wolność, za którą o mały włos nie zapłacili latami utraconej wolności własnej. Czy mieli jakiś inny wybór?, że powtórzę pytanie, jakie zadaje obrończyni włodowian prokuratorowi w kuluarach sądu. Przecież ten człowiek 34 lata na 60 przeżytych przesiedział w więzieniu. Nawet, gdyby  go tylko obezwładniono, doprowadzono na policję,  udowodniono, że jest groźny dla otoczenia, posadzono do więzienia i tak za rok, dwa, by wrócił i mścił się na kim popadnie bez opamiętania. Oglądając ten film mialo się wrażenie, że niestety, z jakichś różnych powodów, są wśród ludzi jednostki stracone, do cna zatrute nienawiścią, goryczą, złością, pretensjami do całego świata... Tym większą i jeszcze bardziej optymistyczną wymowę stanowi udział w filmie kogoś takiego, jak wspomniany wyżej, Robert Jurczyga.

niedziela, 22 stycznia 2012

Nic osobistego - reż. Urszula Antoniak

Jeśli jeszcze nie czuliście, to poczujecie, tę przemożną chęć, by rzucić wszystko, całe swoje dotychczasowe życie, te wszystkie klamoty jak nas otaczają, w diabły, zarzucić na plecy tobołek z bochenkiem chleba i pójść prosto przed siebie. Tak jak Anne (bardzo ciekawa Lotte Verbeek), mieszkająca w najgęściej zaludnionym państwie Europy, Holandii,  która wybrała się któregoś dnia na  wyludnione łąki i pastwiska Irlandii (ja bym udała się  raczej w jakieś cieplejsze zakątki, może Grecja, Włochy?) wystawiwszy uprzednio cały swój dobytek przed kamienicę, ku uciesze co uboższych sąsiadów. Ostatnim jej pożegnaniem z przeszłością, było zdjęcie obrączki z serdecznego palca.  Nie poinformowała nas kim był jej mąż, co się z nim stało, dlaczego jest sama. Pewnie uznała, że wszystko jest nieistotne, a poza tym, co nam do tego? Jeśli chcemy z nią pobyć, to proszę bardzo, możemy jej towarzyszyć we włóczędze przez szare, ponure pustkowia, ale niczym nas nie poczęstuje, możemy liczyć tylko na siebie i to co wygrzebiemy z koszy na śmieci przy turystycznych szlakach, albo z ziemi. Bardzo mi się spodobał ten pomysł i ochoczo ruszyłam za Anną.

Nie wiem jak ona, ale ja trochę się bałam, jakiś większych zwierząt, jakichś podejrzanych typów czy burzy na odkrytych terenach. A gdy już wsiadła do ciężarówki, to dokładnie tak jak ona, miałam serce w gardle. Dobrze, że zwiała krzycząc wniebogłosy, ten kierowca wyglądał podejrzanie, może faktycznie ręką sięgał tylko do kieszeni, żeby wyjąć np. chusteczkę do nosa, ale kto go tam wie, lepiej było dmuchać na zimne.
I tak sobie Anna szczęśliwa wędruje, trochę podje, pogotuje palniku spirytusowym, trochę pośpi, a to sobie z wodospadu wody nałapie do plastikowej butelki, dzień jak co dzień.   W końcu, zmęczona, brudna, trafia na przepiękne miejsce - stary kamienny dom, położony pośród bujnej zieleni na cypelku w niedużej zatoczce. A w tym domu odnajduje człowieka, mężczyznę, ktorego określa mianem "stary", wzruszajaca kreacja Stephena Rea. Dziewczyna jeży się, nie chce żadnych poufalości, nie zdradza mu nawet swego imienia. Martin, szanuje jej prawo do odrębności, prywatności,  nie nalega, nie zmusza do niczego, zatrudnia ją do pracy w ogrodzie w zamian za wyżywienie.  Czy coś, między tą młodą zbuntowaną kobietą a tym starszawym, pogodzonym z życiem wdowcem się wydarzy?

