piątek, 7 grudnia 2007

Przemiany

Tak się jakoś stało, że niedawno szłam jak burza w zaliczaniu filmów, w których gra pan Poniedziałek. Na przykład, niedawno miałam przyjemność być widzem filmu "Przemiany", w którym ów aktor grał główną rolę męską - Adriana Snauta. A film reżyserował wg własnego pomysłu i autorstwa scenariusza - Łukasz Barczyk.
Jak na "porządny" polski film przystało, zaczyna się on sceną erotyczną, nie do końca spełnioną. Naga kobieta (Maja Ostaszewska), podchodzi do odzianego mężczyzny, ukrytego w głebokim mroku (znowu sie przeraziłam, ze tak ciemno będzie już do końca) i błaga go o miłość. Niestety, mężczyzna (T. Karalus), który później okaże się być jej mężem, stoi niewzruszony, jak głaz, tłumacząc sie, że nie, że mieszkanie jest zbyt akustyczne. No niestety, oglądałam drugi film z Poniedziałkiem (pierwszy to był "Trzeci" - tak się dziwnie składa) każdy z nich zaczyna się podobną sceną, prawie erotyczną, kiedy rozebrana i podeksytowana pani prosi, nadarmo, męża o miłość. Czy to jakaś fobia będzie??

Ale do rzeczy, o co chodzi w "Przemianach"? Mamy pięknie położony, w zieleni, nad jeziorem, dom kobiet - sióstr i matki, niczym u "Panien z Wilka" Andrzeja Wajdy, ale skojarzenie tylko i wyłącznie na tym się kończy. Co prawda jest też mężczyzna, również przyjezdny, ale bliski tylko jednej z sióstr. Przybył, aby prosić o jej rękę u matki rodzicielki. Adrian jest mężczyzną z przeszłością i matka ma wątpliwośći, ale pozwala mu zostać w domu, w celu obserwacji przyszłego zięcia. Do Wiktora z "Panien z Wilka" również Adrianowi daleko. Mimo, że jest podobieństwo między nimi, polegające na rozkochiwaniu w sobie sióstr. Ale to już nie ta epoka, nie ci ludzie, nie tej klasy mężczyzna, nie tej wielkości kobiety. Czasy się zmieniły. Czy o te "przemiany" chodzi reżyserowi? Eeee, chyba nie... a może? Mnie sie zrobiło żal, że Adrian jest taki bezpośredni - chodzi nago po pokojach, mówi wprost przykre rzeczy kobietom, a później sięga po nie, bo taką ma ochotę, chce je poczuć, jak twierdzi. Wiktor by tak nie postąpił. A i siostry - Panny z Wilka po odkryciu swoich wzajemnych podłostek, jeśli w ogóle by taki poczyniły, nie wyzywałyby się od najgorszych i nie klęły na siebie ordynarnie. Bardzo daleko zaszły tego rodzaju obyczajowe przemiany.

A Adrian, nie wiedzieć czemu, posiada jakieś nadzwyczajne właściwości. Potrafi rozgryźć psychologicznie każdą z dwóch sióstr swojej narzeczonej. Potrafi uderzyć i zranić je w ich najczulsze punkty. Jakim cudem je odgaduje, będącym zwyczajnym, prostym mężczyzną, pozostanie tajemnicą autora filmu. Mnie on do swoich jasnowidzących zdolności nie przekonał.

No i niestety, czym Adrian dłużej przebywa w domu kobiet, tym gorzej sie w tym domu dzieje. Choć i przedtem nie bywało najlepiej. Marszałek Lepper by to określił najtrafniej - za mało chłopa im było i stąd te wszystkie nieszczęścia. No bo cóż, te tytułowe przemiany na ekranie zaczeły się dziać właśnie po przybyciu wszechwiedzącego i dosyć jurnego Adriana. A wszystko się międli w gronie ściśle rodzinnym, tak że aż mdli.

Film leci w dużym stopniu na klimaciku erotycznym. A scena kulminacyjna między Poniedziałkiem - Adrianem a jedną z sióstr narzeczonej jest żenująco udźwiękowiona, pod względem synchronizacji obrazu z odgłosami miłości. Pani dyszy jak szalona, a na ekranie na to nie wygląda, poza tym widać, że momentami się wycisza, by nabrać znowu tempa, a my słyszymy ją nadal bardzo głośno. Tak więc starania pary kochanków, by miłość ich była jak najbardziej zmysłowa i namiętna pełzną na niczym. I wychodzi nieco śmiesznie.
I tak sobie też pomyślałam, przy okazji, ze może lepiej, by się panowie aktorzy nie określali publicznie jeśli są innej orientacji. W scenach erotycznych z kobietą jakoś mniej przekonują, tak mi sie wydaje. No, niestety, żyjemy w Polsce, filmów robi sie malutko, mamy taki mały grajdołek, wiemy kto z kim, i jakoś nie potrafimy odlecieć w czasie filmu... A może to kwestia tych pechowych synchronów po prostu?

Czy film był dobry? Wiecie, ze sama już nie wiem. W czasie oglądania bywało, że sobie ziewnęłam ukradkiem, bo i aktorstwo czasem kulało (słabo wypadła matka), scenariusz wydawał mi się naciągnięty, denerwowały mnie zdjęcia - masa niepotrzebnych manierycznych zbliżeń szczegółów twarzy - lubię to, gdy trzeba, ale tutaj mnie raziły. Mimo wszystko, wysiedziałam, w końcu zapatrzyłam się, do tego stopnia, że spaliłam czajnik z wodą, co sprawi, że film ten zapamiętam na pewno. ) I jak sobie tu teraz piszę i tak o nim rozmyślam, to sądzę, że coś w sobie ma, że autor miał ambicję zrobić film o uczuciach, o szczerości uczuć - co jest ważne, że warto o tę szczerość zabiegać, nawet kosztem przemian, które mogą zaistnieć, gdy na tę otwartość się w końcu zdecydujemy. Można zobaczyć!

Małe dzieci

Ten film to taki klaps dla dorosłych małych dzieci, którzy w pewnym momencie, znudzeni zabawą w dom, mamę i tatę zapominają, że nie bawią się lalkami, a ich domy nie są z tektury. Klaps jaki otrzymują Sarah (K.Winslet) i Brad (P. Wilson) jest dosyć potężny, ale ratuje zycie im i ich rodzinom. Są wydaje mi się za wrażliwi, by ich romantyczna ucieczka w nowe wspólne życie, mogła ich w pełni uszczęśliwić. A poza tym, Brad tak naprawdę kocha żonę, jest tylko może nieco znudzony monotonią roli, jaką przyszło mu chwilowo spełniać, roli "matki" małego dziecka. A może nieco nawet odgrywa się na żonie, której zycie zawodowe ułożyło się bardziej pomyslnie niż jemu? Co innego Sarah, której mąż w jej oczach to kompletne zero. Niczym jej, i nam, nie jest w stanie zaimponować. Mógłby jedynie majątkiem, ale to nie jest dla niej najważniejsze. To Sarah jest inicjatorką grzesznego związku między nią a Bradem, to ona go ciągle wodzi na pokuszenie, a on ulega, bez wiekszych oporów. A my ją rozumiemy i nawet ją po trochu rozgrzeszamy - ten mąż! Ta świnka Cay i jej frywolny prezencik dla niego! Gdzie on ma oczy? Ta Sarah taka piękna, taka niezaspokojona! Dobrze mu tak. Ale, ale – jest przecież Lucy! Ich słodka córeczka. Tak bywa, że czasem kobieta zwycięża nad matką w kobiecie. Matka nie może być dobrą matką, jeśli nie jest szczęśliwą kobietą. Dopingujemy więc schadzkom Brada i Sarah i trzymamy kciuki, żeby się nic nie wydało.

Niestety, w pewnym momencie nasi bohaterowie dostają prztyczka w nos. Każdy na miarę takiego kim jest. Sarah jak na matkę przystało – przekonuje się, że nie ma dla niej na świecie nikogo cenniejszego niż jej córka. A Brad dostaje po głowie, dosłownie, tak jak na faceta przystało. Mały wstrząs mózgu i wszystko wraca do normy. Przynajmniej tak się nam wydaje.

Do normy wróci być może także życie Ronniego, miejscowego ekshibcjonisty, który w momentach napiecia seksualnego, nie przebiera w obiektach straszenia swoim przyrodzeniem - często są nimi dzieci, co doprowadza do psychozy mieszkańców przedmieścia. Jego powrót do społeczności, jeśli się uda, jest również okupiony wielkim wstrząsem i bólem, dosłownie i w przenośni.

A Larry, były policjant, którego tak trafnie opisuje dovi, także dostaje potężnego klapsa od losu. Kolejny raz jest winien czyjejś smierci. Tego już za wiele, bo on, tak naprawdę, nie jest z gruntu zły, tylko bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Tak jak zresztą, wszystkie małe - duże dzieci w tym filmie. Biedne, zagubione małe dzieci ukryte w dorosłych ciałach, samotne, opuszczone, nieświadome odpowiedzialności i dorosłości, czasem naiwne, bezradne, nie dające sobie rady z życiem. Niektóre mają jeszcze matki, które czuwają nad nimi (Ronnie i żona Brada) i im jest łatwiej, mają wsparcie. Pozostali idą na żywioł w radzeniu sobie ze swymi różnego rodzaju emocjami. Na szczęście dla nich – opatrzność czuwa i w odpowiednim czasie daje im nauczkę, albo naukę.

Bo ja nie odbieram losu Sarah w tragicznym wymiarze, nie widzę jego  powiązania z zakończeniem wspomnianych w filmie przeżyć "Madame Bovary". Finał romansu Sarah nie było dla niej przyjemne, fakt. Plany ich miłosnej eskapady nie spełniły się, ale czy można zawyrokować, że to jest tragedia? Kto wie, jak długo byliby razem? Ich zauroczenie realizowało się tylko w sferze seksualnej, bo ta najbardziej kulała w obu małżeństwach. Brad ma piękną, mądrą, kochającą żonę, kto wie, jak szybko by do niej zatęsknił, i do syna. I to nie Sarah została uwiedziona przez Brada, to raczej ona się w nim zakochała i od początku brała inicjatywę w swoje ręce. To on ulegał. Czy została bez szans na przyszłość? Ma takie same szanse po romansie jak przed romansem. Obydwoje wracają do takich samych rodzin jakie zostawili. Może Sarah powinna bardziej zadbać o rodzinę, o córkę, czego do tej pory jakos nie robiła. Była zatopiona w swoim świecie, córka ją denerwowała. To Brad, jej kochanek, był bardziej spełnionym ojcem niż ona matką. Teraz, gdy poczuła TEJ nocy w parku, jak bardzo kocha Lucy, będzie miała szansę to nadrobić. Czyli jakieś szanse ma. A może i na męża spojrzy z czasem łaskawszym okiem? Może on też czuje się samotny i dlatego szuka pocieszenia u pań z ekranu komputera. To nie jest jeszcze jakaś wielka zdrada. Jest żałosny, ale nie jest zły.

To naprawdę bardzo optymistyczny film. Pełen zrozumienia dla ludzkich ułomności, błędów i błądzeń. Nieprzekreślający nikogo, dający szansę każdemu, pod warunkiem, że dorośnie i zda sobie sprawę, że przeszłości nie da się przekreślić, trzeba z nią żyć, ale jest przecież szansa w przyszłości, na której kartach możemy na nowo pisać swoje życie. I dobrze, jeśli będzie ono bazowała na od lat niewzruszonych wartościach, do których należy m.in. rodzina. Tu wspaniale przedstawiona i zagrana rola matki (Phyllis Somerville) Ronniego, czy młodsza Jennifer Conelly, jako żona Brada. One dwie, wydaje się, najlepiej zdają sobie z tego sprawę. Sarah dowie się o tym znacznie później. Aż by się chciało, żeby tak zdarzało się częściej w prawdziwym życiu. Bądźmy małymi dziećmi i uwierzmy, że to może być możliwe. :)

piątek, 26 października 2007

Pachnidło

Opowieść piękna. Zmysłowa. A to za sprawą bardzo nastrojowych zdjęć Franka Griebe, stałego operatora Tykwera. A i muzyka (autorstwa m.in. samego reżysera) nie pozostawała obrazowi dłużna - delikatny kobiecy głos pięknie komponował się z uniesieniami młodego adepta sztuki branży perfumeryjnej. A i aktorzy, na czele z Benem Wishawem – zagrali koncertowo. Może czasem, czasem Rickman odstawał, ale można to było nawet zrzucić na karb nieporadności postaci jaką grał – wdowca i ojca młodej pannicy. A płacz po jej stracie, nie był jakoś wstrząsający, bo może mu już łez brakło?
Czułam także wszystkie zapachy, te bardzo zróżnicowane i bardzo mocne, wyraziste, jak i te subtelne, wyczuwalne tylko przez Jana Baptystę G.

Jedno z pytań filmu: "czy cel może uświęcać środki"? Dlaczego jednym wolno zabijać tysiące w majestacie Bogów, czy w imię innych swoiście pojmowanych dobroczynnych idei? A nie wolno było tego czynić Grenouille’owi? Wszak pracował nad zapachem miłości, takim, który załagodzi wszelkie spory, pozbawi zahamowań, otumani i porwie do czynu i uczuć wszystkich bez wyjątków: największą biedotę, która już dawno zapomniała jak smakuje miłość, jak i biskupa, któremu nie wolno sobie jej smaku nawet przypomnieć. Kilka istnień ludzkich dla błogiej szczęśliwości wszystkich, które stąpają po Ziemi.

