niedziela, 30 grudnia 2012

Jestem Twój - reż. Mariusz Grzegorzek



Widziałam znacznie gorsze polskie filmy, szkoda, że ten stara się być taki przeintelektualizowany! Ja rozumiem, że nazwisko “Grzegorzek” zobowiązuje (do wizji, symboliki etc.), tak jak “Lynch” w USA, ale oglądając go, po raz kolejny przyszła mi na myśl maksyma Charlesa Bukowskiego, “gdy słabnie duch rośnie forma”.
Film z serii jak opowiedzieć prostą, nieciekawą, w sumie, fabularnie historię, z uniwersalnym, przetrzepanym do bólu w sztuce wszelkiej maści, przesłaniem tyczącym samotności człowieka, w jak najbardziej  udziwniony sposób. Po co? żeby wyszło mądrzej? Dla kogo? Dla krytyków, dla sztuki samej w sobie, dla wąskiego grona znajomych reżysera?
Całość podzielono na kilka części – prawdę mówiąc, nie wiem po co.  Może zgodnie z podziałem na akty sztuki teatralnej, na której oparty jest scenariusz.  Każda część opatrzona jest rysunkiem wisiorka w kształcie serduszka z napisem w języku niemieckim "Jestem twój". Jaki w tym może być sens?

W skrócie chodzi o to, że jest sobie bardzo przeciętny, ponad 30- letni facet, Artur (Mariusz Ostrowski) mu na imię. Mimo swego dojrzałego wieku, pewnie i z powodu ubóstwa jak i wygodnictwa, mieszka z matką. Niedawno wyszedł z więzienia za pobicie.  Udało mu się złapać pracę na vipowskim osiedlu domków jednorodzinnych. W jednym z nich mieszka Marta (Małgorzata Buczkowska), pani stomatolog, zamężna z biznesmenem Jackiem (Ireneusz Czop). To na jej punkcie Artur wpada w obsesję. Obserwuje ją, zagaduje, w końcu napastuje w jej własnym domu. Z tym, że napastowanie nie jest wielce na Marcie wymuszone. Marta przechodzi kryzys, sama nie wie czego chce, czy męża kocha czy nie, raz go wyrzuca z domu, po czym błaga go na kolanach, by nie odchodził. Wcześniej, mówi widzowi o zwierzu, demonie nawet, który w niej drzemie. Zwierzę najwyraźniej obudziło się w niej, gdy Artur ją nawiedził, w roli, a jakże!, hydraulika! . I nie chodzi w tym przypadku o zwierzęce gryzienie, czy drapanie w obronie własnej. Koniec końców, kran nie został naprawiony, a Marta po iluś dniach, zorientowała się, że jest w ciąży.  Pani stomatolog nie była wielu rzeczy pewna, swego szczęścia, swej miłości do męża, kto jest ojcem przyszłego dziecka, ale wiedziała jedno - dziecka nie chce. I nie zdradziła nam powodów. Natomiast Artur i jego matka upatrują w maleństwie ratunku przed pustym jałowym życiem, jakie wiodą, i jakie ciągle jest przed nimi. Zaczynają walkę o dziecko. Walkę, bo Marta ani myśli oddać je Arturowi. Woli je zostawić w szpitalu.  Artur jest jej chodzącym wyrzutem sumienia, dowodem słabości I upadku. Wszystko sobie można wybaczyć, ale chwilę zapomnienia z dozorcą? Nigdy.