Nie jestem pewna,  czy tym krótkim zarysem fabuły (skromnej zresztą) zainteresuję kogokolwiek i skłonię do obejrzenia filmu. Jest  on dla tych, którzy tolerują minimalizm.  Urszula Antoniak oszczędza słowa, bardziej skupia się na gestach, zachowaniach bohaterów - obserwując je uważnie możemy wiele,  nawet więcej niż za pomocą słów, dowiedzieć się o ludziach, którzy spotkali się na tym końcu świata. Podam przykład, gdy Anne wchodzi do otwartego domu ( bo po co go zamykać, skoro znajduje sie na bezludziu), nie zastaje gospodarza. Wędrując po skromnych izbach domostwa, trafia na sypialnię, włącza na odtwarzaczu CD płytkę Patsy Cline z utworem "Crazy", po chwili rozbiera sie do naga, wskakuje do łóżka i zaczyna tarzać się z rozkoszą w czystej białej pościeli. Jedni być może zinterpretują tę scenę jako wyraz głodu seksualnego, a drudzy, tak jak ja - odbiorą ją jako czerpanie zmysłowej wręcz rozkoszy z zapachu i szelestu pościeli po wielu nocach spędzonych w brudnych ciuchach w namiocie pod gołym niebem.  I takich scen, niejednoznacznych, które mogą coś powiedzieć o tych dwojgu jest wiele. Ale tak naprawdę, najważniejsze jest obserwowanie momentów narodzin prawdziwych, głębokich, a jednoczesnie bardzo subtelnych więzi między nimi.

Bo tak to już chyba jest, choćbyśmy nie wiem jak bardzo w poszukiwaniu siebie chcieli być daleko od ludzi, nie tylko fizycznie, w końcu i tak czasem odnajdujemy się wśród nich.  Niekoniecznie muszą to być tłumy, czasem wystarczy jeden człowiek, czasem kompania z miasteczkowego pubu, ważne, by nie zagrażali naszej wolności. Paradoksalnie, często to  nie ludzie, a rzeczy, nieruchomości,  przywiązują nas do siebie. To przez nie tracimy poczucie wolności i wtedy jakąż wielką odwagą trzeba się wykazać, by je porzucić dla jej odzyskania. Ale nawet jeśli, tak jak Anne, pozbędziemy się wszystkiego, nic osobistego nie będzie nas z nikim ani niczym wiązać, zamieszkamy w namiocie czy hotelu,  czy będziemy wolni? Zawsze będziemy zniewoleni,  choćby przez naszą fizjologię, musimy jeść, musimy pić, ubrać się, w końcu czasem z kimś porozmawiać, pogładzić po twarzy, przytulić się... Czy pustka jaką spreparujemy wokół siebie i w sobie gwarantuje wyzwolenie?  Ja w każdym razie już mam dość, zostawiam Anne, wracam do portu, rzucam kotwicę i próbuję odnaleźć się w jego chaosie i beznadziei.
A film jest piękny, "coś" w sobie ma, jakąś nieokreśloną tęsknotę, smutek, melancholię... Już wiem, dlaczego Anne wyruszyła do chmurnej Irlandii.... 

sobota, 21 stycznia 2012

Rzeź - reż. Roman Polański

O "Rzezi" R. Polańskiego mówi się już głośno od dobrych kilku miesięcy. Urządza się plebiscyty na najlepszy film reżysera, które przypominają, że jego twórczość nasączona jest tematem wszechobecnej dominacji. I w "Rzezi" nie jest inaczej. Z pewnością, każdy zainteresowany kinem doskonale orientuje się w czym rzecz, ale pokrótce nawiążę:   między dwójką chłopców dochodzi do kłótni, jeden uderza drugiego kijem, wybijając mu zęby. Ich rodzice postanawiają się spotkać, by w sposób cywilizowany załatwić tę sprawę, czyli opisać zajście i dojść do ugody. Oczywiście, wszystko za plecami dzieci. I tak oto mamy dwa kulturalne małżeństwa  klasy średniej. Pisarka zajmująca się problemami społecznymi w Afryce (Jodie Foster) i agent handlujący sprzętem AGD (J. C. Reilly) oraz prawnik (Christoph Waltz) i agentka nieruchomości (Kate Winslet). Wydawałoby się, że szybko dojdą do porozumienia, tym bardziej, że atmosfera stworzona przez gospodarzy temu sprzyja - ogromny bukiet świeżych żółtych tulipanów na ławie w pokoju gościnnym plus stosik albumów malarskich jako skromny dodatek do ozdoby a dla osłody negocjujących -  szarlotka upieczona przez gospodynię (Jodie Foster), co prawda poprzedniego dnia, ale ciągle pyszna.

I tak od słowa do słowa, dochodzi do wybuchu kłótni. Ech, gdyby nie te normy, którymi resztkami sił trzymają się i gospodarze i goście doszło by do prawdziwej rzezi. I to w przeróżnych konfiguracjach, bowiem wojna zaczyna się od frontu małżeństwa przeciw małżeństwom, później dochodzi do konfrontacji na polu płci: panie przeciw panom i odwrotnie. Na szczęście  słowa, nawet najostrzejsze nie ranią ciał, nie przecinają żył, nie wypruwają wnętrzności, kończy się na wewnętrznych niewidocznych ranach serca, od których się nie umiera, a zadawane regularnie wręcz udoparniają i  zaprawiają do dalszych walk.

