piątek, 28 listopada 2008

Tajne przez poufne - bracia Coen

W odpowiedzi kapelusznikowi: 

Podobało mi się,  a szczególnie fakt, że w efekcie tego całego zamieszania, któremu początek dała kobieta (wykradzenie i zagubienie płytki ze zwierzeniami męża- agenta CIA) po głowie dostają mężczyźni, dający się tak łatwo wkręcić w głupie afery. Nie ma tu żadnych mądrych, gdy rozum zasypia, budzą się emocje a z nimi demony czyli wszelkie irracjonalne obsesje, opętania itp. Pani doktor-pediatra, i pan agent CIA, i pan jakiś ważny z rządu, i pan delikatny kierownik klubu fitness, nie mówiąc już o jego przygłupim personelu - instruktorze i pani rejestratorce – wszystkim im odbija i to równo, gdy zostaje naruszone ich dumne ego, albo gdy poczują zapach łatwej kasy, ewentualnie seksu. Na szczęście, kobiety, może nawet i będące kołem zamachowym niektórych afer ( także tych światowych, że wspomnę tu przy okazji Monikę Levinsky wkręcającą Billa Clintona w seksaferę), wychodzą cało z przeróżnych opresji, jakim poddają je w filmie bracia Coen. To mężczyźni summa summarum okazują się głupszymi i bardziej naiwnymi, a odwaga z jaką wydaje im się, że ruszają do boju, by zdobyć (niektórzy po raz pierwszy a niektórzy powtórnie) pozycję, okazuje się tylko naiwną fanfaronadą, nikomu nie potrzebną, a nawet zgubną dla ich samych i dla ich otoczenia.
Jednym słowem – niezły obraz, kolejny, jak to u braci C., na cześć triumfującej powszechnie ludzkiej głupoty. I byłoby to może jeszcze bardziej śmieszne, gdyby nie maleńka nutka refleksji, pojawiająca się przy okazji sceny w szafie, czy na ulicy, że to z powodu głupoty bliźnich najczęściej giną ludzie, też może i tak samo głupi, ale czasem niekoniecznie.

To dobrze, że Frances McDormand jest żoną jednego z braci, dzięki temu możemy na nią od czasu do czasu popatrzeć jako na aktorkę głównego planu. Tilda Swinton - jakże mi się tu podobała, o wiele bardziej niż w „Michaelu Claytonie”. Brad Pitt – co z tym facetem i jego urodą można można zrobić - jest dobry, zarówno jako totalny prostak i prymityw jak i jako znękany życiem rodzinnym facet w średnim wieku (Babel). A i Malkovich, kolejny raz (po Johnnym English) udowadnia, że dysponuje niezłym komediowym potencjałem – jako znerwicowany i rozpity eks- agent wypada rewelacyjnie, nawet lepiej od Pitta, którego rola momentami jest niepotrzebnie przeszarżowana.

niedziela, 23 listopada 2008

Inaczej niż w raju - JJarmusch

 Smutna opowieść z życia smutnych ludzi, którzy nie znaleźli raju tam, gdzie spodziewali się go znaleźć, czyli konkretnie – przyjeżdzajac z Węgier do USA. I nic tu nie pomoże wyrzekanie się swego ojczystego języka, zajadanie się "telewizyjnymi obiadami", gdzie na jednej tacce nie dosyć, że jest pierwsze i drugie danie to jeszcze na dodatek deser i zmywać nie trzeba! Bo to tak jest, że zawsze wydaje nam się, że tam gdzie nas nie ma jest raj. A życie, tak jak ludzie, wszędzie jest podobne, jednakowo nudne, nawet na Florydzie. Niestety, raj to takie coś, czego nie ma na ziemi, nawet w USA. To tylko kwestia naszej wyobraźni i dobrych chęci, dzięki której z kolei możemy go znaleźć wszędzie.
Film cechuje skrajny minimalizm i skromność. Co jednak, jak to u Jarmuscha, nie idzie w parze z nudą. Dialogi między trójką bohaterów zredukowane do rzucanych od czasu do czasu nieskomplikowanych zdań pojedyńczych. Kostiumy – najzwyczajniejsze z możliwych, szczytem ekstrawagancji jest kapelusz z piórkiem jaki nosi przez cały film Bela i jego kumpel Eddi. Miejsce akcji też niewyszukane –przeważnie obskurnawe lokale mieszkalne, a szczytem szaleństwa jest pokój w tanim motelu na obrzeżach Miami. Własnie, nawet ten raj na Ziemi – Florydę oglądamy tylko z perspektywy naszych bohaterów, takiej na jaką ich stać.

Ale nie jest to film przygnębiający. Nie wiedzieć czemu, dobrze się na tym filmie bawimy. Lubimy tych smętnych facetów, nawet burkliwego Belę, który nie grzeszy nadmiarem inteligencji i dobrej woli, jeśli chodzi o swoją kuzynkę, przybyłą z dalekiej ojczyzny. A już wizyta chłopaków u ciotki z Węgier, mieszkającej w USA gdzieś na wydmuchowie w Cleveland jest zupełnie rozbrajająca. Jak bardzo trzeba lubić ludzi, żeby robić takie kochane filmy! Pełne trzeźwego i krytycznego spojrzenia, a jednocześnie tak ciepłe.

sobota, 22 listopada 2008

Oskarżony / Anklaget / Dania

Uwielbiam kino skandynawskie (w tym duńskie) - to może zbyt egzaltowane słowa jak na chłodną szerokość geograficzną państw, które je reprezentują. Może bardziej na miejscu będzie słowo: cenię sobie, pociąga mnie... Na pozór bardzo powściągliwe, ale w głębi pulsujące bogactwem najsubtelniejszych uczuć i namiętności, pokazujące jak bardzo natura ludzka jest skomplikowana, nieodgadniona, delikatna, jak trudno ją okiełznać i wprząc w ramy zachowań zgodnych z normami społecznymi. Kocham ten ascetyzm filmów skandynawskich, ten spokój w opowiadaniu historii, od których dreszcze przebiegają po plecach, tę oszczędność środków przekazu, gdzie na pierwszy plan wysuwa się twarz aktora.  I ta rozrzutność czasu oraz taśmy, by przedłużyć ujęcia na tyle, na ile to jest potrzebne, by widz skupił się tylko na przeżyciach wewnętrznych bohaterów.