W filmie dość spory akcent położony jest właśnie na nierówność społeczną (ach ten kapitalizm) I kompleksy jakie się z nią wiążą. A przecież, i tu znowu odkryta prawda, szczęście człowieka nie zależy przecież od wielkości izb i sprzętu jakim się je wypełnia. Marta w swoim ekskluzywnym domiszczu jest równie nieszczęśliwa, jak Artur gnieżdżący się w zapaćkanej klitce wraz ze swoją matką.
Marta jest kobietą, która na pozór ma wszystko: urodę, figurę, zdrowie,  kochającego, przystojnego, dobrze zarabiającego męża, dobrze płatną pracę, piękny dom, ba, nawet w perspektywie dziecko (kto wie, może nawet z mężem), a jednak - to nie to! Coś, jak mówi,  rozrywa ją od środka. Arturowi, wychowanemu w biedzie, ale za to na grach komputerowych,  brakuje tylko księżniczki, której jako rycerz mógłby bronić I kochać. Może to i naiwne, ale jednocześnie jakie prawdziwe. A że zabrał się do realizacji swoich marzeń nie od tej strony co trzeba (no cóż, gry przecież nie uczą sztuki uwodzenia), to już inna sprawa.
Brak miłości, ale także seksu, doskwiera, nie tylko Arturowi, Marcie, mężowi Marty, ale i Alicji, siostrze Marty. Właśnie mąż ją porzucił i postanowiła zamieszkać z siostrą, a przy okazji pouwodzić szwagra. Kompletna karuzela namiętności, przez małe “n”.

Pytanie, jaki wydaje mi się, usiłuje zadać Grzegorzek : seks to za mało, dlaczego więc u ludzi, wraz z pragnieniem miłości idzie w parze tak wielka głupota I bezradność? Artur deklarujący się jako rycerz broniący czci swej damy, co nie przeszkadza wziąć mu ją prawie siłą. Alicja – taka spragniona, że pije z każdego źródła, jakie napotka na swej drodze – owszem ugasi pragnienie, ale na krótko, bo źródełka są bardzo płytkie. Marta – kochana przez męża, pożądana przez mężczyzn, nie potrafi, nie może, docenić tego co ma, niszczy wszystko wokół siebie. Jacek – zakochany mąż, może najmniej nieszczęśliwy w tym towarzystwie – bo nie walczy, tylko godzi się z rzeczywistością. Nawet wtedy, gdy w biurze za ścianą, niczym u jego żony w środku organizmu, pojawi się złe, w postaci gniazda pszczół, jest opanowany i racjonalny. 
No właśnie, i tak oto przeszłam zgrabnie do symbolu jakim operuje Grzegorzek, przez całą długość filmu – uwijające się w swym gnieździe pszczoły. Niektórzy pracują jak mrówki albo jak te pszczółki.  Jak Marta i Jacek, mają w zamian piękne obejścia, wysokiej klasy sprzęt AGD I RTV – ale czują pustkę. Nie mają marzeń, miotają się między łazienką, salonem i kuchnią. A Artur, też pracuje, na miarę swoich sił i możliwości,  i marzy tak jak marzyli chłopcy od dawnych lat, chce być rycerzem damy swego serca. A że dam jakoś tak też brakuje,  to i  ją sobie musiał wymyślić. Tak bardzo chciał być “czyjś”, mieć "kogoś" do kochania. Wiem, że nie każdy symbol trzeba rozebrać do naga, ale bzyczenie tych pszczół ciągle nie daje mi spokoju. Ciekawe, czy sam twórca wie, co miały one do powiedzenia, czy tylko tak sobie je wtrącił, bo się ładnie komponowały z obrazem?

Kobiety nie są w tym filmie przedstawione w korzystnym świetle. Rozhisteryzowane, rozedrgane, szalone, napalone, same nie wiedzą czego chcą,  nie panują kompletnie nad swoim życiem. Tylko matka Artura – ona wreszcie poczuła, że wie czego chce, postanowiła wykorzystać szansę, jaką jej i synowi dał los. 
Mężczyźni – Jacek I Artur są raczej bezwolni, poddają się woli kobiet. Mają swoje zajęcia, biznes, pracę, gry komputerowe, ogólnie nie mają czasu na życie, na stawianie sobie wyzwań, jest im wygodniej pozbyć się steru. Może kobiety są takie niespokojne (w tym filmie), bo czują się opuszczone przez swych mężczyzn, przez swoich rycerzy?