W każdym razie, mogę napisać, że ludzie, widzowie, którzy uważają się za kolejne ogniwo po małpie w ewolucji zwierząt, będą filmem usatysfakcjonowani. Dobrnęliśmy kresu, już niczego więcej w naszym rozwoju, oprócz kolejnych zdobyczy technologcznych, nie możemy osiągnąć. Mamy komórki, mamy komputery, będziemy mieli nie wiadomo jeszcze co, żeby się coraz bardziej od siebie izolować, mamy pachnące toalety ze zmyślnymi spłuczkami nieczystości, wysublimowane perfumy do zabiajania naturalnych zapachów, rozkoszujemy sztukami nie wiadomo jak pięknymi, siedząc w naszych wygodnych mieszkaniach "walczymy" o wolność i przeciw uciemiężeniu narodów oddalonych od nas tysiące kilometrów (ostatnio na tapecie mamy Sudan), ale sami, na własnym podwórku, we własnym domu, gdy poczujemy choćby najmniejsze zagrożenie, dla nas czy naszych młodych, naszego poczucia dominacji,chocby to było zwyczajne przyznanie nam racji w byle jakiej sprawie, nie ustępujemy, obnażamy groźnie kły, by odstraszyć wroga naszego "ja" - musi wyjśc na moje, bo jak nie, to...!!!

Dorośli udając cywilizowanych, wymagają tegoż samego od dzieci, które jeszcze w jakiś sposób niewinne i nieskażone, nie potrafia się kamuflować, jeśli chcą coś osiągnąć, po prostu po to sięgają, często gęsto używając siły, a przecież, posiadając wrodzony instynkt przetrwania, za parę lat same naucza sie tej  sztuki (kamuflażu).  Małżonkowie, spotykający się w szlachetnej wedłu nich sprawie, bo w sprawie wychowania maluczkich, po chwili sami zachowuja się jak dzieci, z tą różnicą, że zamiast łopatkami okładają się torebkami i telefonami. Dobrze, że pociechy były w szkole i nie nakryły ich na tej "dyskusji" o wychowaniu. I tak dochodzimy do jednego z morałów, kto wie, czy nie najpraktyczniejszego, filmu - rodzice, nie bijcie się o dzieci, jeśli  tylko się nie mordują, dajcie im samym dojść do porozumienia, albo i nie, nie wszyscy musza się kochać na tej ziemi.

Film ogląda się rewelacyjnie. Jeśli chodzi o sztukę reżyserii Polański znowu pokazał co potrafi. Z kameralnej sztuki teatralnej (Yasmina Reza "Bóg mordu") zrobił zajmujący komediodramat filmowy, z jednością czasu, miejsca i akcji, ze świetnie dobraną obsadą. Jeśli chodzi a aktorstwo, nie poszedł utartą ścieżką, przynajmniej w kwestii aktorek. Jodie Foster i Kate Winslet mialy okazję, by popisać się talentem komediowym i wyszło im to bardzo dobrze. Foster może chwilami szarżowała, wpadając w zbyt wyrazistą histerię, ale widać, tego od niej oczekiwał Polański, który być może nie przepada za kobietami zajmującymi sie zbawianiem świata, co może im odbierać przyziemną radość z dnia powszedniego. 
Christoph Waltz -  kapitalny. Jestem zakochana! On mnie najbardziej bawił. Hallo! Ja go chcę oglądać w następnych komediach! Zresztą, John C. Reilly, jako drugi mąż (ten od Jodie Foster) też świetny, byłabym niesprawiedliwa, gdybym o nim nie wspomniała. Jego tęsknota, za tym, żeby żyć naturalnie nieociosanym, nie udawać lepszego niż jest - zabójcza, niejeden osobnik (obu płci) mu w duchu przyklaśnie.

"Rzeź" jest bardzo oRZEŹwiająca. Mimo tak grożnie brzmiącego tytułu nie męczy. Ba, na pewno wielu z was będzie chciało ją przeżyć powtórnie (ja też), by  jeszcze raz pośmiać się z samych siebie, choć na pewno niczego nowego na swój i bliźniego temat się nie dowiecie. Bo przecież, że komórka to całe życie mężczyzny, a torebka - to całe życie kobiety, już wiemy, ale w tak dobrym towarzystwie jak Foster, Winslet, Reilly i Waltz możemy się z tego pośmiać kolejny raz. Śmiech to zdrowie, nawet ten przez łzy. Oczyszcza i później widzi się wszystko jeszcze wyraźniej.