Nie żebym kibicowała, że użyję tej sportowej terminologii Janowi Baptyście. Trudno popierać tak beznamiętne i interesowne mordy, w dodatku na tak pięknych istotach płci żeńskiej, bo tylko piękne, choć niekoniecznie niewinne, padały jak muchy z ręki mistrza. No, może nie do końca można te morderstwa nazwać „beznamiętnymi”, wszak brały się z wielkiej pasji i idei tworzenia czegoś wyjątkowego dla ludzkości – rozkosznego zapachu, którego woń łagodziłaby międzyludzkie obyczaje i stosunki. Niestety, Grenouille zapomniał, że cechą zapachu jest jego nietrwałość, i nie wiedział jeszcze, że ludzie, dla zmysłowych rozkoszy tracą rozum.
A więc, nie żebym kibicowała, ale na pewno patrzyłam z zainteresowaniem, czy mu się uda. O tych dziewczynach wiedzieliśmy tak mało...A Jana B. znaliśmy od niemowlęcia, na tyle, by mu nawet współczuć - od urodzenia był dzieckiem niechcianym, odrzucanym, porzucanym, przekazywanym sobie z rąk do rąk, bitym, poniewieranym – jednym słowem zawsze, całe życie niekochanym. Na szczęście urodził się z genialnym powonieniem co nadało jego życiu sens,niestety innych tego życia pozbawiło.
Jego perfumy miłości nie mogły więc być zapachem doskonałym - Jan Baptysta nie umiał kochać, cały on był raczej miłości pragnieniem, niż jej spełnieniem. Ot, taka bajka, ale bardzo ładnie i malowniczo opowiedziana.

Ben Wishaw – wspaniały. Cały on świetnie wpisał się w rolę oszołomionego zapachami życia Jana Baptysty Grenouille’a – sylwetka wiotka i "zwiewna" niczym zapachy, którym się poświęcił. Twarz również, szczupła, prawie ascetyczna, ciągle napięta, skupiona, ze sporym nosem, w myśl powiedzenia „organ używany...itd.”. Ben w większości filmu grał nosem. Na takie wrażenie złożył się także świetny montaż. Nozdrza dokładnie w odpowiednim momencie drżały, rozdymały się, ożywały wiodąc Jana Baptyste śladem zapachów, nie samych dziewczyn, tak bardzo potrzebnych mu do spełnienia swej życiowej powinności.

„Pachnidło” to film nawet urzekający, głownie obrazem – wspaniała scenografia, dbałość o szczegóły zarówno wnętrz jak i kostiumów oraz postaci żyjących w tamtych czasach. Świetna scena końcowa, zbiorowego aktu seksualnego spełnionego wskutek cudownego zapachu, jaki nagle poczuli, rozjuszeni wcześniej do białości wizją ukarania mordercy, ludzie. No właśnie, bo to nie miłość nimi powodowała, że nagle zaczęli się kochać, ulegli obezwładniającemu zapachowi PRAGNIENIA miłości. Sprawił on, że musieli się kochać fizycznie od razu, tu i teraz z kimkolwiek obok. Czy po to urodził się Jan Baptysta Grenouille? Zakończenie filmu jest tego pytania odpowiedzią. A scena była piękna, także wizualnie, bo prawdziwa, wykonana przez żywych statystów, a nie przez program komputerowy (mam nadzieję). Setki twarzy i ciał ludzkich, niby wszyscy tacy sami, ale każde inne. Brawa za przedsięwzięcie.

I tu mała dygresja. Przy okazji tej wieńczącej film sceny, przypomniał mi się inny film, dokumentalny "Nagi świat". O Spencerze Tunicku, amerykańskim fotografiku, specjalizującym się w monumentalnych instalacjach złożonych z setek, setek, czasem nawet tysięcy, nagich ciał wkomponowanych w środowisko, w jakimś żyje człowiek. Przeważnie są to ulice, place wielkich miast, czasem jakieś budowle, pomniki, portowe nabrzeża, czy wybrzeża morskie. Jeździ on sobie wraz z dwoam czy trzema asystentami po całym świecie i nawołuje ludzi do swych fotograficzno-artystycznych happeningów, nie płacąc im za udział ani grosza. Takie zdjęcia wyglądają naprawdę niesamowicie. Jego największym osiągnięciem logistyczno-artystycznym jest fotka zrobiona w Barcelonie na wielkim placu przed Narodowym Instytutem Kultury , gdzie udało mu się w czerwcu 2003 roku zgromadzić, rozebrać, odpowiednio ułożyć i sfotografować ponad 7 tysięcy rozebranych Hiszpanów. Ten sam plac, wykorzystał właśnie Tykwer do sfilmowania sceny finałowej „Pachnidła”. Czy był to przypadek, czy może niemiecki reżyser został zainspirowany tak a nie inaczej do tej sceny właśnie przez Tunicka? W każdym razie tak to mi się jakos ładnie skojarzyło, i tym sposobem XXI-wieczny artysta wkradł mi się niepostrzeżenie w tę opowieść rodem z XVIII – wiecznej Francji.

czwartek, 20 września 2007

This Is England

Jestem ostatnią osobą, która podejrzewała by siebie, że będzie prawie szlochać nad losem jakiegoś skinheada z zapyziałego miasteczka Wysp Brytyjskich. A jednak tak się stało. Za sprawą reżysera Shane Meadowsa, Stephena Grahama i kompozytora – Ludovico Einaudi, którego muzyka wprost "znęcała się" nad widzem, szarpiąc jego serce, podczas dramatycznej finałowej sceny. Film niemal perfekcyjny, jeśli chodzi o dotarcie do uczuć widza. Scenariusz reżysera wprost modelowy – bohaterowie jednego miejsca, środowiska, ale jednak mocno zróżnicowani. Ich charaktery, z których żaden nie jest zdecydowanie czarny ani biały, zmieniają się ciągle pod wpływem następujących po sobie wydarzeń, niczym szkiełka w kalejdoskopie, tworząc barwną opowieść o odwiecznych ludzkich tęsknotach za akceptacją, przyjaźnią, miłością, rodziną i stabilizacją. Dialogi wartkie, błyskotliwe, wyważone, przekonywujące. Gra aktorów znakomita. Humor, dowcip, ale również prawdziwa troska autora „co z tą Anglią”? Za dużo w niej biedy, szarości, nijakości, braku celu w życiu prostych ludzi, brutalności, gniewu, w końcu rasizmu. A wszystko to na tle imperialistycznych zapędów (wojna o Falklandy) i mieszania się w konflikty zbrojne. Czyż nie lepiej, by politycy zajęli się własnym narodem, tu i teraz, gdzie obecnie żyje? Mało im jeszcze trosk i zmartwień, muszą szukać nowych?

Głównym bohaterem jest kilkunastoletni, osierocony przez ojca zabitego na wojnie z Argentyną o dalekie wyspy, Shaun (bardzo dobra rola, nagrodzona zresztą BIFA, Thomasa Turgoose’a). Shaun to dobry, porządny chłopiec, ale trochę samotny –nosi dziwne spodnie, nie ma ojca, musi więc w niektórych momentach życia liczyć tylko na siebie. W takiej sytuacji przyjąłby zaproszenie do towarzystwa od samego diabła, a co dopiero od grupy skinheadów, w której na dodatek są piękne i chętne dziewczyny. Istna sielanka zostaje zakłócona, gdy z więzienia wychodzi ich prawdziwy przywódca, Combo (Stephen Graham – rewelacyjny!!!). Grupa zmienia zupełnie swój charakter – z rozrabiackiej bandy staje się gangiem o profilu rasistowskim. A między starym wygą Combo i młodziutkim żółtodziobem Shaunem rodzi się coś na kształt przyjaźni, opartej na zauroczeniu (Combo widzi w Shaunie siebie, gdy był dzieckiem, Shaun widzi w Combo utraconego ojca) i imponowaniu sobie nawzajem. Niestety, nieodwzajemniona miłość, nuda, wewnętrzna pustka, bezradność, brak zajęcia, chęci by je sobie znaleźć i co tu dużo mówić – głupota, no – może: niezbyt wysoka inteligencja, powodują narastanie frustracji Combo i jego kolesiów, a tę najlepiej przecież wyładować na cudzoziemcach, zajmującej wg nich miejsca, które należą się Anglikom. Robi się coraz mniej przyjemnie, katastrofa wisi w powietrzu.

Shane Meadows koncertowo przedstawia proces rodzenia się agresywnych, nacjonalistycznych ruchów młodzieżowych. To nie są z gruntu źli ludzie. Takimi się stają wskutek różnych okoliczności. Nie wszyscy potrafią znaleźć sensowne ujście dla swoich frustracji, wynikających z poczucia krzywdy, opuszczenia, kompleksów, samotności, pozostawienia ich bez pomocy. Radzą więc sobie ze swoimi problemami, z niedostosowaniem tak jak umieją, jak jest najłatwiej, czyli spuszczaniem lania bogu ducha winnym i najlepiej słabszym . Do tego świetnie nadają się „inni”. Czyli jak nie ma pod ręką homoseksualistów (bo miasteczko jest małe, kto się do tego przyzna?), to mogą to być obcokrajowcy – których można przecież śmiało obijać w imię miłości do ojczyzny i czystości rasy.

„To jest Anglia” świetny film ze społeczno-politycznymi realiami tytułowej Anglii lat 80-tych w tle, zrodzony, jak się można domyślić, z elementów biografii samego reżysera (nawet imiona maja z Shaunem podobne: Shaun - Shane). Historia jakich wiele, dziejąca się co rusz pod różnymi szerokościami geograficznymi, ale opowiedziana wyjątkowo sprawnie i poruszająco. Jeden z najlepszych filmów tegorocznego ENH. Jeśli wejdzie na ekrany kin – polecam i uprzedzam – skinhead też człowiek, chusteczki trzymać w pogotowiu.

piątek, 7 września 2007

Dwa "dziwne" filmy 7. ENH

Dwa najdziwniejsze filmy festiwalu „CZŁOWIEK Z LONDYNU” Beli Tarra – najnowsza fabuła awangardowego reżysera z Węgier, będąca oryginalną ekranizacją powieści Georgesa Simenona i „DOMY SCHINDLERA” – dokument amerykański, a architekcie Rudolfie M. Schindlerze, reprezentujacym postwojenny modernizm, głównie lat 20-40 tych XX wieku w tamtejszym budownictwie mieszkalnym, głównie w zakresie nowoczesnych willi na wybrzeżu Los Angeles.

Te dwa filmy mają jedną wspólną cechę – ciszę, zminimalizowanie słów. Do widza przemawia głównie obraz. W „CZŁOWIEKU Z LONDYNU" są to długie ujęcia, przedstawiające w czarno-szarych barwach życie pewnego Londyńczyka, pracującego nocą na nadbrzeżu Tamizy, który pewnego razu staje się mimowolnym świadkiem morderstwa. Myliłby się, ten, kto by sądził, że filmowa wersja prozy angielskiego autora kryminałów, będzie trzymającym w napięciu thrillerem. Nie w przypadku Tarra, który znany jest ze swej metody filmowej, gdzie czas jest jednym z głównych aktorów jego produkcji. W swojej filmografii posiada filmy mające długość taśmy wystarczającej na prawie 8 godzin projekcji.
Tym razem węgierski reżyser, nazywany drugim Tarkowskim czy Antonionim, zmieścił się w 130 minutach, co i tak dla widza przyzwyczajonego do szybkich skondensowanych współczesnych, najczęściej amerykańskich produkcji, i tak wydaje się wiecznością. Film jest szary, powolny, niejeden by powiedział „beznadziejny”. Tak jak zresztą życie głównego bohatera, pana Maloin. Jest on człowiekiem bezgranicznie samotnym, mimo, że posiada żonę i córkę. Żyje jakby był niewidzialny, przemyka przez miasto i życie cichcem, wtapiając się bezbłędnie w piękne choć smutne pejzaże zaniedbanych ulic. Ale jednak, z czasem okazuje się, że ten przeciętny Londyńczyk jednak żyje. Ma swoje emocje i uczucia, jest na pewne sprawy szczególnie wyczulony, a nawet rozeźlony. Nie godzi się na brud, bierze się w końcu za jego sprzątanie, nie patrząc, że sprzątając sam się pobrudzi.

Wydawałoby się, że film jest pozbawiony akcji, oglądamy przeważnie kilkuminutowe ujęcia, czasem w ruchu, gdy na przykład wracamy razem z Maloin pustymi, przygnębiającymi ulicami do domu, po nocnej zmianie. Czasem są to ujęcia statyczne, ot choćby to z drzwiami starej szopy. Patrzymy na nie w ciszy, ale czujemy niemal fizycznie, wiemy, że te oto stare deski, uporządkowane w szereg i spięte starą żelazną klamrą, są zasłoną niezwyczajnego zajścia między dwoma mężczyznami.
Bo taka jest specyfika filmu Tarra, on igra z naszą wyobraźnią, to my sami snujemy projekcje tego co on nam zasugeruje. I na tyle jego filmy są fantastyczne, na ile pozwala nam na to nasza fantazja, daje nam w tym przypadku wolną rękę i wolny wybór.