Mariuszu Grzegorzku, nie dosyć, że wymęczyłam się oglądając twój film, to jeszcze męczy mnie on kilka dni po seansie. No to chyba, nie był on aż taki zły, jak się wydawał?  Podziękuj aktorom Mariuszowi Ostrowskiemu i Dorocie Kolak. Roma Gąsiorowska, też się przysłużyła, szkoda, że znowu w roli słodkiej idiotki. Małgorzata Buczkowska - nie poraziła, ale nie miała wdzięcznego zadania, ciągle musiała krzyczeć i wić się, a to z Arturem, a to w wewnętrznych mękach, a to w bólach porodowych, nie miała lekko. 
Jako że polskie filmy traktuję niemal jak swoje dzieci, kocham nawet jeśli coś przeskrobią, oceniam więc na:

6/10 


piątek, 28 grudnia 2012

Appaloosa - reż. Ed Harris


Jeśli ktoś narzeka na western wyreżyserowany przez Eda Harrisa,  to ja staję w jego obronie. Ten film jest naprawdę dobry i na swój sposób nowatorski w swoim gatunku.  Ma klimat, tylko trzeba sobie dać czas, żeby go odczuć. Świetnie zarysowana męska przyjaźń, taka prawdziwa, na dobre i złe, której nie zniszczą żadne intrygi. Z przyjemnością słuchało się dialogów miedzy Everettem a Virgilem, kiedy to ten pierwszy zawsze ochoczo służył odpowiednim słowem, którego zabrakło drugiemu. Bo obaj byli tak samo szybcy w używaniu colta, ale Everett był nieco bystrzejszy w myśleniu i mowie, co absolutnie nie psuło relacji między panami. Wspaniały duet stworzyli Viggo Mortensen i Ed Harris.
Renee Zellweger – jako Alice French, nie prezentowała tradycyjnej westernowej piękności, do jakich nas przyzwyczajono od lat, kiedy to słodka kobietka była kontrapunktem dla szorstkiego świata mężczyzn. Chyba ją tu trochę ucharakteryzowano, wypchano policzki, robiła jakieś dziwne miny, widocznie tak miało być - nie miała być pięknością, ale w zamian, czarowała prawdziwą elegancją, a nawet, jak z uznaniem zwierzył się Virgil Everettowi, kąpała się za każdym razem, nim weszła do łóżka.
A w międzyczasie, jakże szamotała się biedna Alice w realiach tworzonych przez mężczyzn, przepełnionych strzelaniną i ciągłym igraniem ze śmiercią, gdy tymczasem, ona tak bardzo pragnęła stabilizacji, prawdziwego domu, męża.
Podobało mi się, że oprócz wątków typowo westernowych dużo miejsca poświęcono w tym filmie elementowi kobiecemu - kobieta nie jest tu tylko ozdobnikiem, może stąd ta uroda Renee), jest także tematem jakże głębokich męskich rozważań - co nie jest typowe dla tego gatunku filmowego. .

Przepiękna muzyka Jeffa Beala dopełnia obraz, wraz z typowymi westernowymi pejzażami - no jest naprawdę dobrze. Spisał się Harris, zrobił nie tylko western, zrobił western inteligentny i z inteligentnymi kowbojami - patrz Everett i wiele uczący się od niego, oraz od Alice - Virgil. No i zauważcie, jeśli jeszcze będziecie ten film oglądać, jacy oni są szykowni, jak się noszą, jakie mają garnitury, marynarki, krawaty, kapelusze, jaką dumną postawę prezentuje Everett w końcowej scenie.