I na zakończenie, oczywista, ale ważna, refleksja. Pomysł na ten film przyszedł Polańskiemu, gdy siedział w areszcie domowym (chyba?). Nie bez powodu, nie raz przecież na własnej skórze doświadczał krwiożerczości, sadyzmu i okrucieństwa gatunku ludzkiego - wojna, później rzeź Charliego  Mansona w LA, a ostatno chęć zaszczucia go i zabicia i w sensie moralnym i fizycznym - podejrzewam, że wielu chętnie by go zakatrupiło, dosłownie, gdyby tylko mogli to bezkarnie zrobić, za coś za co dawno już został osądzony i rozliczony. Polański jako niezniszczalny, to może boleć.

sobota, 14 stycznia 2012

Musimy porozmawiać o Kevinie - reż. Lynne Ramsay

czyli I ty możesz zostać matką/ojcem "potwora"...

Eva (Tilda Swinton) i Franklina (John C. Reilly) poznajemy w czasie święta pomidora. Pewnie każdy widział kiedyś w mediach zdjęcia oszalałego ze szczęścia, taplającego się w pomidorowym przecierze, tłumu.  Hm, patrząc na scenę otwierającą film, zadawałam sobie po cichu pytanie, kim są ci, którzy decydują się na tego rodzaju przyjemności. Bezbrzeżna gromada prawie golasów obojga płci, ocierających się o siebie umazanymi czerwoną mazią ciałami, obrzucających się pomidorami i wylewający na siebie wiadra krwistego soku. W odpowiedzi na usta cisną się  określenia: "kochający wolność", "lubiących niecodzienne wyzwania", czy "goniący za ekstremalnymi przeżyciami", albo po prostu - zwyczajni ludzie, chcący na chwilę zapomnieć o bożym świecie, bez oderwania się choć na chwilę od tegoż.  Tak jak Eva i Franklin.

Eva - jest podróżniczką pasjonatką, a Franklin - fotografem na etacie jakiegoś podróżniczo-geograficznego czasopisma.  Pokrewne dusze. Szybko zakochują się w sobie, a owocem ich związku staje się Kevin. Cudowna miłość, cudowni rodzice, cudowny syn? Oj, coś nie zagrało tym razem. Eva niby świadomie decyduje się na macierzyństwo, Kevin nie jest owocem wpadki, ale widać, że instynkt macierzyński jeszcze u niej nie zaiskrzył. Albo Eva nosi w sobie jego wypaczony obraz. Dziecko całymi dniami płacze, a ona zamiast go utulić, uśmiecha się tylko krzywo, albo wychodzi na ulicę, by krzyk małego zagłuszyć pracującymi młotami pneumatycznymi.
Co innego Franklin, od czasu do czasu pojawiający się w domu.  Jemu ojcowska intuicja podpowiada, iż na płacz dziecka najlepsze jest bujanie w rodzicielskich ramionach. Niestety, obowiązki służbowe co rusz wzywają,  nie może więc tego czynić za często. Eva, kiedyś ciągle w ruchu, żyjąca w tłumie, będąc matką pozostaje sama, ze sobą, z synem, ze swoimi problemami. Sama i samotna. A Kevin choć mały, to jednak niegłupi i swój charakterek ma. Czuje, że mama go chyba nie kocha. I jak to mężczyzna, wypowiada jej wojnę.

Wojna jak to wojna, nie ma w niej prawdziwych zwycięzców. Niesie ona tylko i wyłącznie spustoszenia, a formalna wygrana jest zawsze gorzka, bo okupiona stratami. Kevin zanim przystąpi do głównego ataku, narobi po drodze wiele szkód, ale czy faktycznie tylko on jest winny? Czy winna jest matka? Co było pierwsze, dziecko czy matka? Czy Kevin urodzil się z jakąś skazą, czy to zimny wychów spowodował, że jego serce zamieniało się w kamień?