Film porusza bardzo ważne i drażliwe problemy, jakie ostatnio często są tematem dyskusji, procesów, z których przebiegu relacje co jakiś czas znajdujemy na pierwszych stronach gazet. A mianowicie - nadużycia seksualne w rodzinie.
Tytułowy "Oskarżony" to ojciec postawiony przed sądem przez 14-letnią córkę (oczywiście za pośrednictwem doroslych opiekunów społęcznych) za molestowanie seksualne.
Rzecz dzieje się w porządnej, kochającej się rodzinie inteligenckiej. Mąż - pracuje jako instruktor na pływalni, żona - jest chyba jakimś pracownikiem naukowym, ich jedyna córka - uczy się w szkole, sprawia pewne problemy wychowawcze, typowe dla przeciętnej nastolatki, jest tylko może zbyta skryta i osamotniona w przeciwieństwie do swych koleżanek. Mąż i żona prowadzą uregulowane i dosyć bogate życie seksualne. Prawie sielanka. Gdyby tylko nie ten grom z jasnego nieba, jaki na nich spada w postaci nakazu aresztowania ojca/męża/głowy rodziny.
Dramat. Wątpliwości. Poczucie winy, poczucie krzywdy. Odizolowanie ojca - najpierw w areszcie, dla bezpieczeństwa śledztwa, później - mimo uniewinnienia także w swoim środowisku - piętno pedofila jest niezmywalne.
Komu wierzyć? Dorosłemu, przyzwoitemu, miłemu mężczyźnie, czy nastolatce, która ma już za sobą przypadki konfabulowania i mieszania rzeczywistości z fantazją. Rodzina zostaje rozbita. Wszystko się wali. Czy można jeszcze będzie ją odbudować? Czy w końcu widz dowie się, kto mówi prawdę?

Tak mądrego i delikatnie, a jednocześnie mocno, zrobionego filmu na tak drażliwe tematy chyba jeszcze nie widziałam. Film przestroga, film nauka, jak bardzo trzeba kontrolować uczucia, odruchy, czyny, gdy ma sie do czynienia z tak deliaktną materią jak wrażliwość dziecka. Film o dojrzałości, mądrości i odpowiedzialności rodziców, a szczególnie mężczyzny-ojca. Tak wielki przecież wpływ mają ojcowie na  przyszłe życie swych córek - kobiet, ich psychikę, ich poczucie wartości, miejsce w którym się usadowią w swej przyszłości, na ich relacje z mężczyznami, których będa spotykac na swej drodze.
Polecam gorąco ten tytuł tym, którzy lubią prawdziwe dramaty psychologiczne. Świetna gra aktorska, że wymienię odtwórcę głównej roli - Henrika (ojca): Troels Lyby (grał tez w "Idiotach" i "Królestwie" Von Triera) i matki: Sofie Grabol ( "Mifune").
"Oskarżony" - ma kapitalną muzykę (Nikolaj Egelund) - tajemnicze, bardzo oryginalne dźwięki ułozone w niepokojacą melodię wieszczą tragedią, momentami, szczegolnie pod koniec filmu, nawet ma się wrażenie, tragedię na miarę antycznych.
Reżyser to - Jacob Thuesen, montażysta filmów Larsa von Triera, od którego widać sporo się nauczył.

poniedziałek, 10 listopada 2008

Takiego pięknego syna urodziłam - Marcin Koszałka

„Dziwny ten świat, świat ludzkich spraw. Czasem aż wstyd przyznać się. A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak jak nożem” (Czesław Niemen”.
Bardzo udany debiut reżyserki Marcina Koszałki, który po kilku latach od premiery wyrósł na cenionego i szanowanego dokumentalistę, operatora, reżysera i scenarzystę. „Takiego pieknego syna urodziłam” jest krótkometrażowym dokumentem, tyleż oryginalnym co odważnym i ryzykownym. Koszałka, jak już pewnie wszyscy wiedzą, bo o filmie swego czasu było dość głośno, nagrywa smutną codzienność swego domu rodzinnego.  Głównymi bohaterami są jego rodzice i on sam. Dialogi, a właściwie monologi, pisze samo życie i należą one głównie do jego matki. Młody Reżyser  na ekranie od czasu do czasu jest i milczy, cierpliwie. Państwo Koszałkowie są ludźmi starszymi i bardzo znerwicowanymi, szczególnie matka, wyrzucająca z siebie nieustannie potoki słów, najczęściej zupełnie niepotrzebnych, a co gorsza głęboko raniących, zarówno męża jak i syna.

Pierwsze wrażenie podczas oglądania to zgroza pomieszana ze zdumieniem - jak można tak strasznie marudzić i bluzgać na swych najbliższych. Tym bardziej w rodzinie określającej się jako katolicka. Zresztą, jednym ze stałych motywów ubolewań matki jest mały entuzjazm Marcina dla praktyk kościelnych.
Na plus filmu zależy m.in. zaliczyć, fakt, że kamera młodego operatora  nie filmuje rodziców z ukrycia. Oni wiedzą, że są nagrywani, nie podoba im się to, ale nie mają wyjścia.  A może jednak mają w sobie tyle odwagi i ciekawości samych siebie, że nie protestują bardziej stanowczo. Na szczęście, i dla przeciwwagi,  film  rejestruje również momenty, kiedy matka roztkliwia się nad synem, wspomina dobre czasy, kiedy nie sprawiał kłopotów, ale także martwi się o jego krzywe łopatki, o cerę, o czerwony nos, który pewnikiem będzie świadczył sąsiadom o jego pijaństwie. Po czym zaraz następują kadry wypełnione druzgocącymi opiniami o synu- nieudaczniku, łajdaku, rozpustniku, utracjuszu etc.  I tak na przemian - matka chłoszcze językiem to syna, to męża. Jest wulgarna i prostacka, to znowu rozczula się nad małymi stópkami i urodą małego Marcinka, albo zadręcza się wizjami jego zmarnowanego życia.

Po chwili, gdy otrząśniemy się z pierwszego wrażenia zgrozy, widzimy i czujemy, że nie jest to zła kobieta. Jej nieszczęściem i nieszczęściem dla jej bliskich jest to, że nie umie sobie radzić z emocjami. Ona wrzeszczy i złorzeczy także po to, by stłumić strach i swą bezradność i bezsilność wynikającą z utraty bezpośredniego wpływu na los swego dziecka. Nie wiem, czy Marcin Koszałka realizując swój film zdawał sobie z tego sprawę. Jest tu tylko obserwatorem, kończącym swoje dzieło pytaniem do tej starej zmęczonej codziennym utyskiwaniem kobiety: „i co mamo? Co myślisz teraz po tym filmie?” – matka skruszona kaja się,  jak bardzo można w nerwach skrzywdzić człowieka. I tylko, albo aż tyle. Smutne, bo widać także, że jest z lekka zdezorientowana nie rozumie, nie stara się dojść do sedna,  skąd u niej tyle gniewu, tyle agresji.