„DOMY SCHINDLERA” (nie mylić z listą Schindlera), to 1.5 godzinny dokument z kilkuzdaniowym prologiem o kim mowa z konstatacją, iż dzieła tego amerykańskiego architekta o austriackich korzeniach, przemówią same za siebie i opowiedzą nam o człowieku, który je stworzył, a więc wszelki komentarz jest zbędny. Na początku – szok! Jak to tak, nie będzie opowieści o życiu? o zmaganiach z betonową materią? o założeniach modernizmu? o historii tych, trochę wydawałoby się na początku topornych willi; o tym kto, dla kogo, za co i za ile? Nie, nic, ani słowa. W ciągu 90 minut, słyszymu szum drzew, odgłosy ulicy i krzątaniny, jaka dochodzi z okolicy i wnętrz domów. Ludzi nie widać, jakby wymarli, oglądamy tylko puste wille, wytwory wyobraźni i ręki architekta oraz budowniczych. Surowa geometria, grube ściany, nieduże okna, płaskie dachy, spokojną harmonia, bez żadnej stylizacji i broń Boże ozdobników (oto odpowiedź na minioną secesję), sztuka i materia wyłącznie w służbie funkcjonalności. Na szczęście wszystko w życiu ewoluuje, a więc założenia modernizmu również. Film daje nam przegląd tego procesu właśnie. Te najwcześniejsze, najstarsze wille, są niczym bunkry - ponure, w środku ciemne, doskonałe jako sceneria filmów kryminalnych o więzionych przez przypadkowych przybyszy domownikach. Och, niedobre emocje budzi taka architektura...
Ale z czasem, ludzie i artyści łagodnieją, a z nimi ich sztuka. I tak też dzieje się z zabudowaniami nadmorskich terenów Los Angeles w latach około 50-tych XX wieku. Nadal pozostają w stylu, ale ich linia i forma jest bardziej lekka. Nadal brak symetrii w planowaniu poszczególnych segmentów budynków, ale okna nabierają rozmachu, zajmują w murach więcej miejsca, wnętrza stają się jaśniejsze i weselsze. I widzom na sali robi się jakoś raźniej. Pojawia się bowiem więcej domowych odgłosów na ścieżce dźwiękowej; a to brzęk naczyń, zgrzyt sztućców z kuchni, jakieś dalekie rozmowy, ba... raz nawet udaje nam się podglądnąć mężczyzną czytającego książkę na tarasie przestrzennnej willi. Nieśmiało więc pojawia się cel, dla którego funkcjonuje modernizm – człowiek i życie. I zaraz zrobiło się cieplej i przyjaźniej, ba... nawet czasem zwiewnie, jeśli by tak można rzec o modernistycznych bryłach. Po prostu – pięknie.
Oto na jaką ciekawą wędrówkę zabrali nas twórcy tego dokumentu, podobnie zresztą jak Tarr – zaproponowali nam spacer po zamożnym sektorze Los Angeles, tak jak Tarr zabrał nas do biednej dzielnicy Londynu... obaj wcisnęli nam pod rękę naszą wyobraźnię.


Człowiek z Londynu i człowiek z Los Angeles. Fikcja i fakty. Dwa filmy – jedna cisza. Niesłychane, że można się jeszcze zatrzymać i popatrzeć, posłuchać spokoju, dać upust wyobraźni, pofantazjować, co prawda pod ścisłym nadzorem reżysera, ale zawsze.

Na „Człowieka z Londynu” ja wyciągnęłam A., a to pod wpływem lektury „Tego piekielnego kina” Wojciecha Kuczoka, gdzie Bela Tarr ma dla siebie cały porządny rozdział. I dobrze, bo to może nie od pierwszej chwili porywający reżyser, przekonuje po czasie, gdy się na spokojnie przetrawi jego filmową strawę i wyciągnie z niej odpowiednie wartości. Jedną z niezaprzeczalnych jest niezwykła uroda czarno-szaro-białych zdjęć, oraz spokój jaki emanuje z ekranu, nawet, gdy jest krwawo i groźnie. No i akcja "umownie" za kadrem, co pozwala tworzyć swoje scenariusze.

Na „Domy Schindlera” wyciągnęła mnie A. Jako przyszła kulturoznawczyni nie omieszkała o nie zahaczyć. Spodziewałyśmy się więcej treści wyłożonej jak kawa na ławę. Otrzymałyśmy piękny szkic o ewolucji artystycznej jednego z architektów modernizmu, pogłębiony o zadumę nad przemijaniem ludzkiej materii w kontraście z trwałością architektonicznego budulca.

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Afryka po belgijsku i Turcja uniwersalnie choć w oryginale. Czyli rodzina, ach rodzina.

„KIEDY WIATR UNIESIE PIASEK” – reż. Marion Hansel (ta od „Między złem a głębokim błękitnym oceanem”). Zapowiadało się dosyć ciekawie. Gdzieś w Afryce, na pustyni, w małej wiosce, zanika ostatnie źródło wody.Jedna z nielicznych rodzin, postanawia opuścić swe domostwa i poszukać innego miejsca do życia. Jak się można domyślić, będzie ciężko, niebezpiecznie – tereny na ich szlaku często są dotknięte wojną, co niesie czasem tragiczne konsekwencje. Niestety, jest jakoś mało autentycznie. Nieszczęściem tego filmu, jest to, że twórcy chcą bardzo pięknie pokazać Afrykę i jej mieszkańców, tak żeby wzruszyć do głębi serca ewentualnych sponsorów budowania nowych studni. Ogląda się to jak kolorową pocztówkę z pozdrowieniami od wędrowców szukających wody na pustyni. Owszem, nie szczędzi się nam nieszczęść po drodze, to prawda, ale jakoś mi to wszystko za czysto wygląda, dosłownie i w przenośni. Mąż i żona wraz z trójką dzieci, są piękni, mają czyste, kolorowe szaty, mimo, że nie myją się ani razu, krajobrazy są urocze, a uczynki złych ludzi spotykanych po drodze są okrutne, ale jakieś takie.... za „eleganckie”, nie przerażają. Właśnie, cały film jest za „elegancki”, zbyt „wymuskany”, to chyba dobre słowo. Ogólnie – idea szczytna, ale jakoś mało poruszająca. A szkoda. Na szczęście film ratuje i nadaje mu zupełnie inny wymiar, taki bardziej ludzki, dość wątle zaznaczony, ujawniający się z większą siłą dopiero pod koniec filmu, wątek specyficznej, afrykańskiej hierarchii wartości, wyznawanej w przeciętnej wiejskiej rodzinie, którą to wymuszają ciężkie warunki bytowe. Porażające jest, gdy kolejny raz dowiadujemy się, że zwierzę hodowlane jest bardziej cenne od dziecka. I dzieci o tym wiedzą. I kochają swych rodziców.


A skoro już jestem przy egzotycznym temacie. Bardzo, ale to bardzo urzekł mnie film turecki"CZASY i WICHRY". Misternie, subtelnie skonstruowana, podzielona wg pór dnia (i nocy), opowieść o rodzinie. O tym jak dzieci na pewnym etapie swego życia nienawidzą swoich rodziców, bojąc się, że mogą być do nich podobne. Tak samo jak oni zacofani, zachowawczy, bez szerszych horyzontów, żyjący w kołowrocie dnia codziennego. I co gorsze, oni, czyli chłopcy – dwójka bohaterów filmu, widzą, że są już na dobrej drodze by powielać ojcowskie schematy. Są przerażenie do tego do tego stopnia, że pragną śmierci swych ojców. Jest to pewna metafora uwarunkowania rozwoju, postępu: by narodziło się nowe, musi umrzeć stare.
Przepiękna historia, osadzona w XXI wieku w górskiej tureckiej wiosce, gdzie życie płynie leniwie, tradycyjnie, niczym w kilkaset lat temu. Życie, którego każdy dzień wyznacza rytm modlitewnego rytuału – choćby się świat walił, w godzinę modłów duch we wsi zamiera. I dobrze – w tym czasie wszelkie burze ustają i życie toczy się, chwała Bogu, dalej. Nowe trzeba budować na pewnej, trwałej opoce.
Choćby wiały wichry, życie ludzkie toczy się tak samo, pewne rzeczy są niezmienne i powtarzalne, także owe trudne relacje "dzieci - rodzice", bez względu na upływający czas.
Jeden ze ścisłej czołówki festiwalowych filmów. A reżyser nazywa się Reha Erdem. A "Czasy i wichry" to jego czwarty film. Aż się chce zobaczyć poprzednie. Może się uda.

Słowa zaklęcia, wypowiadane niemal codziennie: "nie będę taka..., nie będę tak żyć, jak...., nie dam się zrobić tak, jak..., nie pozwolę, by... jak moja matka. Już ich nie wypowiadam, ale nie daję się i ciągle walczę, by się spełniały.

sobota, 25 sierpnia 2007

POTOSI: film jak moje marzenie

"POTOSI: czas podróży". Kolejny film festiwalowy niedozapomnienia. Ten 4-godzinny dokument mógłby mieć też podtytuł: „podróż przez życie”. A to ze względu na bardzo mądry i pełen refleksji odautorski komentarz dobiegający zza kadru.
Film ma dwie główne warstwy. Pierwsza - to podróż poślubna szlakiem Inków reżysera Rona Havilio i jego żony Jacqueline. Tę wspaniałą i jakże oryginalną wyprawę (mogli przecież na miodowy miesiąc pojechać do Brazylii i smażyć się na plaży Copacabana albo podziwiać wodospad Iquacu) śledzimy za pośrednictwem dokumentujących ją zdjęć i wspomnień. Druga warstwa – to powtórka tej podróży po 30 latach, do której para podróżników zaprosiła swoje trzy córki, mające w trakcie kręcenia filmu około 20 lat. Tak jak kiedyś – wędrują teraz w piątkę przez boliwijskie Andy, odwiedzając m.in. niezwykłe, położone na wysokości powyżej 4000 m n.p.m, tytułowe miasto - Potosi.
Ron Havilio wykorzystał rewelacyjny pomysł powtórzenia tej podróży jako impuls do różnych przemyśleń m.in. na temat jego długoletniego związku z Jacqueline, o ich rodzinach (oboje mają żydowskie pochodzenie, obecnie mieszkają w Jerozolimie, a korzenie żony sięgają przedwojennej Polski), o cieniu smutku, jaki położyła wojenna historia na ich życie, o jego relacjach z córkami, a także o pewnych przemianach jakie zaszły na przestrzeni lat w relacjach małżonków czy między poszczególnymi członkami ich rodzin. Ten, tak czasem bardzo osobisty, komentarz nie jest absolutnie nachalny. Jest bardzo delikatny, subtelny i świetnie uzupełnia wątek najważniejszy, czyli obraz miasta Potosi i dzieje jego mieszkańców. Mieszkańców spotkanych wtedy, gdy Ron i Jacqueline byli i młodzi i teraz, po latach. Aktualny film przeplata się ze zdjęciami ludzi i zdarzeń sprzed 30 latach. Havilio próbuje rozpoznać młode twarze ze starych fotografii pośród krzątających się na ulicach czy przed swoimi domami starszych Indian. Wymaga to trochę trudu, nieraz trzeba mocno popytać i poszukać, ale czasem warto, bo udaje się odnaleźć bohaterów tamtych lat. Rozmowa z tubylcami należy do żony – Jacqueline cudownie nawiązuje kontakt z nieznajomymi. Jest bardzo ciepła, bezpośrednia, głeboko zainteresowana ich życiem – czuć, że naprawdę żywi do nich niekłamaną sympatię – ludzie rozmawiają z nią szczerze i otwarcie, często bardzo mądrze. Fascynująca jest ta konfrontacja przeszłości z teraźniejszością. Czasy się zmieniły, ale życie Indian nie bardzo, a już na pewno nie ich smutek – Potosi i jego okolice to bardzo piękne, aczkolwiek surowe i smutne strony. Ich historia – nieludzkie wykorzystywanie przez białych okolicznych Indian do pracy w zasobnych kopalniach srebra – odcisnęło piętno na psychice także dalszych pokoleń. Poza tym życie tu i bez białych jest bardzo ciężkie – 4000 m n.p.m robi swoje.
Smutek, melancholia, jakie towarzyszą wspomnieniom, bo choćby były one najpiękniejsze, to jednak wiążą się z nieodwołalnym przemijaniem, połączone jednocześnie jakimś tajemnym sposobem z pogodą ducha, nie odstępują widza od początku do końca filmu. Co jednak nie sprawia absolutnie że jest on przygnębiający. Nie, Potosi to pewien rodzaj konstatacji, pogodzenia się z upływem życia, ze zmianami jakie ono niesie, a jednocześnie podziw dla trwałości i mocy natury, także ludzkiej. No i przede wszystkim – to obraz i historia jednego z najciekawszych miejsc na świecie – miasta Potosi.
Co za piękny film, zaraz po projekcji miałam ochotę przeżyć go jeszcze raz. Tym bardziej, że jest ucztą nie tylko dla oka, komórek mózgowych, ale i dla ucha – obrazom z podróży towarzyszy wspaniała muzyka andyjskich Indian, także tych walczących z wyzyskiem.
Polecam ten film, jeśli będzie okazja, wszystkim, którzy lubią wszelakie podróże z refleksją. Nie polecam turystom, także kinowym. Ci, którym zależy tylko na zaliczaniu tytułów filmów, jak kolejnych znanych zabytków światowej klasy. Niech sobie dadzą spokój, lepiej wybrać się z biurem wycieczkowym pod piramidy Machu Picchu, film też będzie się im dłużył, a 4 godziny, które mu poświęcą przeliczą z żalem na dwa tytuły filmowe, które by mogli w tym samym czasie bezstresowo pooglądać.

wtorek, 21 sierpnia 2007

"Do ciebie, człowieku" - król 7. ENH

Chwilę mnie nie było. Ale zaraz będę. Właśnie wróciłam z festiwalu filmowego Era Nowe Horyzonty. Wspaniała przygoda. Już tęsknię, żeby ją przeżyć w przyszłym roku. Wiele filmów, wiele wrażeń, trochę obserwacji i wniosków, lepszych i gorszych. Będę tu je spisywać. Pozdrawiam tych, którzy to czytają. Już wkrótce wpadnę do znajomych. Tu i ówdzie zaglądnęłam, sporo się działo, gdy mnie nie było. No to narazie. 

Myślałam, że uda mi się na potrzeby bloga stworzyć oddzielne, nazwijmy to - impresje filmowe, poza tymi, które zamieściłam na forum. Niestety, czas tak szybko biegnie, tyle jest ciekawych rzeczy do zrobienia, zobaczenia, przeczytania, przeżycia, przegadania, że nie dam rady.
Nie lubię robić przeklejek tekstów spłodzonych przeze siebie w różne internetowe miejsca, kojarzy mi się to brutalnie z najstarszym zawodem świata. Ale przecież nie jestem z kolei jego pępkiem /świata/ i nie wszyscy w necie odwiedzają zarówno moje forum jak i blogi. A poza tym, blog traktuję teraz po trosze jako wyjście zapasowe w razie zamknięcia forum, co zresztą widać. Tyle tytułem tłumaczenia się. A teraz do rzeczy.