Eva - kilka słów o niej. Jeśli komuś podoba się Tilda Swinton, powie o niej - przystojna kobieta.  Kobieta szczęśliwa, z pasją. Kiedyś taka radosna, wyzwolona, naturalna. Odkąd została matką niesfornego Kevinka taka pochmurna, zniewolona, sztuczna.  Jak sama wyznaje około dwuletniemu Kevinowi - kiedyś była szczęśliwa, podróżowała, marzyła o zamieszkaniu we Francji, dopóki nie pojawił się on. A wydawałoby się, że jest inteligentna i opanowana. Należy do osób powściągliwych, nie unoszących się, kryjących emocje, zarówno dobre jak i złe.  Czasem oczywiście nie wytrzymuje, co kończy się złamaniem ręki syna. Jest nadzwyczaj obowiązkowa, sumiennie wykonuje powierzone jej przez macierzyństwo zadania. Karmi, podciera, myje, czyta bajki na dobranoc z obowiązkowym buziakiem przed snem, kształci, chodzi do doktorów (oprócz psychologa).  Czego nie robi? Nie przytula syna, szczególnie wtedy, gdy on się złości (płakać przestał już bardzo dawno), a co najgorsze, nie rozmawia z nim. W tym domu, zresztą, w ogóle się mało rozmawia. Stąd ten zachęcający, czy wręcz nakazujący, tytuł filmu.  Dom jest dobrze wyposażony, ma mnóstwo przestrzeni, zarówno użytkowej, jak i relaksacyjnej, może nawet  za dużo. Ludzie tu się gubią i nie odnajdują wspólnych obszarów. Ogólnie, w domu jest bardzo kulturalnie, żadnych krzyków,  ale i bardzo zimno.

A jaki jest Frank, czyli ojciec? Bo rodzina, to także ojciec, on jest także odpowiedzialny za dzieci. Franklin jest wspaniałym ojcem (?). Dobrze zarabia, często i na długo wyjeżdża służbowo , a wracając przywozi fajne prezenty. Jest świetnym kumplem do zabawy, taki co to zatańczy (z córką) i postrzela z łuku (z synem). Wszelkie problemy wychowawcze, czy domowe, zamiata pod dywan. Lubi jak jest czysto w domu. A że nie lubi sprzątać, bo przecież mógłby się ubrudzić, wszystkie brudy dyskretnie i z usmiechem pod dywan, pod dywan...  Żona posprząta, gdy on  wyjedzie, by za parę dni znowu wrócić do sterylnego domu. Dla swego komfortu on też nie rozmawia, ani z Kevinem, ani o Kevinie.  Czasem Evie, gdy ta wyrazi jakieś obawy o syna, rzuci przez ramię, że powinna się leczyć, bo ma urojenia... a z dziećmi to tylko sie śmieje i przekomarza.

Dobry ojciec. Dobra matka. Dobrze czyniący swe powinności. A między nimi Kevin. Jaki Kevin? Kevin potwór, obcy, opętany, czy kochający, a czujący od rodziców przyzwyczajenie zamiast miłości? A może wszystko razem? Poczujcie to sami. Nie oceniajcie pochopnie, byście i Wy kiedyś nie byli oceniani. Zobaczcie ostatnią scenę i wtedy dopiero spróbujcie zabrać głos i porozmawiać o Kevinie, a przy okazji o jego rodzicach, matce...

czwartek, 5 stycznia 2012

Viridiana - reż. Luis Buñuel

Czy warto oglądać jeszcze starego dobrego Bunuela? Tego, którego w PRLu smakowano niczym najlepsze świąteczne kąski, rzucone łaskawie na pożarcie spragnionych filmowych delicji, jakimi delektował się świat za żelazną kurtyną? „Dyskretny urok burżuazji”, „Mroczny przedmiot pożądania” –jakież to było pyszne w kinie, oglądane ze świadomością, że dotyka się wyżyn sztuki filmowej dostępnej tylko wybrańcom, żyjącym też w Polsce, gdzie okno na świat kultury bywało czasem lekko niedomknięte i dało się przez nie co nieco zobaczyć. Otóż powiem, że warto, tym bardziej warto oglądać te filmy, które nie były wcześniej dostępne szerszej publiczności, takie jak choćby „Viridiana”, czy wcześniejszy „Nazarin”. A dlaczego warto? Bo są ciągle aktualne i, co ważne, niezwykle pieknie i interesująco nakręcone. Nie będę się rozpisywała o wartościach twórczości Bunuela, zrobili to już wcześniej, i bardzo profesjonalnie, odpowiedni fachowcy. Pokuszę się natomiast o kilka refleksji (równie nie odkrywczych jak sam film), jakie przyszły mi na myśl, podczas seansu, z którymi mam niemożebną potrzebę się podzielić. :)