Bardzo przygnębiający obraz, tym bardziej że to swoisty auto/portret rodzinny we wnętrzu. Zrobiony z dobrych chęci, ku przestrodze innym rodzicom, na pociechę innym synom, z żalu, jak marnuje się życie rodzinne, ku nadziei, że po jego zobaczeniu matki, ojcowie choć trochę wyhamuję z wylewaniem swych emocjonalnych pomyj na tych, których kochają, a którzy są pod rękę. Film bardzo dobry, skromny, w którym obraz mówi sam za siebie, nie potrzeba tu żadnych komentarzy, wszelkie analizy są zbędne, prawdziwa wiwisekcja relacji w rodzinie, którą religia katolicka wynosi na piedestał świętości.  Tylko ludzi żal… nie tylko tych na ekranie, bo pewne, że niejeden widz, niejeden syn, córka, matka, ojciec, zawstydzą się po cichu, widząc jak bardzo portrety ich rodzin są bliskie filmowemu dokumentowi. A może nie tylko się zawstydzą, ale także zastanowią? Jeśli tak, znaczy, że warto było Marcinowi Koszałce złozyć swą rodzinę na ołtarzu sztuki, sztuki ktora czasem może przysłużyć się życiu.

środa, 5 listopada 2008

W stronę morza

Mottem filmu wydaje się być zdanie, nie raz powtarzane przez Ramona Sampedro, głównego bohatera opowieści o życiu, ktore jest czekaniem na śmierć  i walką by człowiek miał:  „Nie obowiązek , a prawo do życia”. I żadne tam, „ Bóg dał Bóg odbierze”. Nie bądźmy hipokrytami, jak można grzmieć i walczyć z prawem do śmierci na życzenie ludzi ciężko i nieuleczalnie chorych, cierpiących niewysłowione katusze fizyczne i psychiczne, posyłając jednocześnie, z imieniem Boga na ustach,  zdrowych i w sile wieku mężczyzn  na wojny, w obronie politycznych interesów elit rządzących .  Jak można krzyczeć „żądamy kary śmierci dla zwolenników eutanazji”, będąc sprawnym, stojącym na dwóch zdrowych nogach facetem i trzymającym w  łapskach transparent dowartościowujący go, jak sam uważa, jako człowieka, ba -  mało – katolika. Może, gdyby tak jeden z drugim poleżeli nieruchomo w łóżku 28 lat, jak bohater filmu, stracili by swą bojowość, podkulili ogony pod siebie i nie nabzdyczali się jako obrońcy tzw. wartości. 

Każde życie ma tylko jednego właściciela i wara każdemu, każdej instytucji, która chce sobie do niego rościć prawo, tylko po to, by pomnażać statystyki podopiecznych.
Jak bardzo musiał się czuć upokorzony Ramon Sampedro, autentyczny bohater „W stronę morza”, leżąc bezwładnie w łóżku ponad ćwierć wieku ze świadomościa, że nie jest nawet zdolny do samobójstwa. Jaka  nadzieja miała go trzymać przy życiu, skoro nie miał do niego prawa tylko obowiązek i nie mógł się pocieszać myślą, że gdy poczuje się smiertelnie zmęczony, będzie mógł odejść (słynne i cudowne powiedzenie Emila Ciorana … „Tylko myśl o samobójstwie utrzymuje mnie przy życiu”). Jakie to szczęście, że wreszcie po długich latach czekania na zmiłowanie ludzkie trafił na człowieka, kobietę, odważną, która z miłości do niego postanowiła mu pomóc, nie zważając na siebie,  swoją przyszłą  samotność i swoje wyrzuty sumienia. Bo nie oszukujmy się, tylko mentalne wygodnictwo, tchórzostwo i strach przed osądzeniem zarówno przez siebie jak  i społeczeństwo  powstrzymuje niejednego z bliskich chorego, od powzięcia decyzji by pomóc zejść ukochanej osobie z padołu cierpienia. Obowiązkowość może jest i chwalebna ale bywa też okrutna i zimna. Prawo do życia daje możliwość wyboru - życie albo śmierć. Wrodzony instynkt życia sprawia że wybór tej drugiej opcji jest zawsze ostatecznością, nadzieja i wiara czasem czynią cuda - kto chce niech na nie czeka, ale nie każmy czekać nie wierzącym.

czwartek, 23 października 2008

Moje życie beze mnie - Isabel Coixet

Ann (znowu Sarah Polley) jest młoda, ledwie skończyła 20 lat, lecz na swój sposób psychicznie bardzo dojrzała. Ma kochającego i kochanego męża, dwie udane córki i poza tym nic więcej. Któregoś dnia dowiaduje się, że ma także raka i umrze za około dwa miesiące. Szok? Jasne – szok i to jaki. I czas na to by jeszcze obudzić się ze snu jakim jest jej dotychczasowe prozaiczne życie. Wczesne małżeństwo i macierzyństwo, ubogie pochodzenie społeczne, za którym idzie, mieszkanie w przyczepie, ciągła codzienna bieganina wokół domu i dzieci,  praca na noc, odsypianie w dzień, jednym słowem standardowy zestaw trosk i zmartwień okraszony mgnieniami szczęścia  - wszystko to wyparło pamięć o śmierci i świadomość, że w życiu jest miejsce na coś więcej, także na czas tylko  dla siebie.  Ann postanawia ułożyć sobie swoją intymną, przedśmiertną listę zadań do wypełnienia. By móc odejść w spokoju, ze świadomością, że zrobiła to co należało do jej obowiązków, ale i to co spełniło by jej pragnienia w przyszłości.