Podobało mi się wiele filmów na festiwalu. Na pewno więcej było tych, które znalazły moje uznanie niż dezaprobatę. Tak naprawdę zawiedziona byłam dwoma, trzema tytułami. Ale - jest, może nie 10, a 5 filmów, które wstrząsnęły, a przynajmniej bardzo poruszyły, basią podczas 7. ENH: "DO CIEBIE CZŁOWIEKU" , "CZASY i WICHRY" (prod. tureckiej), "TO JEST ANGLIA" i dwa gigadokumenty, 240-minutowe: "POTOSI: czas podróży" i "ANDY WARHOL - biografia". Ten ostatni, o Warholu - może nie tyle wstrząsnął, co świetnie uzupełnił i uporządkował od A do Z wiedzę o twórczości i sztuce tegoż.

"DO CIEBIE, CZŁOWIEKU" – reż Roy Andersson (ten od „Pieśni z drugiego piętra”). Temat filmu stary jak świat - pustka egzystencjalna, samotność ludzi wśród ludzi, tęsknota za prawdziwym dialogiem i porozumieniem, która nigdy nie zostaje zaspokojona. Wszyscy chcą być szczęśliwi, ale nie potrafią wyrwać się z zaklętego kręgu swego ego. Nie potrafią, bo są zbyt leniwi, obojętni wobec świata i innych jego mieszkańców, krzątają się niemrawo wokół swoich drobnych i drobniutkich spraw, żyją na ćwierć gwizdka, organizując sobie namiastki namiętności, które tak bardzo chcieliby przeżyć w swoim mało ciekawym życiu. Czasem wołają, pytają, próbują, zbliżają się do siebie, po to, by zaraz się rozminąć. Szczęście, wolność i kontakt z drugim człowiekiem mogą sobie znaleźć jedynie w marzeniach, także sennych.
Ale jak to jest pokazane! Jak prawdziwie a jednocześnie niebanalnie, aż ciarki przechodzą. Ten film to swoisty zlepek scen z życia całej galerii zwyczajnych bohaterów dnia szarego: apatycznych, trwoniących bezustannie swój potencjał, wypełniających mechanicznie swe małe codzienne rytuały, które nimi do cna zawładnęły. Czasem wykonają wysiłek i spojrzą w niebo, licząc na jakiś cud? Niestety, nic samo nie przychodzi. Szczęście, na które składają się również bliskie więzi z bliźnim, to ciężka praca. Bóg za nas jej nie wykona.
("Do ciebie człowieku" - to wg mnie najlepszy film festiwalu, także pod względem formalnym. Jedyny konkursowy, któremu dałam 6/6.)

Uwaga osobista: W okresie tego magicznego filmowego święta rządziły nami jakieś tajemnicze fluidy. Na film trafiłyśmy z Anią, po dłuższej rozmowie, na ten sam temat, którym uraczył nas Roy Anderssson, przybite jak ludzie na ogół strasznie samotnie i powierzchownie żyją, zabiegani, zaaferowani i zainteresowani tylko sobą, bez ciekawości, bez szczerej chęci zatrzymania się na dłużej przy kimś drugim, a jednocześnie jak bardzo są uzależnieni od innych, od ich akceptacji, opinii, dobrego humoru, jak ludzie kochają.... przeglądać się w oczach innych. Często o tym rozmawiamy.... Z tym, że ja już jak ta matka z „Arizona Dream” jestem z pewnymi faktami pogodzona, już przestało mi zależeć, częściej się teraz śmieję (czasem trochę gorzko) niż płaczę, chcę żyć i cieszyć się życiem takim jakie ono jest, trudno. Ona jeszcze cierpi, czasem prawie śmiertelnie.... ale na „Do ciebie człowieku” (w oryginale było mniej wiecej „Do was, żyjący”) płakałyśmy jak bobry obie. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła o tym Roy’owi powiedzieć, pewnie by się ucieszył, ale nie znam szwedzkiego, mogłabym po angielsku, ale to wymagałoby trochę trudu, poza tym, musiałabym poszukać adresu, trzeba by trochę na dłużej przysiąść.... ech, Roy masz rację. :)

Nemo, dzięki za mobilizację. :)

piątek, 13 lipca 2007

Zodiac

Hmmm, mogłoby być lepiej, a przynajmniej pod względem ilości dreszczyków przepływających przez grzbiet widza, który przyszedł zobaczyć kolejny thriller autora „Siedem”. Film jest zdecydowanie za długi, przynajmniej o 20-30 minut. Może dlatego (znużenie) fantazja Pana Tadeusza Sobolewskiego poszybowała zbyt daleko i doszukał się on w „Zodiaku” nawet metafory terroryzmu, jaki zaczyna zagrażać współczesnemu światu (rec. w GW). Obawiam się, czy aby krytyk nie wpada w lekką obsesję na tym punkcie, ale w końcu wolnoć Tomku w swoim domku skojarzeń i wyobraźni. Jak się za chwilę okaże, ja też je mam i to zgoła odmienne. :)

Początkowo film odebrałam raczej wprost, jako opowieść o hipnotyzujących i uwodzicielskich właściwościach zła. Zło jako afrodyzjak, narkotyk, niszczący nie tylko jego bezpośrednie ofiary, ale i tych, którzy go na jakiś sposób, także pośrednio, pokosztują.

Oczywiście, podczas seansu automatycznie nasuwają się wszelkie porównania do poprzedniego dzieła Finchera z krainy zła - „Siedem”. Istnieje wiele podobieństw, m.in. gra w jaką zostają wciągnięci śledczy oraz społeczeństwo przez nieuchwytnego i tajemniczego mordercę. Z tym, że zbrodniarz z „Siedem” pod płaszczykiem ręki sprawiedliwości karze maluczkich za siedem grzechów głównych, zapominając o piątym przykazaniu z tablicy mojżeszowej, co też nie przeszkadza mu upajać się torturami i dręczeniem swych ofiar. Zaś Zodiac, inspirację i sposoby na mordy ma mniej wyszukane, lecz dostarczają mu one tyle samo satysfakcji i rozkoszy co jego koledze po fachu – Doe.

Ale jest jeszcze jedno dno filmu, kto wie czy nie ważniejsze od samych zbrodni Zodiaka. Mając na uwadze bardzo wyraźne nawiązanie Finchera do „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana Pakuli myślę, że reżyser wziął sobie za cel pokazać także mozół pracy śledczej, który nie zawsze prowadzi wprost do sukcesu oraz docenić rolę dziennikarzy czy innych zapaleńców spoza kręgów policji.

Ale nie tylko. W obu filmach mamy do czynienia z historią, która wydarzyła się naprawdę, spisaną przez bezpośrednich jej uczestników, ludzi biorących udział w tropieniu zła. W filmie Pakuli jest tajemnica polityczna. Jej śladem podąża para reporterów z „Washington Post” (C.Bernstein i B.Woodward). Ich praca znacznie przyczyni się do rozwiązania afery noszącej miano Watergate.
W „Zodiacu” zaś mamy seryjnego mordercę i lokalna gazetę „San Francisco Chronicle”, dziennikarza śledczego – Paula Avery’ego (Robert Downey jr.) i rysownika komiksów, autora książek - baz scenariusza - Roberta Graysmitha (J.Gyllenhaal). Obaj zafascynowani tajemniczym szyfrem, podesłanym przez mordercę do redakcji, postanawiają /tak, jak ww dwójka z „Wszystkich ludzi prezydenta”/, rozpocząć prywatne śledztwo. Zaangażowanie dziennikarzy oraz tok śledztw przebiega równie mozolnie acz uporczywie w obu filmach. Dziesiątki, a może i setki przejrzanych i przeanalizowanych dokumentów, rozmów z informatorami z narażeniem zdrowia i życia, prowadzą wreszcie do kresu – Nixon ustępuje, aczkolwiek główny świadek-informator (tzw. „Głębokie gardło”) nigdy nie zostanie publicznie ujawniony, podobnie jak Zodiac – jego nazwisko do końca pozostanie tylko w sferze domysłów.

Te dwa swoiste thrillery prowadzone są tak samo w dwóch równoległych płaszczyznach. Jedna, dosyć statyczna to właśnie owa praca śledcza na tle scenerii redakcji - duża hala, podzielona na pojedyncze boksy, biurka i stosy dokumentów, biura szefów, sale konferencyjne, gwar, pozorny chaos, wre jak w ulu. I druga warstwa, bardziej wyciszona, ciemna, niebezpieczna – praca w terenie, czyli wyjazdy, spotkania w mrocznych miejscach, zadymionych barach, podejrzanych mieszkaniach, piwnicach, garażach, gdzie napięcie niemal boli.
.
W „Zodiaku”, w odróżnieniu od WLP, mamy dodatkowe „atrakcje” w postaci ataków mordercy na swe kolejne ofiary. Takich akcji mamy sztuk cztery: na otwarcie filmu, dwie mniej więcej w środku i na zakończenie. Trudno z nich wybrać tę najmocniejszą czy najbardziej „efektowną”. Każda jest rasowa i smakowita na swój sposób. A co ciekawe Zodiac zawiadamia o nich redakcję dopiero po zamieszczeniu przez nią notek na łamach swego pisma. Może ktos się jednak pod mordercę podszywa? Wiele w tym śledztwie niejasności, niedomówień, podejrzeń, zabawy w ciuciubabkę nie wiadomo kogo z kim.

Takich morderczych efektów pozbawiony jest WLP, ale za to jest krótszy o prawie pół godziny, dzięki czemu, pamiętam, był zupełnie strawny i fascynujący jako prawdziwy thriller polityczny. W stosunku do „Zodiaca” mam uczucia bardziej mieszane, nieco nużył, nawet mimo paru mocniejszych scen chwytających za gardło. Być może wina leży także w klasie aktorów. Nie ujmując wiele Gyllenhaalowi i Downey’owi jr, których bardzo lubię, Redford i Hoffman okazali się chyba jednak lepsi.

A drążąc dalej w kwestii podobieństw obu filmów (co nie dawało mi spokoju) i moich skojarzeń, można znaleźć i takie:
Nixon obejmował urząd prezydenta w styczniu 1969 – początek działalności Zodiaca i jego zabawy w korespondencję z „San Francisco Chronicle” to lipiec tego samego roku! A ostatni list Zodiaca do redakcji przychodzi w sierpniu roku 1974 – dokładnie w tym samym miesiącu i roku Nixon rezygnuje z najwyższego urzędu państwowego w wyniku odkrycia afery Watergate. Zbieżności aż nadto wyraziste. Czy Fincher chce nam coś dodatkowego przekazać? Największa w dziejach historii USA afera polityczna idzie łeb w łeb z największą nierozwiązaną w dziejach amerykańskiej kryminalistyki zagadką seryjnych morderstw. Dwóch morderców, jeden działa zza biurka, bałamucąc społeczeństwo wypełnianiem szczytnych ideałów walki z komunizmem morduje cudzymi rękami gdzieś w małym kraju zwanym Wietnamem . Drugi bierze sprawę w swoje ręce, dosłownie, nie kryjąc, że zabijanie oraz zabawa w kotka i myszkę z zastraszonymi rodakami sprawia mu prawdziwą rozkosz. Obydwaj w podobnym czasie wycofują się ze swej działalności.
Pewne zamierzone przez reżysera analogie do "Wszystkich ludzi prezydenta" przypieczętowuje David Shire , który zajął się muzyką do obu filmów.

czwartek, 12 lipca 2007

Mroczna Argentyna

Antonio Banderas jakiego nie znamy, a jakiego powinniśmy poznać, czyli zero gwiazdorstwa i seksapilu, efektownych ewolucji gimnastyczno-walecznych, błyskających oczu i zębów. Wręcz przecwinie - twarz w połowie zakryta zarostem, sylwetka przytłoczona troskami, a jedyne ewolucje, jakich aktor dokonuje, należą do umysłowych. Film jest bardzo poważny i ważny. Opowiada o Argentynie lat 70-tych, ogarniętej falą politycznego terroru. Każdy kto nie jest za wojskowym rządem i śmie swój chocby najmniejszy ( np. na niezgodę na wysokość cen biletów tramwajowych) protest głośno wyrazić, musi liczyć się, że pewnego dnia ślad po nim zagnie. Tak stało się na przestrzeni kilku lat z 30.000 Argentyńczykami. Jedną z takich osób była żona (Emma Thompson) Carlosa (Banderas właśnie) – Cecilia. Była dziennikarką, która nie bała się napisac krytycznego artykułu na temat haniebnego procederu usuwania niewygodnych ludzi. Zrozpaczony Carlos postanawia wszcząć poszukiwania porwanej na własną ręke. Kontaktuje się też z innymi, których spotkał podobny los. Pewnego dnia odkrywa u siebie nadzwyczajne zdolności – w wyniku szczególnej koncentracji umysłu wywołanej chęcią udzielenia odpowiedzie na pytanie poszukującej osoby o los zaginionego Carlos ma wizje – widzi miejsca, ludzi i zdarzenia jakie są z poszukiwanym związane. Dzięki tym wizjom trafia na ślad także swej żony. Czy uda mu się uratować ją z rąk oprawców?

Film niesamowicie wciąga. Oglądałam go w nocy, od 1-szej do 3-ciej i ani razu mi powieka nie opadła. Poza tym to film, co prawda fabularny, ale jako dokument tamtych czasów, poświęcony pamięci o ludziach, którzy wtedy zaginęli, zginęli, tylko dlatego, że władza czuła się zbyt słaba, by znieść głosy sprzeciwu czy jakiejkolwiek krytyki. /Za ww demonstrację przeciwko cenom biletów porwano młodych uczniów/ A z drugiej strony czuła się na tyle silna fizycznie, że mogła popaść w tak straszną samowolę i bezprawie, że nawet przestało jej się chcieć cokolwiek udawać, markować jakieś polityczno-gospodarcze afery by niewygodnych aresztować w majestacie prawa. Po prostu, – podjeżdżano samochodami, porywno "nieposłusznych" z ulicy, z kościołów, z mieszkań i albo od razu gdzieś na pampasach rozstrzeliwano, albo w obozach, przed egzekucją "trochę" się nad nimi poznęcano, pod pozorem wyciągnięcia zeznań, a tak naprawdę chodziło o sadystyczną uciechę.
Polecam ten film, może gdzies na niego natraficie, może telewizja prywatna kiedyś go wznowi. Polecam także dla zobaczenia tak nietypowych kreacji dla ww aktorskiej pary.

wtorek, 10 lipca 2007

Propozycja

Na początek wymienię najważniejszych twórców. Są tego naprawdę warci. Reżyseria – John Hillcoat. Scenariusz i muzyka – Nick Cave. Zdjęcia – Benoit Delhomme, ten który sfilmował „Zapach zielonej papaji” i „Rykszarza” – niezapomniane filmy właśnie pod względem fantastycznych zdjęć. „The Proposition” – to następny wielki film tego operatora. Z pewnością duża zasługę ma tu sama specyficzna przyroda australijska, jej nieziemskie pejzaże. Ale też trzeba było sporego artysty, aby dokonać odpowiednich ujęć w takim a nie innym oświetleniu, by niemal z każdego kadru filmu zrobić dzieło sztuki.