Viridiana to młoda dziewczyna, która przepełniona ideałami cnót wszelakich - życia w czystości ciała oraz ducha ducha i naprawę świata poprzez modlitwę, pokutę i świecenie dobrym przykładem - postanowiła swą młodość i całą resztą życia, poświęcić Chrystusowi. Wstąpiła do zakonu. Przed ślubami matka przełożona pozwoliła jej odwiedzić najbliższą rodzinę, czyli wuja, który łożył na jej nauki i zapragnął  jeszcze ostatni raz, nim odda się ona Bogu i jego Synowi, zobaczyć swą podopieczną. Viridiana przybywa do okazałej posiadłości wuja, nie przypuszczając jak bardzo wraz z tą wizytą zmieni się jej widzenie świata i ludzi. Do tej pory znała tylko ten za murem klasztoru -  idylliczny, oprawiony w ramy religijnych norm, zakazów i nakazów, których wypełnianie miało gwarantować nagrodę po śmierci . Po wyjściu na drugą stronę muru, dziewczyna odkryła, że świat nie jest już tak jednoznaczny, starcie z ułomną naturą ludzką, zaczyna podważać wiarę Viridiany w dobro. Wuj okazał się być nie tak kryształowy, zwabił ją do siebie, gdyż tak bardzo przypominała mu z urody zmarłą żonę, że postanowił najpierw ją uwieść a później się z nią ożenić. Dziewczyna nie wyraziła zgody, za nic na świecie nie chciała z nim zamieszkać. Wuj uknuł więc jeszcze chytrzejszy plan, by zmieniła zdanie. Z przebiegłym uśmiechem na ustach spisał swój testament i zawisł na drzewie.  Viridiana niezwłocznie postanowiła odpokutować za grzech niepopełniony, wróciła do posiadłości krewnego (co wuj bzbłędnie przewidział!, chytrus jeden!), zamieniając jej parter na przytułek dla ubogich, a ściślej mówiąc - meneli i żuli z całej okolicy.

I teraz dopiero Viridiana poznaje prawdziwe życie. Zobaczyła, że świat z drugiej strony muru zakonnego nie jest tak jednorodny i przewidywalny jak ten, który do tej pory znała.  Dzieli się on na bogatych (wuj Jaime) i zamożnych (jego syn Jorge);  ubogich (służba pracująca u wuja) i biedaków, którym jest wszystko jedno co z nimi będzie oraz na ludzi kochających zwierzęta i ludzi dręczących  je z głupoty (zwierzęta to swoisty konik Bunuela był - musiał o tym wspomnieć). I Bunuel wcale nie chce powiedzieć, że bogaci są zepsuci, źli i winni wszystkich nieszczęść na tym świecie, o nie! Wręcz przeciwnie, menele i żule są jacy są, bo sobie sami na to zapracowali. To ludzie, którzy nie potrafią z niczego zrezygnować, nie mają hamulców moralnych, wszystko przetracą i sprzeniewierzą, są rozpustni, leniwi a dla chwili uciechy gotowi na wszystko, nawet na gwałt swej opiekunki. Wuj otoczony drogimi i wykwintnymi rzeczami, żyje skromnie. Owszem ma swoje pokusy i żądze, ale potrafi je w porę okiełznać. Nie ma niczego bez wyrzeczeń, tym bardziej niewinności czy dobrych uczynków.
Tak jak nie ma ludzi dobrych, nieskazitelnych. A jeśli tacy są, jak Viridiana, to wnet życie i  ludzie postarają się, by tę niewinność i czystość i jasne patrzenie na świat jak najszybciej utracili i dołączyli do prawdziwej gry (w filmie są to karty) jaką jest życie.

Istotnym symbolem utraconej niewinności jest w filmie dziewczęca skakanka. Najpierw widzimy ją w kapitalnym ujęciu na początku filmu. Gdy Viridiana zbliża się do domostwa wuja Jaime, mamy najazd kamerą na nogi dziewczynki skaczącej pod drzewem  różne figury  przez gruby sznurek z dwoma drewnianymi uchwytami. Po chwili pojawiają się nogi kroczącego mężczyzny. To wuj, podchodzi do dziewczynki, zaprasza ją do domu, a skakankę zawiesza na gałązce drzewa. Po niedługim czasie skakanka spełni rolę atrybutu, którym posłuży się tenże sam wuj. Później, zajmie ona miejsce w szlufkach spodni jednego z najpodlejszych żuli, jakiego przygarnęła Viridiana, po to by  opleść szyję tę najniewinniejszej i zarazem najbardziej naiwnej istoty w filmie.  W końcu  z powrotem trafia do rąk córki służącej, która jakby nigdy nic, znowu przez nią skacze. Niby nieświadoma wcześniejszych ról  swej zabawki. Niby, bo przecież ta mała to najbystrzejszy cichy obserwator wszystkich wydarzeń w domu wuja Jaime, pracodawcy jej matki. To ona pierwsza przybiegnie do Jaime, obwieszczając mu podekscytowana,  że Viridiana leży plackiem na gołej podłodze, przed krzyżem z koroną cierniową. Później ta sama mała będzie świadkiem, podglądając przez okno, próby podstępnego uwiedzenia Viridiany przez wuja.  W końcu, to ona spali, wspomnianą wyżej koronę cierniową w ogniu roznieconym na dziedzińcu, podobnie jak zostały spalone wszystkie ideały z jakimi Viridiana wyszła z klasztoru. Jezu, czy warto ci było umierać na krzyżu za nasze grzechy? Dlaczego Twój ojciec, Bóg, skazał cię na darmo  na takie straszliwe cierpienia? W imię czego? Czyżby, on Bóg,  nie znał natury ludzkiej, tak niepoprawnie ułomnej?