Tak, to jest film ukazujący czasy, gdy kowboje, i ich kobiety, przepoczwarzają się w przyszłą Inteligenecję USA. Virgil nawet czyta jakąś mądrą książkę w biurze szeryfa, a Bragg- ten rzezimieszek, wie coś na jej temat, a nawet ośmiela się filozofować w kwestii treści i autora. Co więcej - kowboje zaczynają dbać o język i sposób wypowiadania, mają ambicję by używać w mowie codziennej do tej pory obcych im słów, dbają o wygląd, czystość... to z takich ludzi, wyrośnie przyszła amerykańska elita -  bankierzy, prawnicy, dziennikarze, politycy....

piątek, 7 grudnia 2012

Lęk wysokości - reż. Bartosz Konopka

Marzę, żeby wreszcie, a szczególnie w polskim kinie, zobaczyć normalny film, będący linearną opowieścią o życiu, uporządkowaną historią jakiegoś zdarzenia, przypadku etc. Film Konopki, przy całym swym jakże szlachetnym przesłaniu o próbie zrozumienia i porozumienia się dorosłego dziecka (tu konkretnie syna) z rodzicem będącym w schyłkowym okresie  życia, jest chwilami taki pretensjonalny.  Tomek, pochodzi z niedużej miejscowości na Śląsku. Wyemigrował do Warszawy, Jest dziennikarzem z powodzeniem pnącym się po szczeblach kariery telewizyjnej. W nowoczesnym bloku ma nowoczesne mieszkanie urządzone meblami z IKEI. Żyje w związku z fajną, nowoczesną dziewczynę (po mieszkaniu chodzi w męskim podkoszulku i w grubych, chyba także męskich, skarpetach). Tomek ma także nowoczesną matkę, która wyjechała za granicę, i jak na XXI wiek przystało, rozmawia z synem oraz synową (pełna symbioza między paniami, a jakże!) przez skype'a.

Życie byłoby  takie piękne, gdyby nie ojciec, Wojciech Janicki (Krzysztof Stroiński), któremu na stare lata odbiło. Nie wiemy dokładnie co, i z jakiej przyczyny, ale facet wariuje. Wyrzuca meble przez okno, podpala sąsiadom mieszkanie itp. Gdzieś tam pada słowo "schizofrenia", ale nie mamy pewności, czy o nią chodzi. Nie wiemy, czy to jakieś geny dały znać o sobie, czy jakieś przeżycia osobiste odbiły się piętnem na psychice ojca. Są pewne sugestie,  wszystkiego w tym filmie musimy się domyślać, tracąc na to niepotrzebnie energię i wytężając niemiłosiernie słuch, bo dźwięk, jak w każdym, powtarzam "w każdym" polskim filmie jest do dupy (sorry, ale moja cierpliwość się już w tej materii wyczerpała). Żeby nam te domysły ułatwić, reżyser co rusz dorzuca jakiś reminiscencyjny filmik z przeszłości małego Tomka, hasającego z ojcem po górach Tatrach.  A jeden filmik to jest nawet taki, w którym tata wyrzuca mamy walizki przez okno i każe jej sobie iść, bo ... nie dosłyszałam, niestety...  Chyba chodziło o to, że go zdradziła, czy oszukała, w każdym razie to chyba zła kobieta była, i ta cała choroba psychiczna ojca to przez przez nią. Takie mam wrażenie. Nie ważne w gruncie rzeczy.

Bo najważniejsze jest w tym filmie to, że syn Tomek, ten zimny karierowicz, nagle się budzi, zaczyna interesować się ojcem, a nawet czuć do niego coś na kształt ... czułości. Nie przychodzi mu to łatwo.  Warszawę od Śląska dzieli ponad 300 kilometrów. No i na początku jest bunt, niechęć, obrzydzenie, ale z czasem, powoli, wraz ze wzrostem częstotliwości wizyt w psychiatryku i w śląskim mieszkaniu ojca, ich kontakty zacieśniają się.  A wszystko zaczyna się od przypadkowego przytulenia, które właściwie jest zwarciem dwóch mężczyzn, wojujących ze sobą. I to jest najlepsza i najładniejsza scena filmu, będąca także przełomową w relacjach obu panów, a właściwie to jednego z nich, czyli syna. Bo chory ojciec jeszcze długo będzie się bronił przed uczuciami i emocjami, które kiedyś dawno, w sobie zabił. Zgodnie z zasadą: "nie kochasz, nie cierpisz". Może dlatego zachorował, bo te martwe uczucia, nagromadzone gdzieś w jego środku, zgniły, napuchły, musiały więc znaleźć ujście w niezrozumiałych dla otoczenia atakach agresji.