„Propozycja” to western, a właściwie – eastern, australijski z akcją osadzoną w końcu XIX wieku. Czyli, to do czego jesteśmy w tym gatunku filmowym przyzwyczajeni: osadnictwo białych na zdobycznym obcym lądzie, bezprawie i polowania na rdzennych mieszkańców, w tym przypadku – Aborygenów, w celach ich eksterminacji. Na tym krwawym, zdegenerowanym tle ówczesnej dzikiej Australii, gdzie wydawałoby człowiek sięgnął dna, możemy jednak obserwować kiełkowanie zwycięstwa pewnych wartości. Jedną z nich, podstawową, jest oczywiście miłość (małżeństwo Stanley’ów) i więzy rodzinne, które jednak czasem trzeba poświęcić w imię jeszcze wyższych idei, np. człowieczeństwa.

W czym rzecz? Otóż w tym, że niektórzy zaczynają już mieć dosyć jatek, ciągłego strachu, niepewnego jutra i panoszącej się samowoli. Do takich ludzi należy oficjalny przedstawiciel prawa – kapitan Stanley, który został oddelegowany do pewnej osady w australijskim buszu, by rozprawić się z bandą braci Burnsów, gnębiących okoliczną ludność napadami połączonymi z mordami i grabieżami. Najokrutniejszy z nich - Artur jest zupełnie nieuchwytny, mieszka w skalnych grotach, pojawia się nagle i niewiadomo skąd. Któregoś dnia kapitan Stanley (świetny Ray Winstone) łapie dwóch młodszych braci Burnsów– Charliego i Mickey’a i wymyśla, jak sam to określa, „swój sposób na sprawiedliwość”. Składa braciom pewną propozycję, której stawką jest ich wolność, w zamian za śmierć lub więzienie brata Artura. Gwarancją uczciwości zrealizowania propozycji ma być chwilowy areszt najmłodszego Mickeya, a gdy zadanie ewentualnie nie zostanie wykonane – jego śmierć przez powieszenie.

Ale, jak wiemy, życie nie jest takie proste, nie można wszystkiego przewidzieć, a przede wszystkim trudne są do zaplanowania ludzkie emocje. Tym bardziej, że bohaterowie nie są ani zdecydowanie czarni, ani biali. Każdy z nich toczy swe małe wewnętrzne wojny zła z dobrem. Nawet wydawałoby się uosobienie niewinności i wszelkich cnót - żona kapitana – Martha, ma swoje chwile słabości i poddaje się krwiożerczym odruchom zemsty.

Jako że twórcą scenariusza i ścieżki dźwiękowej do filmu jest muzyk - sam Nick Cave (którego piętno, podejrzewam, odbiło się na tzw. „całokształcie”) nieodparcie nasuwa się porównanie „Propozycji” do muzycznej ballady o życiu pierwszych osadników na pustkowiach Australii. A że klimat w tym miejscu, jak i pozostałe warunki życia, nie były zbyt przychylne człowiekowi, mogli je okiełznać tylko ludzie twardzi, z gruntu niepokorni, a tacy właśnie – zesłańcy z wysp brytyjskich – zaludniali ten kontynent, to i życie ich wyglądało tak jak w filmie
„Propozycja” to przepiękna, malownicza, surowa ale i bardzo liryczna ballada o trzech samotnych braciach Burnsach, których serca upodobniły się do skał, dających im schronienie, namiastkę domu rodzinnego.

Film można by rzec doskonały, w każdej warstwie: fabularnej – mamy tu niemal wszystkie wątki dramaturgiczne; wizualnej – tej scenerii, tych zdjęć niczym obrazów malarskich, nawet nie da się opisać, to trzeba zobaczyć; muzycznej, często przeplatanej nutami oryginalnej twórczości Aborygenów – ta sama uwaga – to trzeba słyszeć, nawet nie próbuję jej opisać – mogę tylko pozazdrościć tym szczęśliwcom, którzy w tym tygodniu będą na koncercie Cave’a w Warszawie prezentującym (by nie skalać słowem tego wydarzenia nie użyję słowa „promującym”) właśnie swe dokonanie.
Poza tym, gra aktorów (Ray Winstone, Guy Pierce, Danny Huston, John Hurt), ich „bezwzględna” charakteryzacja – aktorzy są brudni, mają brzydkie zęby, zlepione łojem włosy, „czuje się” przez ekran, że śmierdzą. Dobór typów urody statystów, a obsadzenie w głównej roli kobiecej eteryczną (i wreszcie szczęśliwie tu zakochaną w mężu wartym jej uczucia) Emily Watson – wszystko to sprawia, że z filmem Johna Hillcoata będziemy chcieli obcować wielokrotnie, jak z prawdziwym dziełem sztuki.

Czołówkę filmu stanowią napisy na tle oryginalnych starych zdjęć z końca XIX i początku XX wieku – okresu tzw. „ucywilizowywania”, albo wręcz wyeliminowania, Aborygenów, który, jak wiem, był nieludzko okrutny. Bodaj do dnia dzisiejszego niedobitki rdzennej ludności australijskiej nie są ujętę w żadnych oficjalnych państwowych statystkach, jakby w ogóle nie istniała. To wspaniały gest ze strony realizatorów w kierunku resztek tubylców jakie się ostały na tym kontynencie.

sobota, 7 lipca 2007

Krzysztof Zanussi i "Stan posiadania"

Dwie kobiety, już nie młode, a między nimi bardzo młody mężczyzna – Tomek (Artur Żmijewski). Zofia (Maja Komorowska) to matka Tomka, Julia (Krystyna Janda) – hm, jakby to powiedzieć – początkowo przyjaciółka, później jego kochanka. Pewnego dnia, w przychodni lekarskiej, Tomek, w dość specyficznej sytuacji, poznaje Julię. Jest ona zagubioną, niezrównoważoną emocjonalnie kobietą w średnim wieku, wydaje się, bardzo potrzebującą pomocy, z którą to Tomek postanawia jej pospieszyć. Ten młody męzczyzna jest nie tylko wrażliwym na krzywdę ludzką chrześcijaninem, jest także kochającym swą matkę synem, bardzo do niej przywiązanym, nie mającym przed nią żadnych tajemnic. Postanawia poznać obie kobiety i tym samym wciągnąć matkę w kłopoty Julii, które później staną się wspólnymi ich wszystkich.

Jedna warstwa filmu to uwikłanie się Tomasza w związek z kobietą od siebie znacznie starszą, rozchwianą psychicznie i po jakichś przejściach. „Jakichś”, bo do końca nie dowiadujemy się prawdy, nie tylko o Julii, ale także i o Zofii i jej przejściach mężem, z którym się rozwiodła.
A druga warstwa, jak to u Zanussiego bywa – mnóstwo ważnych pytań, z gatunku tych, które ludzie zadają sobie prawie od zawsze, nie znajdując na nie jednoznacznej odpowiedzi, typu: czym jest wiara, prawda – jeśli w ogóle istnieje.

Tomasz to w gruncie rzeczy zadowolony z siebie naiwny dzieciak, wierzący w Boga i bezkrytycznie we wszystko co mu się powie, stosujący się pedantycznie do wyuczonych przykazań. Matka – też osoba głeboko wierząca, ale z racji wieku, przebytych doświadczeń – już jednak bardziej refleksyjna, ale ciągle opanowana i spokojna, bowiem wiara to opoka czlowieka – wszystko co los przynosi ma przecież swój cel, mówiąc trywialnie – „Bóg tego chce i on dobrze wie co robi”.
Julia, wygląda na to, że z całej trójki jest osobą najbardziej nieszczęśliwą, rozdygotaną, wątpiącą we wszystko (nawet w to, czy aby Zanzibar na pewno leży w Afryce :) ), skłóconą z Bogiem i całym światem. Próbuje walczyć ze wszystkim i wszystkimi, ale brak jej spokoju i siły, jakie trwoni na utarczki z Bogiem.

Wierzyć, oddać się w pokorze Bogu i prosić oraz dziękować jemu za wszystko, siedząc martwo w nawie pogrążonego w mroku kościoła (scena modlitwy). Czy spróbować zwątpić, żyć wg swoich prawd i zasad, śmiejąc radośnie w głos (kapitalna scena z jabłkiem ze straganu), po to by w końcu popaść w destrukcyjne zwątpienie.

Taki jest Zanussi, u niego nie ma czarno-białych barw. On nie ocenia, nie wartościuje, szuka "za i przeciw" dla każdej opcji życia (podobnie jak w „Strukturze kryształu”). Stan posiadania każdy ma taki jaki ma, jest on bowiem wypadkową wielu czynników, które ludzi spotykają, z jakimi się rodzą itp. Ważne, by prócz Boga zauważać także człowieka, który żyje obok nas, tu i teraz.

Kocham Zanussiego. (stara miłość nie rdzewieje, wracam z przyjemnością do jego starych dzieł). Jego filmy są tak niepretensjonalne, a jednocześnie tak głębokie, mądre. Są przykladem, że można robić wielkie rzeczy bez wielkich pieniędzy. Bowiem najistotniejsze jest to, czy reżyser ma nam coś do przekazania. „Stan posiadania” – trzy osoby, ale koniecznie najlepsze w polskim kinie, dwa mieszkania, kawałek ulicy, dobrze napisane, przemyślane co do jednego słowa dialogi i gotowe! Tylko tyle. Czy może jednak "aż tyle".
Ten reżyser jest dla mnie prawdziwym, jednym z ostatnich chodzących po tej Ziemi, autorytetem. Jest on bardzo ważnym elementem w moim stanie posiadania. I niech mi zazdroszczą ci, którzy takich ludzi nie potrzebują.

sobota, 23 czerwca 2007

Leila Khaled: Hijacker

Ciekawym, chcącym poszerzyć albo wzbogacić swoją wiedzę i odczucia na temat konfliktu izraelsko-palestyńskiego, polecam. To godzinny dokument, nakręcony przez Linę Makboul, Palestynkę mieszkającą w Szwecji, w Goeteborgu, opowiadający o innej Palestynce – Lili Khaled, ktora w sierpniu 1969 roku, jako 24-letnia członkini Narodowego Frontu Wyzwolenia Palestyny ukazała się uzbrojona w granaty przerażonym pasażerom i załodze lotu z Rzymu do Aten. Samolot ostatecznie wylądował w Damaszku, a incydent nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach. Lila rok później po raz drugi sterroryzowała obsługę innego samolotu. I wtedy również nikt z pasażerów nie ucierpiał, zginął natomiast zabity przez ochronę, jej towarzysz.

Ten film to fascynujące spotkanie dwóch kobiet, które łączy tylko narodowość, poczucie więzi z ziemią, z ktorej ich rodzice zostali wypędzeni po II wojnie światowej przez Izraelczyków. Dzieli je wiele, a przede wszystkim różnica pokoleń i miejsce zamieszkania. Rezyserka filmu, to jeszcze młoda kobieta, która Leilę pamięta z czasów dzieciństwa i młodości, która była wtedy dla niej bohaterką, mającą odwagę sprzeciwić się okupantowi. Obecnie autorka filmu mieszka w Szwecji i zastanawia się, czy to aby nie dzięki Lili, Palestyńczycy mają taką złą opinie w świecie. Leila natomiast mieszka w Jordanii, w Ammanie. Bardzo miło, szczerze i serdecznie przyjmuje swojego gościa ze Szwecji. Słuchamy przejmującego wywiadu z kobietą, która pewnego dnia doszła do wniosku, że narzekanie to za mało, że trzeba coś zrobić, by świat wreszcie dowiedział się jaki los Izraelczycy, wiedzący przecież czym jest życie na wygnaniu, zgotowali Palestyńczykom.

Padają nazwiska Moshe Dajana i Icchaka Rabina, walczących w podziemnej organizacji paramilitarnej Hagana (podziemna organizacja paramilitarna - prawda jaki ładny eufemizm dla słowa „terroryzm”?). Mordowali oni z jej ramienia bezlitośnie wygnanych Palestyńczyków. Można by też tu dorzucić nazwsko Ariela Sharona. Tych ludzi nigdy nie nazywa się terrorystami, tylko bojownikami, a po czasie nagradza się ich lukratywnymi stanowiskami w rządach.

No właśnie, na pytanie reżyserki, czy moralne jest mieszać do swego wołania o pomoc, czy choćby tylko o uwagę świata, niewinnych cywili, Leila odpowiada pytaniem, czym jest w takim razie napadanie jednego państwa na drugie, wypędzanie ludzi z ich domów, zabijanie niewinnych kobiet i dzieci ? – czyli to co możni tego świata robią gdzieś codziennie i nikt ich jakoś nie nazywa terrorystami. Czy ktoś by się ośmielił tak powiedzieć oficjalnie, w wiadomosciach TV "terrorysta" Bush, Putin, kiedyś Jelcyn, czy Nixon?

Tak terroryzm jest zły, dobry jest tylko ten, który wygrywa – to gorzkie, ale prawdziwe słowa kończące film.