Lista ta to zadania malutkie, ale jakże istotne w życiu kobiety, typu: choć raz złożyć wizytę manicurzystce, zmienić fryzurę, ale także większe, wielkie a czasem  i ryzykowne – Ann chce jeszcze zdążyć przekonać się, jak smakuje inny mężczyzna ( mąż był jej pierwszym chłopakiem), chce jeszcze kogoś w sobie rozkochać. Ale myśli nie tylko o sobie - pamięta także o mężu i córkach, martwi się, co z nimi będzie, gdy jej zabraknie. Chce znaleźć kobietę, która byłaby dla nich dobrą żoną i matką. Nagrywa życzenia urodzinowe dla córek, aż do ich 18-tych urodzin, żegna się na taśmie magnetofonowej z matką, odwiedza w więzieniu ojca, którego ani ona ani matka od lat nie widziały. Stara się w przyspieszonym tempie przeżyć swe przyszłe życie, wypełnić wszystkie wg niej konieczne powinności , które, kto wie, czy by wypełniła, gdyby dłużej żyła. Wizja śmierci  budzi ją do intensywniejszego i bardziej świadomego życia.
Przykład pięknej postawy – jak zachować się w obliczu tak okrutnego wyroku. Przeżyć kilkadziesiąt lat w ciągu dwóch miesięcy – to jest dopiero wyzwanie. To wcale nie jest głupie, tym bardziej jeśli się wyżej wyceni jakość niż ilość . Bo tak prawdę mówiąc, czy żyjemy 25 lat czy 80 i tak pod koniec życia pamiętamy tylko chwile i stwierdzamy, że nic nie było w życiu tak ważne jak rodzina, czy inni bliscy i pielęgnowanie naszych relacji nimi. Umierająca Ann chce pozostawić coś z siebie innym, być obecną w życiu najbliższych jak się nie da ciałem, to choć duchem i przez skutki pewnych decyzji, zabiegów jakie w swej końcówce życia podjęła.
Tu mała dygresja. Pamiętam, ostatni wywiad z Agnieszką Osiecką, gdy tuż przed śmiercią wyznała, że owszem, miała bardzo bogate życie, mnóstwo kolegów, znajomych, przyjaciół, zjechała pół świata, była nawet w Brazylii (co w tamtych czasach było ho! ho!) Ale co z tego, mówiła, wielkie NIC,  skoro, nie była ze swoją córką Agatą (którą jak wiemy wychowywał ojciec). Zapamiętałam te słowa. Zresztą pamiętam też, wywiad z Agatą po śmierci Agnieszki, w którym wyrzuciła swój żal, ból i złość z powodu dużej nieobecności matki w jej życiu. Byłam wtedy nawet trochę zdziwiona, ale z czasem zrozumiałam, że te gorzkie słowa były dla niej oczyszczeniem, musiała je wyrzucić, dała sobie do tego prawo, by móc ją kochać.

 "Moje życie beze mnie" to poruszający  film, z bardzo dobrym pomysłem. Mniejsza czy na pewno wiarygodnym -  możliwość spełnienia tak wielu skomplikowanych bądź co bądź zadań  w ciągu dwóch miesięcy. Ann musiała mieć naprawde dużo szczęścia, szczególnie w przypadku rozkochania w sobie przypadkowo spotkanego mężczyznę. Niezły szmat roboty odwaliła, realizując swe postanowienia, tym bardziej, że była ciężko chora fizycznie. Ale – jak to mówią, - "dla chcącego nie ma nic trudnego", albo inaczej „chcieć to musieć?” Można przyjąć, że dała radę  i zastanowić się, że może rozleniwieni mentalnie, zagłuszeni konsumpcyjnym jazgotem, przesypiamy życie, nie zauważamy jak szybko ono  pędzi  do celu śmierci, i nagle, któregoś dnia, być może zdziwieni spytamy „Co? To już? Koniec? A tyle miała/em do zrobienia, odwiedzić brata, naprawić dach, porozmawiać z synem, zakochać się, przeczytać Nabokova, przeprosić sąsiadkę, żonie wyznać miłość, pójść do teatru itd. Itd.

 Ja zdecydowanie polecam. Film, ktory na pewno coś istotnego w pamieci pozostawi, a być może czegoś nauczy.I nie jest, przy tym pozornie melodramatycznym tonie, absolutnie przesłodzony. Jest akurat, w sam raz -  subtelny, w dobrym guście, nie rozdziera dramatycznie szat nad śmiercią, wręcz przeciwnie, przechodzi nad nią spokojnie do porządku dziennego.  A pewnie, niejedna z dziewczyn, będąca żoną i matką odnajdzie w tym filmie, swoje rozważania na temat, co bym zrobiła, gdybym się dowiedziała, że muszę opuścić ten świat.


/Na uwagę zasługuje jeszcze koniecznie  bardzo dobre aktorstwo. Począwszy od Sarah Polley, a na epizodach skończywszy – Mark Ruffalo na przykład  czy Maria de Medeiros, pamiętna Anais Nin z „Henry i June”. Tu miała maleńką rólkę do zagrania – postać dość ekstrawaganckiej fryzjerki – spisała się świetnie, jest zauważalna i zapada w pamięć, tym bardziej, jeśli ktoś jest na tę aktorkę wyczulony. /

sobota, 11 października 2008

"ELEGIA" reż. Isabel Coixet

No cóż, tym razem Isabel Coixet mnie zawiodła. Niestety, nie znam książki Philipa Rotha „Konające zwierzę”, na której oparto scenariusz, więc nie mogę porównać jej z filmem, mogę mieć tylko nadzieję, że jest lepsza od adaptacji. Tym bardziej, że jak czytam w opisie na film webie jest to: „Historia namiętnego związku znanego krytyka teatralnego (Ben Kingsley) oraz pięknej studentki (Penelope Cruz), który z pełnej erotyzmu fascynacji przeradza się w niebezpieczną miłość. Opowieść o pięknie, które potrafi zaślepić i o zazdrości, która  potrafi zniszczyć.” Przykro mi, ale żadnej namiętności, żadnego niebezpieczeństwa ani choćby fascynacji łączącej wspomnianych kochanków w „Elegii” nie wyczułam.

  W ciągu prawie dwóch godzin w kinie i paru lat akcji na ekranie nie udało mi się zbliżyć emocjonalnie do bohaterów. Pewnie i Kingsley i Cruz starali się jak mogli, ale bez skutku.  Cóż tu bowiem można było wykombinować, skoro historia, którą opowiadali  była nie tyle banalna – miłość, starzenie się, przemijanie wszystkiego, śmierć dotykają każdego, co elementarna.  A co najgorsze (bo elementarność nie może być zarzutem, jedynie zaletą z uwagi na uniwersalizm opowieści jak i powszechną potrzebę oraz zrozumienie tematu) jest to historia strasznie sztampowo opowiedziana.

Romans profesora i studentki.  Tym razem profesor (Ben Kingsley) nie ma do czynienia z zapatrzoną w niego naiwną gąską, lecz z w pełni dojrzałą i świadomą swych wdzięków oraz wartości kobietą. To Consuela (Penelope Cruz) stawia warunki i dyktuje zasady ich znajomości. Profesor się starzeje, ale tak naprawdę, co nas to obchodzi, skoro wpadamy znienacka w jego i tak już stare życie, nic o nim nie wiedząc jako o człowieku.  A to co widzimy na ekranie wygląda całkiem dobrze  – facet jest nieźle zakonserwowanym gościem, ma wysoką pozycję zawodową (jest wziętym literaturoznawcą. krytykiem), ma przyjaciela, domyślamy się, że też niezłe powodzenia u kobiet, także bardzo młodych. Studentka – owszem piękna, co rusz eksponuje swoje ciało przed obiektywem jego aparatu.  Profesor bowiem para się w wolnych chwilach fotografią. Z czasem domyślimy się, że nie na darmo karmi się nas kolekcją pięknych ujęć równie pięknych piersi Penelope Cruz.