Przykro mi to pisać, ale ten film nie poruszył we mnie mocniej żadnych strun, mimo, że sama jestem na etapie, albo właściwie, mam go już za sobą, rozliczeń ze swoimi rodzicami. Każdy z nas ma, albo będzie miał, taki okres w życiu. I różne będą owych rozliczeń owoce. Przebaczenie. Zrozumienie. Wyrzuty sumienia. Żal. Zapiekłość. Nienawiść. Albo poczucie spełniania obowiązku. U Piotra Trzaskalskiego okres ten zaowocował filmem "Mój rower". Marcin Koszałka nakręcił "Takiego pięknego syna urodziłam", czy "Ucieknijmy od niej". Marek Lechki - "Erratum". Bartosz Konopka - nie wiem, na ile jego "Lęk wysokości" jest autobiograficzny, ale też wpisuje się w nurt tego rodzaju filmów. Bardzo potrzebnych, by zdać sobie sprawę ze złożoności życia i zakończyć proces myślenia o swoich rodzicach wyłącznie w trybie pretensji i roszczeń, jako o tych, którzy są winni naszych porażek. I zadać sobie pytanie, na ile przyczynili się do naszych sukcesów. Czasem, to co za młodu wydaje się klęską, obraca się w dorosłym życiu w zwycięstwo. Gdyby filmowy Tomek Janicki pochodził z innego domu, być może nie miałby takiego parcia do usamodzielnienia się, życia w inny sposób, niż jego rodzice. Sami widzimy jak bardzo jego styl życia jest przeciwieństwem egzystencji jego rodziców : obszerne czyste mieszkanie, błyskotliwa kariera zawodowa, zgodny związek.

Dlaczego nie poruszała mnie ekranowa historia, z dobrą kreacją Krzysztofa Stroińskiego? Ano, chyba dlatego, że była przedobrzona pod względem formalnym. Czasem mi się wydaje, że im więcej udziwnień typu: zniekształcony dźwięk, zabrudzony obraz, czy retrospekcje, tym mniej ma reżyser, czy twórcy, do powiedzenia, że chcą pokryć jakieś braki. Bo gdyby wyrzucić te pseudoartystyczne sekwencje, pozostałaby pustka, którą trzeba wypełnić nie tylko spojrzeniami, ale także dialogami, czy jakimiś inteligentnymi niuansami, które dopełniłyby i udramatyzowały opowieść o ojcu i synu. 

"Lęk wysokości" nuży. Aktorzy bardzo się starają, charakteryzatorzy również, ale kilka "mocnych", acz oklepanych, scen z psychiatryka, typu ściekająca ślina z ust otępiałego przez leki ojca, czy rzucanie sprzętem domowym w syna i przechodniów na ulicy, albo mały chłopiec gładzący po plecach tatę, który przed chwilą wyrzucił z domu jego matkę, to trochę za mało. Jeśli robią one w ogóle wrażenie, to tylko powierzchowne. To są sceny klisze, znane z dziesiątków filmów, nie tylko fabularnych. Zabrakło między nimi prawdziwego życiowego mięsa. Jakiegoś lepiszcza, które by je powiązało.
Zawiodłam się, liczyłam zdecydowanie na więcej, nie tylko na ilustrację problemu, jakim jest brak odwetu dorosłych, skrzywdzonych w jakiś sposób w dzieciństwie synów i córek, nad ich chorymi, bezradnymi rodzicami. Tym bardziej, że Tomasz wykazuje się takim odruchem jeszcze przed swoim rodzicielstwem,a więc przed swoimi doświadczeniami, błędami w wychowaniu potomka, powinno to być jakoś bardziej wiarygodnie przedstawione.  Przy całym szacunku dla dobrej woli i szlachetności celu stworzenia tego filmu, nie potrafiłam się nim wzruszyć, choć czułam, a raczej wiedziałam, że powinnam.
5/10