Reżyserka pytając przez telefon, po powrocie do Szwecji (w Ammanie, podczas spotkania nie miała na to odwagi), czy Leila czuje się odpowiedzialna za złą opinię, jaką "cieszą się" powszechnie Palestyńczycy, słyszy w słuchawce milczenie.
Takie są koszty oporu. Oporu słabszego wobec silniejszego.

Oprócz Leili Khaled i jej najbliższej rodziny, spotykamy się z innymi uczestnikami tamtych tragicznych wydarzeń – z pilotami napadnietych samolotów, z pasażerami, ze stewardessą, także z mężczyzna, który towarzył Leili podczas pierwszego ataku, odwiedzamy z reżyserką Hajfę i stojący obecnie w ruinie dom rodzinny bohaterki filmu, z którego gdy miała 4 lata, została wypedzona z rodzicami, a gdzie ma obecnie całkowity zakaz wjazdu. Leila otrzyma wzruszający prezent od ekipy filmowej przywieziony z wyprawy do Hajfy. Zobaczymy także jedyne zdjęcie Leili z młodości, na którym się uśmiecha i dowiemy się w jakim okresie było ono robione.

Bardzo poruszający, ciekawy, subtelnie zrobiony film, gdzie nie ma tendencji usprawiedliwiania nikogo lecz jest chęć zrozumienia, tego co tak trudno pojąć, nie żyjąc tam, gdzie toczy się wieloletnia wojna o "dom", swoje miejsce na Ziemi.

poniedziałek, 18 czerwca 2007

Na tym świecie

To paradokumentalna opowieść, mocno dramatyczna, o dwóch młodych afgańskich uchodźcach, którzy próbują znaleźć dla siebie lepsze miejsce na tym świecie, od tego które przypadło im w udziale z racji ich pochodzenia. Jamal i Enayat na skutek ponad dwudziestoletnich radziecko-amerykańskich działań wojskowych znaleźli się wraz 53.000 rodaków w jednym z obozów dla uchodźców na terenie Pakistanu. Pierwsi Afgańczycy pojawili się tu już w roku 1979 w wyniku inwazji ZSRR, najnowszych wygnały z kraju amerykańskie naloty bombowe z października 2001 roku. I tak sobie ludzie wegetują latami, dostając na starcie na rodzinę: jeden namiot, płachtę brezentu, 3 koce i piecyk. Dzienna racja żywnościowa wynosi zaś: 480 g mąki, 25 gr tłuszczu roślinnego i 60 g nasion strączkowych. Ale to nic nie znaczy w porównaniu z amerykańskimi kosztami bombardowań z roku 2001, które wyniosły 8 mld dolarów. Czegóż się nie robi w imię pokoju Made in USA? A tak nawiasem, teraz mamy rok 2007 a działania nadal trwają.

A my tymczasem, z pomocą M. Winterbottoma, śledzimy drogę, urodzonych już w obozie Jamala i Enayata, do Anglii, którą rozpoczeli w lutym 2002. Czy możemy sobie wyobrazić jak strasznie źle musi być człowiekowi, skoro decyduje się oddać wszystkie swoje ciężko zarobione oszczędności w ręce przemytników i różnej maści szmuglerów, narażając się dodatkowo na poniżenie, niepewny los, a nawet śmierć? Ci kilkunastoletni chłopcy zaryzykowali, dostając na drogę błogosławieństwo swych krewnych, mających tak jak oni nadzieje, że się uda.

Droga do ich wymarzonego raju jest długa i mało ciekawa, choć prowadzi przez wiele ineteresujących miejsc. Ale my widzimy tyle ile widzą chłopcy przez szpary w brezencie powlekającym rusztowania cieżarówek, czasem bywa, że nie widzimy nic, gdy siedzą zamknięci w ciemnych, zapełnionych towarem tirach. Na szczęście od czasu do czasu zdarzają się postoje, przesiadki, noclegi, wtedy możemy wraz z nimi odetchnąć pełną piersią, choć nie zawsze świeżym powietrzem; przejść się po biedniejszych ulicach Teheranu, Ankary, czy włoskiego Triestu.
Film spina klamra jednej scenerii – codziennej zabawy i pracy dzieci w obozie uchodźców, z tym, że w końcowej części wszystko toczy się tak samo – te same zabawy, śmiechy, te same sukienki, ubrania, tylko Jamala i Enayata brak. To robi wrażenie.

Ten szczególny obraz, przepięknie sfilmowany przez Marcelego Zyskinda, mimo swej surowości, oszczędności jeśli chodzi o narrację, dialogi oraz znajomości tematu mniej lub bardziej udanych ucieczek ze Wschodu na Zachód, wciąga, przykuwa uwagę, sprawia, że obserwujemy tę swoistą drogę przez mękę młodych niczemu winnych ludzi, z uwagą i troską, bojąc się o nich jak o własne dzieci, pytając się w imię czego ludzie skazują innych ludzi na taki los.
I pewnie takich filmów powstanie jeszcze więcej, i ciągle z tym samym pytaniem, bo tak to już jest na tym świecie, że mimo, iż znamy na nie odpowiedź, nie potrafimy wiele zrobić, by nie trzeba go było zadawać.

W pewnym momencie, dzieło Winterbottoma, przywodzi na myśl polski film „300 mil do nieba” W. Dzikiego. Na szczęście są to skojarzenia wyłącznie pod względem technik nielegalnego przemieszczania się młodych ludzi, a kontekst polskiej ucieczki do Szwecji odbiega znacznie od afgańskiego. Jest jeszcze jedna różnica – z chłopców z „300 mil do nieba” zrobiono niemal bohaterów narodowych, natomiast Jamal i Enayat są jednymi z wielu, o których nikt, oprócz krewnych, nie będzie pamiętał. Niemniej, wszystkich czterech chłopców łączy niesamowita odwaga poparta determinacją.

Scenariusz do „Na tym świecie” napisał Tony Grisoni, współpracujący często z Terry'm Gilliamem, jest autorem m.in. „Krainy traw”. Muzyka Włocha Dario Marianelli, oparta na wschodnich rytmach i instrumentalizaji oraz śpiewie - wprost urzeka. A modlitwa Jamala, jego jedyna nadzieja, odmawiana gorliwie w tajemniczym dla nas jego języku ojczystym, w meczecie gdzieś w Londynie, wieńcząca dzieło jego wyprawy, szeptana podczas napisów końcowych, pojawiających się na jaskrawokolorowych ścianach, przywodzących na myśl pozostawione domy w dalekim Afganistanie – przyprawia o dreszcze.
Polecam, tym, którzy nie chcą mieć świętego spokoju.

Madeinusa - czyli dyskretny urok Wielkiej Nocy

Mnie się podobało. I to bardzo. Mimo, że pomysł z "obcym" z wielkiego świata wkraczającym w hermetycznie zamknięta wiejską społeczność, nie jest odkrywczy, ale za to zawsze niosący pewien ładunek niepokoju, napięcia wynikającego z braku porozumienia między przybyszem a miejscowymi.
I tak jest tym razem – wysoko w Andach leży sobie maleńka peruwiańska wioska, a jej mieszkańcy (rewelacyjne role naturszczyków) właśnie przygotowują się do obchodów świąt Wielkiej Nocy. Wszyscy są bardzo podekscytowani i to bynajmniej nie wspomnieniem męki i śmierci Pana, a okresem jaki przypada między jego spoczynkiem w grobie a zmartwychwstaniem. Ucywilizowani Indianie są przekonani, że wtedy Bóg ich nie widzi, a więc można sobie jawnie i z czystym sumieniem pogrzeszyć. Jest to czas rozwiązłości seksualnej, pijaństwa, złodziejstwa i nie tylko. Oczywiście w niedzielę wszystko wraca do normy, czyli ludzie będą grzeszyć po kryjomu, a bardziej bogobojni poczekają spokojnie rok, do kolejnej Wielkiej Soboty.

Wspaniałe spojrzenie na religię i obrzędowość katolicką, narzuconą kiedyś przed wiekami, a pojmowaną i tak po swojemu i przystosowaną do swoich potrzeb. Jakie to szczere i naturalne i... praktyczne – ludzie przecież mają odwieczną potrzebę grzechu, w końcu są tylko ludźmi - jakie to wygodne tłumaczenie), żyją skrępowani strachem przed karą, wiecznym także ludzkim potępieniem, takie dwa dni oczyszczenia od grzesznych myśli, tłumionych popędów pewnie im dobrze robi na psychikę, o czym zresztą przekonamy się podczas filmu. Tym bardziej, że ich życiem rządzą najbardziej podstawowe uczucia – miłość, zazdrość, nienawiść z instynktem samozachowawczym na czele.

Ale jednocześnie ci prości ludzie podświadomie czują, że ich miejscowe tymczasowe przyzwolenie na grzech, jest karygodne – nie życzą sobie by gringo przybyły z dalekiej Limy był świadkiem ich szczególnego świętowania. Rodzi się konflikt, którego symbolem jest imię tytułowej bohaterki – Madeinusa.
Być może jej matka, która porzuciła rodzinę i uciekła do Limy, zapatrzyła się tak jak jej córka, na metkę T-shirta z napisem „Made in USA”, która jakimś trafem „zawędrowała” do wioski....

W filmie jest sporo tajemnicy, od początku do końca przewija się motyw nieobecnej matki, pamiątek po niej, które ze szczególnym pietyzmem hołubi Madeinusa, a wśród nich szczególną pozycję zajmują kolczyki. To one są tym przysłowiowym pistoletem, który wystrzeli w finale. My wpadamy do wioski z gringo i zastajemy ją, tak jak on, w pewnym stanie rzeczy i musimy sobie z tymi wszystkimi tajemnicami, niedopowiedzeniami i emocjami które się tam kotłują, poradzić, i nie możemy nikogo prosić o pomoc, bo nie jesteśmy tu mile widziani. Podglądamy życie tej małej społeczności, ale chyba tak jak on – czujemy się obco, ludzie ci nie wzbudzają naszej większej sympatii, trzymamy stronę zielonookiego gringo, tak jak Indianie trzymają się razem. Dla nas „Madeinusa” znaczy „wykonano w USA” a dla Madeinusy i jej rodaków – to jej tajemniczo brzmiące imię, które dla fantazji nadała jej matka.

Ja film polecam – choćby dlatego by zobaczyć jedyne w swoim rodzaju wioskowe wybory Miss, tzn. tu się to nazywa wybory na Najładniejszą Najświetszą Panienkę – czyli na wybiegu mamy do wyboru wszystkie miejscowe dziewice cud urody, zdjęte niczym ze świętego obrazka Niepokalanej, a zwycięzżczyni, za wiedzą całej wsi i z aprobatą także ze swej strony (a ma wyjście?) , będzie zdeflorowana przez własnego ojca – wszak Jezus nie widzi, a grzech jest słodki. Czyli pochwała religii jako cugli dla prostego ludu? Być może, ale niekoniecznie, może bardziej konstatacja, że występek jest wpisany w naturę ludzką.

Ten oryginalny tchnący autentyzmem film podobno nie miał wyśmienitych recenzji, ale ja patrzyłam i chłonęłam z prawdziwym zainteresowaniem i przyjemnością, jako że siedzi we mnie dusza niespełnionego podróżnika, a zawędrowanie do takiej wioski, to prawdziwy rarytas, nawet jeśli stworzono by ją tylko na potrzeby filmu. Namawiam do spróbowania.

środa, 23 maja 2007

Kiedy Otar odszedł - film na Dzień Matki

Film o kobietach z mężczyzną w tytule. Film francusko-belgijski opowiadający o trzech, mieszkających w postkomunistycznym Tbilisi, Gruzinkach. O matce Otara, jego siostrze i siostrzenicy. Otar to lekarz, który dla chleba przekwalifikowal się na murarza i wyjechał do Paryża, do Francji, będącej od dawien dawna krajem rodzinnych fascynacji.

Film wspaniale pokazuje relacje panujące między kobietami. Dwie z nich są matkami, i wdowami jednocześnie. Dwie z nich są też córkami, półsierotami zarazem. Jedyny męzczyzna jaki pozostał w rodzinie, gdzie tradycyjnie jest on jej głową, tuła się po świecie. Kobiety są jak osierocone, tęsknią, każda na swój sposób, i czekają na wieści od niego. Kobietom tym, jak i wszystkim ludziom, w nowej Gruzji żyje sie ciężko. Brakuje pieniedzy na zaspokajanie podstawowych potrzeb. Żeby przeżyć trzeba codziennie sprzedać jakąś rzecz z dobytku domowego. Poza tym, ciągle coś się psuje, czegoś brakuje, a to wody, a to prądu, a najbardziej chyba brakuje Otara. O Otarze ciągle się mówi. Otara sie wspomina. Otara się bardzo kocha, z Otarem się kłóci, mimo że jest nieobecny, na Otara się czeka. Otar musi podtrzymywać swoje kobiety na duchu, wyrabiać mniemamnie, że komuś z rodziny życie się udało, że mają one swego szczęśliwego mężczyznę. Otar musi żyć!
Wzruszający film. Pięknie, i prawdziwie, ukazujący świat trzech kobiet w różnym wieku. Najstarsza z nich Eka, matka i babcia, wzbudzająca wiele ciepłych uczuć i żal, że tacy ludzie muszą kiedyś odejść. Dzielna i mądra kobieta, która wie czego chce i nigdy się nie poddaje.
Jej córka, Marina - w średnim wieku wdowa po żołnierzu poległym w Afganistanie. Ładna. Dosyć surowa, bo tak wychowała ją matka (Eka), która co cieplejsze odruchy serca zostawiała dla jej brata.
No i Ada, córka Mariny, a wnuczka Eki - najmłodsza z nich, bardzo wrażliwa dziewczyna, studentka, świetnie mówiąca po francusku, najmniej z nich rozgadana, skupiona w sobie, analizująca rzeczywistość, wyciągająca trafne wnioski, potrafi zaskakiwać swoich bliskich swoimi sądami. Tylko jej jedynej dane jest marzyć o przyszłości i mieć nadzieję na lepszy byt, ale czy jest to możliwe w ojczyźnie? Co prawda w telewizji Eduard Szewardnadze zapewnie o lepszym jutrze, ale chyba już nikt mu nie wierzy.