Tak się złożyło, że akurat kilka dni wcześniej zobaczyłam inny film Coixet „Moje życie beze mnie”, w którym główna bohaterka, bardzo młodziutka żona i matka, zaczyna chorować na guzy jajników. W „Elegię” mamy wpleciony wątek guza piersi. Chciało mi się więc głośno zakrzyczeć „Pani Coixet, ileż można?!”. Czy choroby kobiece to jej obsesja? A jeszcze w „Życie ukryte w słowach” rozprawiała się z traumą typowo kobiecą – wojna i gwałty. Ok., te dwa filmy – podobały mi się, wzruszyły mnie nawet. Ale „Elegia” wydała mi  się już wtórna i mało wciągająca. Głównych bohaterów nie łączyło nic, oprócz łóżka i sesji fotograficznych. Poniekąd rozumiem taki zabieg reżyserki, takie skupienie się tylko na tych warstwach wspólnego pożycia pana profesora i jego studentki – film jest m.in. opowieścią o pięknie, a konkretnie o pięknych kobietach. W rozmowie między profesorem a jego przyjacielem pada zdanie (powtórzone później jeszcze raz), że są one niewidzialne, ponieważ mężczyźni widzą tylko ich ciało, a nie widzą człowieka. A szkoda, bo jak zdaje się przestrzegać pani reżyser – piękno jest ulotne: dziś jest - jutro go może nie być. Trzeba dostrzegać, panowie, wnętrze kobiety. Może trochę trywializuję, ale nic na to nie poradzę, taki był wg mnie ten film, trywialny i oczywisty, zrobiony jakby na zamówienie medycznych organizacji do walki z rakiem piersi. A końcowa rozmowa kochanków, jest jakby żywcem wyjętym tekstem z filmu propagandowego dla kobiet pt. "Kontroluj swe piersi", który można streścić w znane świadomym kobietom zalecenie: "Jeśli bierzesz prysznic i wyczujesz pod pachami lub w okolicach piersi guzek, niezwłocznie udaj się do lekarza. Jeśli lekarz zlekceważy twoje obawy, idź do drugiego, potem dla pewności jeszcze do trzeciego, wtedy dopiero możesz byc pewna, że uczyniłaś wszystko by zapobiec lub na czas wyleczyć raka piersi".

„Elegia” jest  w przeważającej części utworem żałobnym (gdybym była mocno złośliwa i mściwa powiedziałabym, że "żałosnym") na rzecz utraconej młodości, miłości, piękna,  ale także na rzecz jakże często utraconych, niespełnionych lub w ogóle nie poczętych przyjaźni mężczyzn z kobietami. Przyjaźni, które często gęsto nie mogą się zrealizować w czystej postaci  z powodu rzeczonego wyżej piękna kobiet, które z racji takich a nie innych męskich uwarunkowań fizjologicznych działa destrukcyjnie na związki przyjacielskie mieszane pod względem płci.  Przeciwwagą w filmie przyciężkawych scen dialogowych  profesora z Consuelą są bowiem radosne i o wiele bardziej interesujące rozmowy z jego starym przyjacielem Georgem O’Hearnem (ciekawa rola D. Hoppera).
Tak jak już wspomniałam, relacje między profesorem a jego studentkę są bardzo ubogie. Profesor nie rozwija przy niej skrzydeł, nie promienieje, staje się przy tej pięknej kobiecie, którą boi się utracić ze względu na swą starość, wystraszonym zwierzątkiem . Za to prawdziwie rozkwita przy spotkaniach z długoletnim  kumplem. Bardzo zastanawiający był  pocałunek umierającego Georga złożony na ustach profesora. To nie było muśnięcie warg, ten pocałunek był prawie namiętny. To była bardzo dziwna scena, myślę, że znalazła się w jakimś konkretnym celu. Ja odebrałam ją jako/jakby ostatnie pozwolenie sobie na coś, co nie mogło mieć miejsca w przyjaźni -  na odrobinę namiętności o zabarwieniu seksualnym, która ma prawo przecież pojawić się między zdrowymi ludźmi obcującymi ze sobą blisko mentalnie przez wiele lat.
A może było to tylko i wyłącznie gorące podziękowanie za długoletnie przyjaźń? Ale przecież to podziękowanie  mogło ograniczyć się do uścisku  ramion czy dłoni ewnetualnie pocałunku w policzek, gdyby chory miał niewładne ręce.
Może równie piękny i wieloletni mógłby być związek Consueli i profesora, gdyby nie był oparty głównie na pożądaniu fizycznym?

   Podsumowując, „Elegia” z pewnością nie jest filmem nieudanym. Ma przede wszystkim dobre aktorstwo – trio Cruz, Kingsley i Hopper. Ale szkoda, że tak ciekawy, piękny i dotykający każdego temat reżyserka  strywializowała słowną łopatologią. Już od razu, na samym początku zostajemy zasypani niezliczonymi cytatami filozofów, pisarzy, malarzy – czym jest piękno, starość, przemiajnie.  Jeden z nich zapamiętałam „Starość jest w życiu tym, co nas najbardziej zaskakuje”. Dobre! To były poniekąd bardzo trafne słowa, ale było ich za dużo i były za piękne – powstał przesyt. Później nastąpił kolejny wykład o badaniu piersi i o tym, że trzeba szukać dobrych lekarzy do wykonania operacji.

Zabrakło mi w tym filmie lekkości, wiary w widza, że pewne sprawy zrozumie za pomocą samego obrazu, bez zbędnych słów. Wydaje mi się, że Coixet rozłożyła swój ostatni film zbytnią dosłownością. Nie mogłam podczas seansu, oprzeć się wrażeniu, że oglądam TYLKO film robiony pod dany temat. To okropne. Bo przecież najcudowniejsze w kinie jest, gdy w zapominamy się, i o całym Bożym świecie, całkowicie, a do wniosków dochodzimy dopiero po ochłonięciu z tego co zobaczyliśmy na ekranie. Tu – cały czas czułam „misję”,  że jestem prowadzona za rękę, abym broń Boże, nie zgubiła przesłania filmu i zrozumiała o co chodzi, a przy okazji przemyca mi się instrukcję co kobieta powinna robić pod prysznicem. Zbyt dużo w tym filmie nachalności, dosłowności, troski o widza, za mało subtelności, niedopowiedzenia i wiary, że poradzi on sobie z emocjami, jeśli mu się ich tylko dostarczy.
Coixet chyba zbyt mocno przeceniła siebie, jako twórcę dzieła, a nie doceniła widza, jako jego odbiorcę.

