wtorek, 14 grudnia 2004

Ja i Debra Winger

Czytanie gazet, a ściśle mówiąc, pism o zabarwieniu kobiecym, szkodzi. Odbija się ujemnie na psychice. Przynajmniej na mojej. Nie zawsze. Czasami, szczególnie gdy mam tzw. GORSZE dni. Świat, okazuje się, zaludniony jest wspaniałymi i dzielnymi kobietami – biznesłumenkami wszelkiej maści, malarkami, poetkami, pisarkami – i to nawet światowych najlepszych selerów, wszelkiej maści plastyczkami, wojującymi feministkami, naprawiaczkami świata, tego w ogóle i tego w szczególe, piosenkarkami, muzyczkami, dziennikarkami itd. itd. Wszystkie są przepiękne, ładnie utrzymane i zakonserwowane, inteligentne, elokwentne, posiadające duże przestronne mieszkania, ba – nawet domy, równie atrakcyjnych i mądrych oraz przedsiebiorczych partnerów i na dodatek rodzą dzieci, ewentualnie adoptują, co nie przeszkadza im być przy tym co wyżej wymieniłam cudownymi matkami, opiekunkami, i do tego jeszcze przyjaciólkami od serca tychże pociech, gdy podrosną.

Wczoraj ku mojemu szczęściu i podreperowaniu samopoczucia, ostatnio mocno nadszarpnietego, trafiłam o godzinie 1.50, nie, nie o 13.50! Przeciez mówię! O 1.50 w nocy na świetny film „W poszukiwaniu Debry Winger”. Film dokumentalny zrobiony przez aktorkę, chwilowo żyjącą w „stanie spoczynku” Rossanę Arquette. Myslę, że zrealizowała ona ten film z myślą o sobie i o aktorkach, a także kobietach, znajdujących się w podobnej do jej sytuacji. Czyli nie mających ostatnio zbyt częstego kontaktu z planem filmowym, i oddajacym się w przeważającej częsci życiu rodzinnemu, czasem połączonym z wychowywaniem dzieci. Inspiracją do nakręcenia tego obrazu były dla niej losy tytułowej Debry Winger, aktorki tyleż dobrej i ciekawej (głos!) co ostatnio kompletnie zapomnianej. Zapomnianej, jak się okazuje na własne życzenie, bo już kilka lat temu wycofała się z działalnosci filmowej.
I tak oto, poszukując Debry, Rosanna spotyka się po drodze z różnymi innymi aktorkami, prawdziwymi gwiazdami filmu z Jane Fondą czy Vanessą Redgrave na czele. No właśnie, bo rozmawia nie tylko z młodymi, będącymi aktualnie na topie np. Salmą Hayek, Gwyneth Paltrow, ale i tymi, a nawet przede wszystkim, w średnim wieku – Diana Lane, Sharon Stone – prawdziwymi pieknościami, ale i Frances McDormand, Holly Hunter oraz rewelacyjnie dowcipną i zdystansowaną do samej siebie i swej urody szczególnie – Whoopi Goldberg.
Wszystkie te kobiety są w mniejszym lub wiekszym stopniu zaangażowane w tworzenie nowych filmów, i wszystkie w mniejszym lub wiekszym stopniu zanagażowane są w macierzyństwo. Począwszy od Robin Wright Penn, której właściwie status można by opisac „przy mężu” a skończywszy na Meg Ryan, Diane Lane, Sharon Stone czy Laurze Dern które matkami bywają raczej z doskoków, dość długich, ale jednak. Czują więc one ciągły niedosyt macierzyństwa. Tak jak Robin Wright z kolei pozostaje w ciągłym rozdarciu między rolą matki, którą spełnia w życiu a rolami, które mogłaby wypełniać na planie filmowym.

Ach, wspaniałe, wspaniałe kobiety! Jak świetnie i błogo poczułam się w ich gronie. Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałam Jane Fondy i m.in. jej słów jakim wzniosłym aktem twórczym, emocjonalnie czasem nawet zbliżonym do zmysłowego, może być doskonałe zgranie się i porozumienie całej ekipy podczas realizacji kluczowej sceny danego filmu – tego właśnie uczucia brakuje tej aktorce najbardziej.
Frances McDormand śmiała się, że ona wraz z przyjaciółką Holly Hunter nie zamierzają poddawać się żadnym operacjom odmładzajacym, bo z czasem na aktorki 50-letnie wyglądające na tyle lat ile mają utworzy się po prostu nisza, które one mają zamiar wypełnić – w końcu ktoś będzie musial grać matki, ciotki i babcie.
No i tak gawędząc o życiu, pracy, a także odwiedzając po drodze swoją aktywna w zawodzie siostrę Patrycję, Rosanna Arquett zawędrowała w końcu do Debry Winger.
Musze przyznać, że do tej aktorki już od dawna czuję swoisty sentyment, ma ciekawy, głeboki głos, ciekawą i ładną twarz, powiedziałabym mało kobiecy sposób poruszania się, i do tego mało gwiazdorski sposób bycia.
Ostatnio dosyć często odczuwałam jej nieobecność w kinie, zastanawiałam się, co się z nią u diabła dzieje. A oto proszę, dowiaduje się, ze ta kobieta, mająca naprawde spory potencjał by być kimś ważnym na polu swej działalności, żyje nie przymierzając jak ja. I jest szczęśliwa. Po prostu - żyje ze swoimi bliskimi, bez wielkich słów o misji, powołaniu, poświęceniu jednych idei dla drugich – po prostu spełnia się jako człowiek, w rytm przejeżdżających obok domu pociągów, których stukot towarzyszył jej od dziecka.