Mimo tych przygnębiającyh realiów, to w gruncie rzeczy bardzo optymistyczny i serdeczny film, z wielka czułością ukazujący niełatwą egzystencję trzech kobiet. Ich codzienność, ich walki, czy sprzeczki, spod których wyraźnie prześwituje wzajemna miłość, bo szorstkość to tylko taka zbroja mająca chronić przed rozczulaniem się, które odbiera siły. Ale kobiety nie szczędzą sobie pewnych zakamuflowanych gestów, przekazywanych niby mimochodem, które dają im poczucie wzajemnej miłości, bycia razem. Bez tych znaków nie dałoby się żyć. Np. piękne sceny masażu palców stóp - córka i wnuczka na przemian masują stopy babci Eki - ile oddania, troski i miłości w końcu, w tej zwyczajnej, ale jakże niezwyczajnej czynnosci. Tak przy okazji, dla mnie te momenty filmu były szczególnie przyjemne, bo przywiodły mi na myśl wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to też przynosiłam ulgę zmęczonym stopom w ten sam sposób mojej kochanej cioci.
A te pogaduszki o mężczyznach! Tylko kobiety, i tylko te, które się lubią, potrafią tak mówić o facetach. Naprawdę, panowie mozecie nam zazdrościć, i możecie być dumni, że tak z was potrafimy żartować. Nie! to nie są nawet żarty, choc to tak wygląda - to są słowne pieszczoty ;-))
Ale wracając do filmu. Ile w tym 100-minutowym obrazie jest treści, o więziach rodzinnych, o szacunku, solidarności, wzajemnym zrozumieniu i trosce, odwadze, poświęceniu, a przede wszystkim o miłości matczynej, zawsze i wszędzie, bezinteresownej, bezwarunkowej, oddanej, niepokonanej, czasem inspirującej i szalonej - jak to z miłością - okazuje się, że każdą, bywa.
Bardzo polecam ten film. Ludziom ciekawym różnych światów. Warto go zobaczyć, jest mądry, nie pozbawiony humoru, niełopatologiczny, pełen subtelności, czaru - bo to film o prawdziwych kobietach!
A przede wszystkim jest to film genialnie wyreżyserowany i zagrany! Wszystkie trzy panie: Nino Khomasuridze (Marina), Dinara Drukarova (Ada) a szczególnie Esther Gorintin - jako matka seniorka, która napracowała się tu najwięcej powinny dostać Oskara. Wiem, że Cezara dostała reżyserka Julie Bertucelli za debiut.
Ja w każdym razie wzruszyłam się do łez. A dokonały tego, również za sprawą świetnego scenariusza, te trzy niespecjalnie znane przecież w świecie aktorki, które uświadomiły po raz kolejny, jakie trudne, ale jeśli chcemy - to i piękne może być życie.

poniedziałek, 21 maja 2007

Fast Food Nation? Tylko nie to!

Wczoraj czekałam na J. z dobrym obiadkiem, bo się stęskniłam i tak w ogóle, poczucie obowiązku, zdrowe domowe odżywianie, itp. Itd.. A tu dostaję telefon” Cześć. Jadę. Właśnie skończyłem pysznego Big Maca. Obiadu nie będę jadł. Za godzinę jestem” No fajnie. Jeszcze chwila, a i my będziemy „Fast Food Nation”. Bo - dość tanio, wygodnie, pozornie smacznie i czysto. I nawet dobre na motyw przewodni filmu o Amerykanach.
Może i dobre, ale wyszło słabo. Fabuła bez nagłych i niespodziewanych zwrotów akcji, przy tak znanym i ogranym już temacie, sprawiła, że film normalnie nudzi. Materiał zawarty, oraz sposób jego wykorzystania w filmie nadają się bardziej na przyzwoity dokument pt. „Jak to z fast foodem bywa” niż na pełnometrażową fabułę.

W filmie są trzy grupy bohaterów. Idąc od góry, czyli od tych najbardziej uprzywilejowanych, mamy mózg „Olbrzyma” (to nazwa handlowa filmowego hamburgera) czyli ci, którzy nad nim intelektualnie pracują. Dalej są fizyczni lepszej kategorii – czyli sprzedaż, ta w rękach białych Amerykanów. I na końcu – Meksykanie, od najbardziej czarnej roboty, czyli produkcji kotletów z czego się da, byle tylko należało do krowy czy wołu.

Kolejno poznajemy przedstawicieli tych grup, licząc, że w końcu dojdzie między nimi do jakiegoś dramatycznego finałowego spotkania. Niestety. Każda nacja, czy grupa społeczna, smaży się we własnym sosie, ich drogi nie schodzą się, a napięcie kumulowane od początku filmu nie zostaje wyładowane - widz jest sfrustrowany, zmarnował czas na oglądanie oczywistości, na dodatek bez sosu. Urwaną kończynę robotnika i wkręconą w maszynę produkującą to i owo widział już wieki temu w „Ziemi Obiecanej”; idok zwierząt zabijanych prądem, odzieranych ze skóry itd. itp. ma od czasu do czasu w porze kolacji podczas oglądania codziennych wiadomości; los imigrantów w USA, cieszących się z każdego zarobiona dolara za marną pracę też już przerabiał niejednokrotnie i to na lepsze sposoby; bakterie w jedzonku zatruwające głodnych – owszem to też jeden z ukochanych newsów naszych mediów. Aż się prosiło, żeby w sumie tak ważne sprawy okrasić jakąś zdecydowaną akcją, by widz nie usnął przy filmie i nie udławił się, zajadając smakowitego hamburgera o woni grillowanej wołowiny.

Najbardziej, względzie akcji, liczyłam na ekologiczną zadymę wszczętą przez prowincjonalnych wielbicieli Greenpeace, a mającą na celu uwolnienie miejscowej gleby od zatrucia bydlęcymi odchodami sztuk pasionych na świeżym powietrzu. Młodzi gniewni (wśród nich Avril Lavigne), sprawiający wrażenie, ze działają bardziej z nudów niż z przekonania o swej racji, postanowili uwolnić nocą tysiące biednych krów. Rozproszyły się bidulki po okolicy, a mnie się wtedy tak zamarzyło - niechby chociaż jedna wpadła pod samochód, powodując jakiś taki mały i niegroźny karambolik, żeby się wreszcie coś w tym filmie zaczęło dziać.

Reżyser, niestety, w celu wzburzenia krwi widza, postawił na seks i na demonicznego strażnika w fabryce kotletów - Mike’a (hm z tego Bobby Cannavale to nawet niezła sztuka mięsa, trzeba przyznać), który żadnej ładnej robotnicy nie przepuścił. I nawet był niezły ubaw, gdy jedna z uwiedzionych rzuca się z nożem na drugą, oczywiście z zazdrości o byczego Casanovę.

A mówiąc już całkiem poważnie, z filmu przebija totalna beznadzieja o życiu tych co w USA, marność nad marnościami, ludzki motłoch, który trzeba wykarmić, byle jak najtaniej i z jak największym zyskiem, a bakterie zwalcza się nie z troski o tego, który je może zjeść i zachorować, a ze względu na święty spokój dla trzymających kasę – procesy sądowe kosztują i psują opinię, nawet gdy się je wygra, a konkurencja nie śpi.

Życie przeciętniaków jest smutne, także białych. Mają oni swoje marzenia, swoje bunty, a i tak skończą na taśmie w miejscowej fabryce kotletów z mięsnej tektury, może tylko trafią na lepszy odcinek, np. na pakowalnię, a nie tak jak Meksykanie na śmierdzącą wykrawalnię nerek z wołowych trupów. A fast food ich wszystkich znakiem.

Przy okazji można sobie ten film zobaczyć. Jest Ethan Hawke – jako wujek (sic! lata lecą!) 20-letniej siostrzenicy,; jest Bruce Willis traktujący siebie jako żywą reklamę branży, w ktorej pracuje i wtranżalający z apetytem hamburgery, mimo, że dokładnie wie co je. Jest Patricia Arquette jako atrkacyjna siostra rzeczonego Hawke'a i matka tej małej. Brakuje tylko zaciekawienia widza tematem, choć wszyscy się pewnie mocno starają. Ale jeśli ktoś ma mało czasu, może sobie spokojnie film odpuścić i przyrządzić w tym czasie smaczne domowe placki ziemniaczane.

wtorek, 8 maja 2007

Krwawy diament

Co najmniej 2 w 1:
1/Film wojenny, poruszający ważką kwestię ingerencji obcych mocarstw w polityke wewnętrzną i gospodarkę państw afrykańskich, w tym przypadku na przykładzie Sierra Leone i wojny domowej z roku 1990. I co najważniejsze, i najbardziej bolesne – film dotyka w tym wątku, w bardzo nieoględny sposób, siłowego wcielania nastoletnich (ok. 12/13 lat) chłopców w szeregi rebelianckich oddziałów zbrojnych. I tak jak Luis Mandoki w swoich „Głosach niewinności” pokazuje nam "tylko" polowanie salwadorskich wojska na chłopców - nie widzimy obrazów zalanych krwią, scen szkolenia, przeobrażania dzieci w maszynki do zabijania, tak E. Zwick bez ogródek ukazuje widzom przebieg tego procesu. Zaczyna się od komplementowania chłopców, że oto stają się mężczyznami (jakby największą cnotą mężczyzny było zabijanie wszystkich kto nawinie się pod rękę, w tym kobiet, dzieci i starców), później przekupywanie ich wszelkimi dobrami materialnymi, a dla znieczulenia jako premia – mocny narkotyk. O nauce zabijania nie wspomnę.

2/ Film sensacyjno przygodowy. Na tle tejże oto wojny, toczącej się o wpływy w polityce diamentowej, śledzimy przygody niejakiego Danny’ego Archera, afrykanera, rodem z Zimbabwe (Rodezja), zabijaki i przemytnika diamentów do sąsiedniej Liberii. Przypadek splótł go z rdzennym mieszkańcem Sierra Leone, rybakiem z małej wioski, którego wojenne losy, a dokładnie rebelianci, rzucili do kopalni diamentów, gdzie pewnego dnia udaje mu się wydobyć z rzeki niespotykanje urody i wielkości kamień. I tak się zaczyna....

Film ogląda się nawet w napięciu. Tematyka wojenna znacznie podnosi temperaturę akcji. Reżyser nie szczędzi okrucieństwa. Dla zrównoważenia, wplata nieco melodramatycznych nutek – np. znajomość, a może nawet coś więcej, Archera z amerykańską dziennikarką, która to znajmość ma bardzo korzystny wpływ na ich oboje. Ona trochę twardnieje, on z kolei mięknie, jeśli chodzi postawę wobec afrykańskiej rzeczywistości.
Niestety, reżyserowi nie udaje się uniknąć demagogicznych przemówień i typowego amerykańskiego zakończenia.

Jak dla mnie, nieco za duży misz-masz. Mam trochę mieszane uczucia. Nie wiem czy do końca fortunne jest połączenie kina typowo rozrywkowego, jakim jest burzliwe poszukiwanie diamentu, z poważnym kinem politycznym i problematyką wojen domowych w Afryce i wykorzystywaniem w niej dzieci. Ale może nie ma co narzekać. Może każda okazja jest dobra, by przypomnieć światu o kontynencie, na którym ludzie nie boją się Boga, bo piekło mają za życia i na co dzień.

Co prawda, nie jest to poziom „Hotelu Ruandy”, gdzie twórcy bardziej skupiają się na pewnej idei, niż sensacji i morderczej akcji wojennej, ale mimo wszystko wydaje mi się, że „Krwawy diament” wart jest zobaczenia. Mimo nawet rozmytego i dość naiwnego przesłania, by konsumenci diamentów, czyli baaaaardzo bogaci panowie i panie, dopytywali się przy kupnie o pochodzenie klejnotów.
Ten film, myślę, jaki by nie był, daje jednak pewien ogląd, a może niejednemu nawet otworzy oczy, na współczesną Afrykę i losy jej mieszkaców, a szczególnie dzieci.

Poza tym przepiękne zdjęcia zupełnie niezwykłych krajobrazów, często z lotu ptaka, które dodatkowo wzmacniają grozę i bezsens wojny.
A jeśli komuś nadal jeszcze za mało mężczyzny w Leonardo Di Caprio, myślę, że po tym filmie poczuje się choć trochę usatysfakcjonowany. Całkiem nieźle sobie poczyna sobie on jako biały twardziel na czarnym Lądzie.

Dopisane po dyskusjach z ludźmi, którzy "Krwawy diament" widzieli:
Za hipokryzję uważam, lamentowanie niektórych wrażliwych, którzy zarzucają producentom tego rodzaju filmów, że chcą się jedynie wzbogacić na nośnym ostatnio w kinie afrykańskim temacie, a dzieci i tak będą głodować, a wojny i tak będą trwać. To co, lepiej, żeby świat nadal tkwił w przeświadczeniu, że Afryka to takie coś bardzo duże, gdzie oprócz lwów i żyraf mieszkają leniwi Murzyni, którzy gdy byli wyrobnikami w zachodnich koloniach, jakimi były kiedyś ich ojczyzny, to mieli dobrze, a teraz skoro się wyzwolili, to niech maja za swoje? Nie każdy czyta Kapuścińskiego, a oficjalne media pokazują Afrykę tylko wtedy, gdy Angelina Jolie pojedzie tam w poszukiwaniu nowego kandydata do adopcji, albo gdy rzezie przybiorą już tak monstrualne wymiary, że stają się swoistą atrakcją wieczornych wiadomości. Ale czy takie skrótowe tv - "sensacje" podparte są jakąś sensowną analizą tych konfliktów? Raczej nie. Bo wtedy by głośno trzeba powiedzieć, że Afryka to niezła krowa dojna dla przemysłu zbrojeniowego niejednego zachodniego mocarstwa, albo świetne, bo tanie, źródło zaopatrywnia się w wszelkiego rodzaju minerały i kruszce. Takie analizy, czy po prostu informajce, znajdują tylko zainteresowani tematem i bynajmniej nie w publicznej telewizji, najbardziej dostepnym medium, czy Pani Domu, ale w odpowiednich publikacjach.