piątek, 3 października 2008

Zakochany Molier

Dlaczego dystrybutorzy zmieniają oryginalne tytuły filmów? Ten film ma tytuł „Molier”, a nie „Zakochany Molier”.  Owszem, poniekąd jest to film o miłości, ale przede wszystkim o narodzinach Moliera jako komediopisarza. A jeszcze dokładniej o inspiracji, dzięki której nieznany Francji i światu Jean Baptiste Poquelin stał się Molierem.  A inspiracja owa związana była, a jakże, z pewną piękną, acz dojrzałą kobietą. Otóż bardzo młodziutki Jean-Baptiste, prawnik z wykształcenia, wraz z Magdaleną Bejart założył wędrowną trupę teatralną, z którą przemierzał drogi i bezdroża francuskiej prowincji. Niestety, praca artysty nigdy nie była wdzieczną, jeśli chodzi o łaskę Fortuny. Któregoś dnia, wskutek długów pan Poquelin prosto ze sceny trafia do więzienia. Na szczęście zza krat wyciąga go niejaki pan Jourdain (wspaniały Fabrice Luchini – ostanio widziany przeze mnie, i także chwalony na babie -o-filmach w „Niebie nad Paryżem). Człowiek bardzo bogaty, lecz niezbyt szlachetnie urodzony, żonaty, ojciec córki na wydaniu, zaniedbujący swe małżeńsko-ojcowskie obowiązki, bo podkochujący się niczym chłoptaś w markizie z sąsiedztwa. Jourdain przelewa swe gorące uczucia na papier i pragnie fachowej oceny swych wypocin, by w końcu przekonać się, że mówi prozą. Robi więc przysługę Molierowi, wprowadzając go wprost z więziennej celi do swego domu, dla niepoznaki przed rodziną, przebranego w strój księdza. I tak oto spotykają i zakochują w sobie oni: on - przyszła  duma Francji i ona - pani Jourdain, żona wybawiciela Moliera, która potrafiła te przyszłe zaszczyty przewidzieć....  
 
Chyba nie mamy pewności, że filmowe fakty tyczące tych dwojga są autentyczne. Ale to w niczym nie umniejsza wartości tego słodkiego dzieła o latach durnych i chmurnych tytułowego bohatera. Jest to obraz nadzwyczaj przyjemny dla oka i ucha. A dla wytrawnych znawców dorobku Moliera może być dodatkowo zabawą znajdowanie bezpośrednich odniesień w scenariuszowych dialogach do scen z wielu komedii sławnego Francuza.
Dla mnie dodatkową wartością filmu jest Romain Duris, odtwórca głównej roli. Aktora owego lubię, cenię oraz patrzę nań z wielką przyjemnością od pierwszego wejrzenia, a było nim...  chyba film Exils, albo Gadjo Dilo, już nie pamiętam. Pomijam, że z szelmowskim wąsikiem i długimi włosami, poza tym obutym w stylowe "kozaczki" z szerokim mankietem, tudzież odziany w coś a la szarawary weń wpuszczone, wygląda nadzwyczaj zachęcająco i atrakcyjnie, to poza tym jeszcze świetnie gra! Tak jak trzeba, jego młody pan Poquelin jest zabawny, inteligentny, czasem jeszcze zbyt małej wiary w siebie, zakochany, spłoszony, pociągający, fascynujący, utalentowany jako pisarz i jako aktor – świetna scena, gdy uczy pana Jourdaina przeistaczać się w konia, a nawet w rasy koni, podsumowując swą krótką lekcję sentencją będącą kwintesencją istoty sztuki aktorskiej – "aktorstwo nie jest udawaniem lecz wczuwaniem się i przeżywaniem". 
 
Ale co najważniejsze – „Zakochany Molier” to film o nagłych i niespodziewanych spotkaniach  , które mogą wpłynąć na całe nasze przyszłe życie.  To film o ludziach i inspiracji,  jaką nam spotkania z nimi niosą. Czasem nie zdajemy sobie sprawy, jak ważne jest byśmy pewnych spotkań nie przegapili, jak potrzebni nam są ludzie, którzy by nas pchnęli na odpowiednią ścieżkę, dali znak, odrobine wiary w siebie, aby można rozwinąc skrzydła.  Nie każdemu jest dane spotkać w swoim życiu mądrych, bezinteresownych, właściwych ludzi.  Często musimy sami błądzić, potykać się, wstawać bez pomocnej dłoni, czy palca wskazującego „tam jest twoje miejsce”.  „Zakochany Molier” to wreszcie film o miłości, o jednej z jej odmian, tej najszlachetniejszej, nieegoistycznej,  dla której ważne jest dobro osoby kochanej bardziej od dobra kochającej. Czy taka miłość jest możliwa? „Niczym są łzy wylane z tęsknoty za tobą wobec łez szczęścia z powodu twego sukcesu” mówi pani Jourdain po latach.  Być może jest możliwa, szczególnie gdy kobieta kocha mężczyznę, szczególnie, gdy dojrzała kobieta kocha młodego mężczyznę. Szczególnie w XVII wieku.... :)

sobota, 6 września 2008

Niebo nad Paryżem

Podoba mi się ten film. I Paryż, w którym wszystko jest dozwolone.  Podoba mi się ten wyzierający z ekranu baśniowy egalitaryzm – wszyscy są sobie równi, może niekoniecznie jeszcze pod względem socjalnym, ekonomicznym, ale towarzyskim, mentalnym - owszem. Dobre i to. Ale, ale – czy aby na pewno? Czarny pan całuje białą panią, czują do siebie sympatię, ale wiemy, że narzeczonymi raczej nie zostaną. Starszy pan profesor podkochuje się w młodziutkiej studentce (super wątek!), ona ze zrozumieniem, a nawet z pewną radością, spotyka się z nim, lecz na miłość z jej strony pan nie może liczyć. Biała pani w piekarni, rodowita i dumna Paryżanka, zatrudnia za ladą młode panienki z prowincji, a jakże, lecz wysmiewając się z nich za ich plecami. Daje pracę nawet Arabce, bo choć śniada, to jednak piekna i klientów do sklepu zwabia, lecz nigdy nie da jej poznać, że ją ceni. Atrakcyjne i długonogie modelki wiedzione kaprysem po wyczerpującym pokazie, odwiedzają nocą wielką halę towarową, flirtują i uwodzą robotników i handlarzy przybyłych po towar, który wystawią rano na targowych straganach. Uciechy nie ma końca! Lecz, wiadomo, to tylko chwilowe upojenie. Gdy nadejdzie ranek, znowu pojawią się granice. Śmiertelnie chory Pierre cudownie bawi się na prywatce na równi ze zdrowymi. Pozwala sobie na parę godzin beztroski i zapomnienia.