Niezły pesymizm przebija z tej „Viridiany”, nieprawdaż? I nie daje nam Bunuel żadnej nadziei, że będzie lepiej.  Czy warto być dobrym? Chyba każdemu takie pytanie przemknie przez głowę po seansie. I raczej nie dostajemy konkretnej odpowiedzi. Ciekawym przyczynkiem do  tego zagadnienia może być postać Jorge, odrzuconego ale nie zapomnianego syna wujka Jaime. Jorge odziedziczył wraz z Viridianą część majątku po wujku. To jest mężczyzna stąpający twardo po ziemi. Nie jest zły, ale nie jest też naiwnie dobry.  Nie wtrąca się do charytatywnej działalności Viridiany, ale nie do końca ufa tym skrajnym biedakom. O jego dobrym sercu świadczy to, jak zaregował na widok uwiązanych psów idących w zaprzęgu. Wykupuje je od właściciela i puszcza wolno. Podobnie zresztą, później wykupi Viridianę od żuli. Jorge zdaje sobie sprawę, że świat nie jest bezinteresowny, a największą jednostką płatniczą nie jest dobro, lecz twardy pieniądz. Czy warto więc być bezinteresownie dobrym? Owszem, ale na własne ryzyko, nie mamy gwarancji, że dobro zostanie odpłacone dobrem. Pamiętacie przypadek malarza Beksińskiego? Albo matki sędziego piłki nożnej  Listkiewicza? To dobroczyńcy, którzy nie mieli szczęścia do swych podopiecznych.  W ramach „wdzięczności” zostali przez nich zabici.

Film polecam. Niby nic nowego, prawdy stare jak świat, ale za to jak przedstawione. Już pierwsze ujęcie, to ze skakanką, niepokojące, przepowiadające coś niemiłego, aż ciarki przechodziły po plecach.  No i jak ukazano te dwa światy,  dobra i zła.  Ona niczym anioł, oni prawie jak diabły. Nie sposób przejść bez zachwytu nad sceną kolacji, będącą kulminacją filmu. Wyprawili ją sobie bezdomni na salonach „państwa” podczas ich nieobecności. Widz od razu ma skojarzenia z Ostatnią Wieczerzą Leonardo Da Vinci. I słusznie, bo to była ich  ostatnia  kolacja w tym domu. Tak jak kiedyś apostołowie, tak i oni, dzięki swej nieroztropności, utracili szansę na życie z prawdziwie dobrym człowiekiem.  Jezus umarł, Viridiana - zakonnica także.  A życie, jakby nic, kręci się  dalej.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Warrior - reż. Gavin O'Connor

Film, w którym wielu może znaleźć coś dla siebie, w zależności od płci, wieku, może własnych doświadczeń. I tak, jedni, sugerując się tytułem, będą oczekiwali filmu o twardzielach walczących stricte na ringu/klatce. Drudzy, zobaczą w nim dramat psychologiczny rodziny dotkniętej alkoholizmem w szerszym znaczeniu, ale i w zawężonym, między braćmi, których takie a nie inne relacje z ojcem miały bardzo duży wpływ na ich wzajemny stosunek w dojrzałym życiu. Co by o tym filmie nie mówić, zawsze dojdziemy do jednego wniosku, że jest to świetny dramat psychologiczno-obyczajowy z  MMA w tle.
Brendan i Tommy (kolejność wg wieku) są braćmi, których drogi rozeszły się, gdy byli jeszcze bardzo młodzi. Młodszy Tommy nie mógł wytrzymać z ojcem alkoholikiem znęcającym się nad matką i wyjechał  z nią do innego miasta. Brendan, na którego pomoc liczył Tommy, pozostał w domu ojca, gdyż związał się z miejscową dziewczyną. Po ślubie on także od razu opuścił rodzinny dom.
My, na początku filmu spotykamy się z Tommy’m, który po wielu latach,  przypadkowo, jak sam mówi, zahaczył o dom ojca. Ojciec jest po kuracji odwykowej,  nie pije już trzy lata, liczy więc po cichu na przebaczenie syna. Jednak to nie takie proste, uzyskać przebaczenie od dziecka, które nosi głęboką zadrę w sercu, wynikającą z osamotnienia i bólu zmarnowanego dzieciństwa. Chociaż, był czas, że ojciec poświęcał mu dość dużo czasu, trenując go do walk w MMA (Mixer Martial Arts), jednak Tommy nie może zapomnieć upokorzenia jakich doznawał wraz z matką z jego strony. Teraz traktuje ojca instrumentalnie, postanowił wykorzystać go jako trenera przed wielką rozgrywką MMA w Atlantic City i za nic w świecie nie pozwala ojcu na nic więcej.
Po chwili odwiedzamy Brendana, który także kiedyś trenował pod okiem ojca. Brendan zerwał już z walkami, pracuje jako nauczyciel fizyki, ma żonę i dwie córki. Wydawałoby się sielanka! Niestety, dom który kupił pod zastaw hipoteczny jest zagrożony, Brendan musi więc poszukać większego zarobku, niż pensja nauczycielska. Jak się można domyśleć i on kieruje swe kroki w kierunku sali treningowej. I na tym już skończę wprowadzenie w fabułę, nie powiedziałam nic więcej, czego byśmy się nie dowiedzieli zaraz na początku filmu. Najlepsze czeka nas w finale, którego treści co prawda domyślamy się, to nie jest trudne, ale mimo wszystko oglądamy go z zapartym tchem, przynajmniej ja. Bo nie ważne co dzieje się na ringu, ważne co dzieje się w sercach obu braci.