I nie zgadzam się z zarzutem, że takie filmy nikomu nie pomogą. Bo to, że się będzie mówiło w ten czy inny sposób, ale prawdziwie i coraz więcej o losie Czarnego Lądu, z pewnością poruszy prędzej czy później serce czy sumienie niejednego widza, wzbogaci jego świadomość o pewne fakty i być może JEDNAK kiedyś, gdzieś, powie on „Nie”. A to już będzie coś. Bo milczenie równa się przyzwoleniu.
Mamy już przykład z naszego europejskiego podwórka, że sztuka, film, może mieć także misyjną działalność. „Grbavica” jest tego przykladem.
Nie można tego typu filmów rozpatrywać tylko pod kątem żerowania na sensacji. To bardzo krzywdzące dla twórców, którzy poruszają takie, czasem niewygodne dla polityki, tematy.

Być może, że dzięki takiemu filmowi, jak "Krwawy diament", zgodnie z jego (może i naiwnym) przesłaniem, jakiś widz, obecny dwudziestolatek, gdy stanie się już bardzo bogaty i kupi swej ukochanej pierścionek z oszlifowanym diamentem, przypomni sobie JEDNAK dzieci z Sierra Leone, zaciągnięte na wojnę domową o przejęcie przez rdzennych mieszkańców, kontroli nad wydobyciem i dystrybucją tych kamieni. Taka refleksja, z pewnością nie uzdrowi świata ani Afryki, ale to i tak będzie „COŚ”.

300

No więc dziewczynki, zobaczyłam tych prawdziwych mężczyzn ociekających testosteronem, potem i krwią i nie umarłam z wrażenia, niestety. A nawet sobie zanuciłam w głowie, w trakcie seansu, na melodię Kayah: „dziękuję wam, mamusiu i tatusiu, że nie jestem chłopcem”. :)
To tak tytułem wstępu. Nawiasem mówiąc - wstęp do "300", o szkoleniu spartańskich malców na prawdziwych mężczyzn, był najlepszą sekwencją filmu.

Cóż, za wiele to w temacie „300” nie ma o czym pisać. Film jest przeniesieniem komiksu Millera na ekran. A komiks jak to komiks, nikt się tu nie ma zamiaru bawić w żadne subtelności, ma być czytelnie, wyraziście, tak by dało się połknąć, bez długiego i męczącego rozgryzania. I tak dokładnie jest. Fabuła – niespecjalnie skomplikowana. Bohaterowie prości acz mocarni. I nie dziwię się, że twórcy "300" wpakowali tu królową i jej perypetie z Theronem - bez tego wątku film byłby jednym nudnym polem walki, na którym ciągle zwyciężają ci sami. Druga sprawa, że ten kobiecy wątek jest poprowadzony na takiego odczepnego, że wstyd. Ale pamiętajmy - komiks!
Ale jeszcze bardziej wciśnięte na siłę były zdjęcia z panią-wyrocznią, dziewicą, która wiła się niemiłosiernie, niczym doświadczona "gimnastyczka" przy rurze w klubie go-go, ukazując co rusz jędrną pierś, tylko po to, by na końcu oddać ją na użytek paskudnego mnicha, który jak nam oznajmia narrator, również posiada nieprzebrane zasoby testosteronu i tylko tak, całując „te piekne ciało”, może dać mu upust.

Natomiast król Persji, Kserkses wypadł w filmie niczym, za przeproszeniem, z berlińskiej parady gejów. I tu wydaje mi się, że Amerykanie przesadzili. Jak by nie było, za niedługo na amerykańskiej liście państw, którym trzeba będzie pokojowo pomóc odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości, pierwsze miejsce ma zająć Iran właśnie. Nie ma co ładna prowokacja!(podobno Irańczycy naprawdę poczuli się urażeni wizerunkiem swoich przodków w filmie). Leonidas to kwintesenscja męskości, bohaterstwa i szlachetności, a Kserkses to nieprzymierzając jakiś dziwoląg (jak na ówczesne czasy), pół chłopa pół baby (nie znoszę słowa "ciota"), żebrzącego o uklęknięcie (sic!) i ocierającego się przy tym nieprzyzwoicie o męskiego wodza Spartan oraz spiskującego przeciwko niemu za pomocą zdrad i kalek. Wstyd! Tylko komu? Hm.
A już końcówka filmu, gdy jakiś spartański niedobitek, w zastępstwie ubitego Leonidasa bieży rozwścieczony prosto na nas, z okrzykiem „zwyciężymy mistycyzm i tyranię” jest żenująca, tym bardziej, ze jak wiemy Sparta jako państwo zniknęła z powierzchni Ziemi. Tylko nie rozumiem, dlaczego on mówił o mistycyźmie, czy w ten sposób zakamufowano słowo ‘islam”? A może tłumaczenie było niepoprawne?

Jeśli chodzi o brutalność scen, nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, pewnie ze względu na odrealnioną komiksową stylistykę. O wiele mocniejszy był pod tym względem oglądany przeze mnie ostatnio „Labirynt Fauna” mimo, że nie było całej tej wielkiej batalistyki. Bohaterowie, na czele z Leonidasem byli strasznie papierowi, tacy "na hurra", czasem nawet śmieszni, tak jakby postawili tylko na siłe mięsni, zapominając o rozumie.
No nie wiem, pewnie to ze względu na te majtkowe stroje, wypucowane jędrne mięśnie i całą tą choreografię, kładącą nacisk na uwypuklenie męskich cech, ale często miałam wrażenie jakbym oglądała występy poprzebieranych chippendalesów. No przepraszam, nie wczułam się ani za grosz w dramaturgię. „300” się tylko oglądało, nic poza tym, ale nie powiem, było na co popatrzeć. I posłuchać, choć muzyka za bardzo patetyczna, podobna do tej z Gladiatora, zresztą wokalizy też były podobne do wokaliz L. Gerard. Takie wszelkie podobieństwa, jeśli od razu rzucają się w oczy czy uszy, odwracają uwagę, bo zaczynamy kombinować, "skąd my to już znamy", tym bardziej przy takiej marnej fabule.

Często w dyskusjach o „300” padają porównania tego tytułu do „Sin City”, oczywiście ze względu na autora komiksów, na których te oba filmy bazowały. Ja „Sin City” stawiam o wiele wyżej. Nie ma porównania. W "Mieście Grzechu" jest zabawa, lekkość, przymrużenie oka, jest wiele wątków, bohaterowie są soczyści, no ba! Przy takiej obsadzie, nie może być inaczej. „300” nie ma tej ikry, którą się czuło w „Sin City” - to dziwne, bo przecież ilość „chłopa z ikrą”, wydawałoby się, jest wieksza w 300.
Ale ogólnie jestem kontenta, że widziałam 300. No, powiedziałabym raczej, że „zaliczyłam”. Wiedziałam na co idę, nie spodziewałam się wiele i nie zawiodłam sie. Bo jak mówiłam wcześniej, było na co popatrzeć, a kino też m.in. na tym polega. Szkoda, że bez emocji. Tak jakbym widziała dłuższy teledysk na MTV, nogi mi w pewnym momencie, podczas krwawej bitwy, same zaczęły chodzić po fotelem, tak skocznie było.

poniedziałek, 7 maja 2007

Labirynt Fauna

Jest po prostu pięknie.W każdej warstwie – dźwiękowej (np. to trzepotanie koła ucha skrzydełek wróżki, albo owada – jak kto woli), muzycznej – kompozycje Javiera Navarrete wprost urzekające, nie mogłam słuchając oderwać się od napisów końcowych, przeczytałam je do ostatniej litery, znajdując przy okazji wiele swojsko brzmiących nazwisk, np. Jonkajtys.
Sfera wizualna – wiadomo, już się na niej poznano i doceniono: Oskar za scenografię i zdjęcia, nagroda BAFTA za kostiumy, że tylko wspomnę o najważniejszych. Fantastyczne obrazy, którym niczego nie brakowało, ani piękna, ani szpetoty, ani subtelności, ani okrucieństwa, a wszystko wymyślone i sfilmowane w sposób fascynujący i nadzwyczaj smaczny.

Świat wyobraźni młodej Ofelii jest prawie tak samo przerażający jak otaczająca ją rzeczywistość. Ale jednak, jej wyobraźnia nie jest w stanie przerosnąć prawdziwego życia i okrucieństwa, którego to świadkiem zdarza się jej być na codzień. W trakcie filmu dowiadujemy się mimochodem, że dziewczynka jest bystrą obserwatorką dziejących się wydarzeń w majątku, gdzie przyszło jej przeżywać, wbrew oczekiwaniom matki, epizody hiszpańskiej wojny domowej – jest to krótka scena, gdy oznajmia służącej Mercedes, że wie o jej współpracy z partyzantami.
I nie powiedziałabym, że Ofelia "buduje" sobie swoje baśniowe królestwo, by oderwać się od rzeczywistych przeżyć, by od nich uciec. Jej fantastyczny świat przepojony jest odniesieniami do wydarzeń jakich jest świadkiem. Ten świat jest projekcją, przetworzonym w fantazji odbiciem tego co ona widzi i w czym chciałaby uczestniczyć, by pomóc matce i braciszkowi w jej łonie, no i Mercedes - swej dorosłej przyjaciółce.
Pamiętacie, jakie zadania Ofelia musiała wykonywać, by przebyć kolejne stopnie do zdobycia tronu księżniczki? Najpierw musi zdobyć klucz (Mercedes również zdobywa klucz od spichlerza, by partyzanci mogli wykraść z niego żywność). Następnie Ofelia, za namową Fauna, wyprawia się po złoty sztylet (w życiu – powtarzający się kilkakrotnie motyw noża chowanego za pazuchą przez Mercedes), no i w końcu misja z lekarstwem dla matki – korzeń mandragory wręczony jej przez Fauna, umieszczony pod łóżkiem matki i codzienne rytuały z upuszczaniem krwi do mleka, w którym się to magiczne lekarstwo moczy.. No i ostatnie, finałowe zadanie, uratowanie małego braciszka z pożogi, jaką szykują partyzanci w siedzibie znienawidzonego przez nich kapitana, jej ojczyma.
Wspaniałe połączenie dwóch światów, realnego, pozbawionego magii, świata dorosłych i magicznego, ale nie do końca odrealnionego świata dziecka, które to dziecko, jak się okazuje, wiele wie i widzi, może zbyt wiele, z czego sobie dorośli nie zdają sprawy, ignorując często sygnały wysyłane przez dzieci, o tym, że one wcale nie są tak naiwne, że wiedzą i rozumieją o wiele więcej niżby się tego można po nich spodziewać.

Postać Fauna – mentora Ofelii, jej przewodnika po baśniowym labiryncie i po kolejnych zadaniach, mających pomóc przeżyć ukochanej matce i służącej, nie była wcale tak straszna. To baśniowe wcielenia kapitana Vidala były wstrętne – wielka ropucha w pniu starego figowca, wypluwająca ze swego wnętrza złoty kluczyk, czy okropny trupi odwłok, siedzący przy stole dokładnie na miejscu, które wcześniej zajmował Vidal, podczas uczty wydanej przez siebie na cześć okolicznych notabli. Faun miał nawet dosyć ujmujący uśmiech, całkiem poczciwe spojrzenie, a i reszta jego zewnętrznej powłoki wcale nie była taka brzydka, w końcu koźle rogi i kopyta, takim został stworzony, na pożytek pól i lasów, całego tego dobytku, które mu przyszło pilnować. To kapitan Vidal był prawdziwą bestią, mimo, że zamiast kopyt miał wypucowane oficerki, a na ulizanej głowie zamiast rogów - oficerską czapkę.
A Faun był surowy i konsekwentny, niczym wspomnienie ojca wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa od dziecka. Mnie się on bardzo podobał, nie miałam z nim żadnych złych skojarzeń.

W „Labiryncie Fauna” cudownym jest fakt, że dwie ścieżki fabularne: o okrutnym, bezdusznym kapitanie i ludziach z ruchu oporu oraz fantastyczne przygody Ofelii są i budzą równoważne emocje. I co jest jeszcze warte podkreślenia. Ten film, ze względu na swoją niejednoznaczność każdy może odebrać zgodnie ze swoją wrażliwością, wykształconą przez lata przez różne czynniki,. Dla jednych „Labirynt” to horror fantasy z elementamii realizmu, dla drugich, odwrotnie - dramat społeczny z elementami fantasy. A jeszcze ktoś inny odbierze ten film jako przypowieść o życiu, które może być baśnią, ze wszystkimi jej przymiotami: dobrymi wróżkami, mędrcami – autorytetami, złymi strzygami i nędznymi potworami, gdzie zło jest potężniejsze od dobra, ale koniec końców zawsze z dobrem przegrywa, tylko trzeba się nad tym nieźle natrudzić. A śmierć wieńcząca dzieło, niczym w baśni jest tylko progiem do magicznego wiecznego spokoju.

Aktorzy – panie, szczególnie młodziutka Ivana Baquero - fantastyczna. Ale szczególną uwagę zwróciłam na Maribel Verdú, czyli Mercedes, którą znam i bardzo cenię za rolę Luisy z „I twoją matkę też” no i koniecznie musze wspomnieć o Dougu Jonesie czyli o Faunie (i bladej trupiej poczwarze), któremu udało się, mimo takich kilogramów charakteryzacji, dodać postaci Fauna oprócz surowości i grozy także odrobinę sympatii i ciepła.

I jeszcze o pewnym ważnym polonikum w "Labiryncie fauna". Chodzi o wspomnnianego wyżej Grzegorza Jonkajtysa, który ma już niezły dorobek na koncie, jeśli chodzi o znane światowe produkcje filmowe w oparciu o zastosawanie technik komputerowych. Pracował m.in. przy takich filmach jak: "Liga dżentelmenów", "Gothika", "Hellboy", "SinCity", "Labirynt Fauna". Obecnie reżyseruje swój pierwszy film kinowy pt. "Arka".