 „Paryż” to także apoteoza chwil, które składają się na życie. Korzystajmy z nich mądrze, ale i całą parą, mając w nosie wszelkie bariery i narzucone nam kulturowo ograniczenia, zdaje się radzić Klapisch zza kadrów filmu. Jeśli są szczęśliwe - upajajmy się nimi, jeśli nie – szukajmy radości mimo wszystko, czerpmy ją choćby ze szczęścia innych i nie zazdrośćmy im, szczęście jest tak ulotne. A życie takie krótkie.  Prawda stara  jak świat,  ale  jakże często o niej zapominamy.

wtorek, 19 sierpnia 2008

"Strajk" - Volker Schlondorff

Byłam ciekawa tego filmu. Między innymi też dlatego, by sprawdzić, z jakiego powodu po ukazaniu się go w Polsce Anna Walentynowicz i cała antywałęsowska solidarnościowa ekipa była aż tak bardzo zbulwersowana schlondorffowską wizją strajków w stoczni gdańskiej. Najpierw zobaczyłam film, później poczytałam troszkę w internecie o pretensjach stoczniowców. I cóż, film uważam, za całkiem udany, nowoczesny: świetny, szybki, ale wyważony, montaż z migawkami autentycznych filmów dokumentalnych. Nowoczesna muzyka Jeana Michela Jarre'a. Ale przede wszystkim - “Strajk” nie nuży. A tego się najbardziej obawiałam. Bo i temat zgrany i taki, że nic tylko go na klęczkach oglądać.  Na szczęście, można było wstać z klęczek i popatrzeć, jak to onegdaj Solidarność wyglądała od kuchni, kiedy powstawał jej zaczyn. 
Stricte historyczne wydarzenia ożywione są epizodami z życia osobistego głównej bohaterki, niejakiej suwnicowej Agnieszki Kowalskiej, po mężu Walczak (czyli incjały obu pań jak najbardziej się zgadzają AW). 

Po seansie byłam zdumiona, czego ci wszyscy skwaszeni ludzie chcą od tego filmu?  Co im się nie podoba?  Przecież, jeśli prototypem filmowej Agnieszki Kowalskiej jest Anna Walentynowicz, to tylko się cieszyć, jak wspaniale została tu ukazana. Przecież tu jak wół stoi, że najwiekszą charyzmą w stoczni cieszyła się właśnie ta kobieta. To ona była drożdżami walki o wolne związki zawodowe. To ona była w stoczni niemal “od zawsze”, Wałęsa był człowiekiem przybyłym “skądś”, którego na przywódcę robotników wypromowała współpracująca z robotnikami inteligencja. A Agnieszka mu, bez żalu, dla dobra sprawy, miejsca ustąpiła, bo ”kto z rządu zechce negocjować z prostą kobietą”? I to o niej w zwycięskiej euforii Sierpnia 1980 zapomniano, a Wałęsę noszono na rękach.
Więc dlaczego, na Boga, ta kobieta i jej przyjaciele (np. Państwo Gwiazdowie) z Solidarnosci tak pomstowali na niemieckiego reżysera? Że niby Niemiec nie będzie nam pluł w twarz?! Nie będzie pokazywał, że niektórzy polscy komunistyczni robotnicy popijają sobie w pracy?! Nie będzie bluźnił, że wierząca kobieta, robotnica, przodownica pracy socjalistycznej, KATOLICZKA! ma nieślubne dziecko i to z komunistycznym działaczem związkowym! Nie będzie nas Niemiec pouczał, że komuch na stanowisku może mieć ludzkie odruchy i pomagać dziewczynie, która marząc o morzu przybywa z zapadłej wsi do portowego miasta, a on załatwia jej pracę, mieszkanie oraz przy okazji dziecko. Nie będzie nam Niemiec pokazywał, że tuż po wojnie ludzie w Polsce mogą być jeszcze analfabetami... itd. itp.

Żałosne są te pretensje  Polaków, którzy nie mogą przyjąć do wiadomości, że robiąc rewolucję, nie stali się, i  nie byli,  świętymi. Że rewolucja nie od razu miała być rewolucją, że jej początkiem była zwyczajna walka o chleb  i godne warunki pracy, a dopiero później inteligencja i kościół poderwali robotników do walki z hasłami o Polskę wolną od “okupacji” radzieckiej i katolicką. Ludzie nie bywają bezinteresownymi altruistami, a na pewno nie przez długi czas. W końcu - każda rewolucja zaczyna się bardzo szlachetnie i humanitarnie bitwą o symboliczną kromkę chleba, ewentualnie o wyzwolenie spod niewoli, a kończy na walce o władzę. 

Portret Agnieszki Kowalskiej/Walczak w filmie “Strajk” jest piękny. Agnieszka na początku jest prostą, niewykształconą (wojna, wiejskie pochodzenie – nie jej wina), ale bardzo dzielną, szlachetną, inteligentną i mądrą kobietą. W pracy daje z siebie wszystko – jest uczciwa, solidna, ambitna, i bardzo koleżeńska, powszechnie lubiana. Ma syna. Wie kto jest jego ojcem (wszak to porządna kobieta, nie sypia na codzień z mężczyznami), ale wychowuje go samodzielnie. Syna kocha i nie zaniedbuje. Po czasie, spotyka miłość swego życia, trębacza z zakładowej orkiestry dętej. Wychodzi za niego za mąż. Niestety, mąż jest chory na serce – szczęście w życiu osobistym Agnieszce nie sprzyja. Ale za to świetnie daje radę w pracy i w organizowaniu protestów, tak jak wspomniałam – ma ogromną charyzmę i posłuch w zakładzie. To ona jest motorem strajkowych działań, z pewnością niedocenionym przez działaczy Solidarnosci ze świecznika. Tak wynika z filmu. A więc, czego tu sie wstydzić pani Anno W. ? Nawet jeśli fakty z życia osobistego filmowej bohaterki nie zgadzają się z pani dziejami, to trzeba pamiętać, że jest to film fabularny na motywach wydarzeń historycznych, nie o Annie Walentynowicz. Niektóre fakty mogą się i nie zgadzać, wierzę w to. Ale uważam, że reżyser i inni autorzy filmu w niczym bohaterce filmu nie uwłaczyli, takie jest życie. Święci nie rodzą się na kamieniu, a przez pewne ubarwienia postać Agnieszki jest bardziej wiarygodna, prawdziwie ludzka i przez to piękna. Nawet niektórzy święci zanim zostali świętymi, też nieźle w życiu grzeszyli. A że NIELICZNI robotnicy pili?  Tak bywało w socjaliźmie – “czy sie stoi czy się leży 1000 zł się należy”. Być może to oni wymyślili to hasło.  O co się tu obrażać? Chyba nikt nie ma złudzeń co do realiów socjalnych ukazanych w filmie? Tylko, kurcze, że też to Niemiec musiał pokazać! Mogł przecież alkohol zastąpić wodą święconą i różańcem. No właśnie, a może cnotliwym Polakom za mało było modlitwy w stoczni? Za mało księży (był tylko raz jeden, ito nie w stoczni, a w kościele - pewnie Jankowski). Polacy są czasem tacy śmieszni, tacy małostkowi, tacy obłudni,  chceliby się oglądać tylko w rozdartych w patriotycznym geście koszulach na piersiach. Nie mają odwagi spojrzeć na siebie krytycznie, by wyciągnąć jakieś wnioski na przyszłość. 