Obraz walki finałowej jest fascynujący nie tylko z emocjonalnych względów. Możemy przypatrzeć się dwóm postawom jakie reprezentują bracia, nie tylko na polu walki, ale w życiu.
Tommy'ego, nie może opuścić poczucie ogromnego osamotnienia jakiego doświadczył w dzieciństwie ze strony ojca i starszego brata. Ma poza tym, takie cechy osobowości, które nie pozwalają tego im wybaczyć. Cały czas wewnętrznie, jako syn i brat, czuje się małym, niekochanym, zbuntowanym i obrażonym na cały świat dzieciakiem. Rządzi nim złość, zła energia, którą zamienia na agresję, choć nie tylko  - w wojsku przekładał ją na czyny bohaterskie. Wali na oślep, nie bacząc, że może kogoś zabić. Nie tylko pięścią, ale i słowem (przejmująca scena z ojcem w kasynie). Wydaje się, że nie ma serca, że jest automatem rozdającym ciosy na prawo i lewo. Jednak jest taki moment w filmie, przepiękny, kiedy widzimy, że jego serce, mimo wszystkich doświadczeń z dzieciństwa, nie zamieniło się w kamień. Gdy jego ojciec, Paddy, niczym Ahab z powieści „Moby Dick” (której na okrągło słucha z audiobooka),  „tonie” pokonany przez białą bestię, znajduje ukojenie w ramionach Tommy’go, niczym mały chłopiec w ojcowskich objęciach. Objęciach, jakich może nigdy nie użyczył swemu synowi.

Brendan jest inny, potrafił się zakochać, zbudować rodzinę, znaleźć stateczną pracę nauczyciela, chce malutkimi kroczkami dążyć do zgody, a przynajmniej równowagi. Jest bardziej rozważny, systematyczny, nie może sobie pozwolić na szaleństwo, na błąd, ma na utrzymaniu dzieci. Jest wojownikiem, wiedzącym  czego chce,  walczącym „w sprawie”. Tak samą taktykę obrał w klatce. Nie szaleje, przyjmuje ciosy, atakuje wykorzystując momenty nieuwagi przeciwnika, wynikające z zacietrzewienie, mówiąc bardziej obrazowo „wkurwu”, który też jest dobry, jeśli chodzi o siłę, energię, ale nie zawsze pomaga zwyciężać taktycznie.

Film porusza jeden z moich ulubionych tematów, trącający o motyw Kaina i Abla. Może w dzieciństwie za bardzo przejęłam się ich biblijnymi losami? Tak jak już wspominałam nieraz, fascynuje mnie ten rodzaj miłości, jakże trudnej do spełnienia między dwoma mężczyznami połączonymi najbliższymi więzami krwi. A między nimi ojciec, o którego względy walczą i męska rywalizacja o palmę pierwszeństwa na wielu polach.
Rolę synów, buntownika i wojownika, zagrali po mistrzowsku Tom Hardy (Tommy) i Joel Edgerton (Brendan),  w ich ojca i nauczyciela walk ale nie życia, wcielił się stary dobry Nick Nolte. Wspaniałe trio! To dzięki nim, a także świetnemu montażowi, szczególnie podczas scen walki, ten film autentycznie wzrusza.Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek uronię łzę patrząc, jak dwóch umięśnionych facetów okłada się po grzbietach. A jednak...