Podsumowując – film jako skrócona, ale solidna, opowieść o ruchu solidarnościowym i ludziach, ktorzy go tworzyli, jest udany. Jedyny zarzut to polski dubbing niemieckiej aktorki (K. Tchalbach) grającej Agnieszkę. Szkoda, że nie udało się znaleźć do tej roli kogoś, kto mówi w naszym języku. Poza tym, czasem, czasem, można by miec zarzuty co do warsztatu aktorskiego pani Tchalbach, pewne sceny były słabe (pogrzeb Walczaka np.). Nie oceniam "Strajku" pod względem merytorycznym, nie jestem historykiem, ani tym bardziej pracownikiem IPN-u. I tylko się cieszyć, że znalazł się ktoś, nawet Niemiec, kto spojrzał na problem podziałów w Solidarności, bo i o tym jest także ten film. I być może to najbardziej uwiera naszych rodaków, że Niemiec nam pokazuje, że Solidarność Solidarnością, a tak naprawdę to nie jesteśmy wcale solidarni. 
 
Link do strony z pretensjami w kierunku autorów filmu:
 

sobota, 16 sierpnia 2008

Przybyli ułani... czyli kolejne święto polskie

Jest taki cykl filmów polskich ujętych w ramy pt. „Święta polskie”. Należą tu takie tytuły jak: „Miss mokrego podkoszulka”, „Biała sukienka”, „Żółty szalik”, „Długi weekend” i jeszcze kilka innych. Jako, że Polacy lubią świętować i celebrować oraz pomnażać okazje ku temuż, cykl wydaje się nie będzie miał końca. I dobrze, bo mnie się on naprawdę podoba. Te filmy są krótkie, skondensowane, na konkretny temat, a przy okazji jakże prawdziwie polskie.

Wczoraj, z okazji 15 sierpnia, czyli w rocznicę bitwy warszawskiej w roku 1920 i Wniebostąpienia Najświętszej Marii Panny czyil - Dnia Wojska Polskiego, TVP nr 1 uczciła filmem nakręconym z tejże okazji przez Sylwestra Chęcińskiego - „PRZYBYLI UŁANI…”. Rzecz o względności historii, bohaterstwa i symboli – to co kiedyś było święte, dziś, służy jako podpórka czy moneta przetargowa do mnożenia prywatnych i często bardzo przyziemnych korzyści. Prawdziwych bohaterów już nie ma, są ludzie, o tzw. czystych rękach, którzy dla Polski nie zrobili nic, dzięki temu, jak mówi jeden z młodych ulizanych polityków „mają czyste ręce” i mogą śmiało wytrzeć sobie gęby patriotycznymi hasłami i napluć w twarz, tym, którzy mieli "pecha" żyć po wojnie w Polsce, w której może było mniej świąt kościelnych, co nie znaczy, że ludzie byli gorsi.

Film z założenia jest komedią. W wiosce Osiek trwają przygotowania do odsłonięcia tablicy, upamiętniającej bytność na tymj terenie dworu ziemiańskiego oraz datę wyzwolenia wsi z rąk bolszewików. Uroczystość mają uświetnić, prócz samego wójta, także wysokie i niższe władze kościelne, władze wojewódzkie no i dobrze by było, gdyby zjawił się jakiś bohater tamtych czasów. Okazuje się, że jest na to szansa. Marian (Zbigniew Zamachowski) ma teścia, który jako chłopiec obserwował działania wojenne. Ani Marian, ani jego żona, nie wiedzą, ani ich to kompletnie nie interesuje, że ledwo żywy staruszek, którego postanawiają "wynająć" na uroczystość (oczywiście nie za darmo) faktycznie ma swoją małą tajemnicę tyczącą tamtego wydarzenia sprzed ponad 80 lat. Bo tak naprawdę, czy kogoś na świeczniku obchodzi los czy przeżycia bohaterów naszej współczesnej historii, ważne jest by przy ich pomocy celebrować i ubijać swe polityczne, i niepolityczne, interesy.  Dowodem może być niedawna awantura z okazji obchodów Powstania Warszawskiego wywołana przez smarkatych  pisowczyków wykrzykujących wrogie hasła w twarz uczestnikom Powstania, a konkretnie W. Bartoszewskiemu, tylko dlatego, że sprzyja on partii, na którą ci 30, 40 i 50 letni smarkacze mają uczulenie.

Tak więc, film może i jest komedią, dobra rola Z. Zamachowskiego, K. Preis i w ogóle całej ekipy (Kurowska, Ciunelis, Feldman, Sapryk itd. ), ale na pewno z przedrostkiem "tragi-". Smutne te losy Polaków są - ci co naprawdę walczyli o Polskę, nie wiedząc jaka ona będzie po wojnie, bo nie od nich to zależało, tylko od tzw. wielkiej polityki, są teraz szkalowani i opluwani przez mentalnych gówniarzy, którzy dzięki ich walce mogli wyrosnąć na silnych, ale tylko w gębie, tzw. patriotów -pożal się Boże.

wtorek, 1 lipca 2008

"Zdarzenie" i co powiedział Mark Twain

„Cywilizacja jest bezgranicznym mnożeniem niepotrzebnych potrzeb” – powiedział Mark Twain. Znalazłam to, przewrotnie nadrukowane na foliówce reklamowej (sic!) służącej do transportu zakupów zrobionych w Empiku. I za ten niebanalny humor cenię sobie tę instytucję nad wszystkimi innymi podobnymi. Co prawda nie jestem jej notorycznym klientem i nabywcą nieprzebranych tytułów prasowych, które piszą o wszystkim a często o niczym, gier komputerowych lasujących mózgi i wykrzywiających kręgosłupy małolatom i nie tylko. Nie kupuję także masowo książek, które zostały przeniesione na ekrany. Zresztą, nauczyłam się, wreszcie, kupować ich jak najmniej, tylko wyjątkowe, w myśl hasła, jak na byłą bibliotekarkę przystało: "dajmy żyć bibliotekom!". Nie zwijam machinalnie kolorowych ulotek zachęcających do czerpania bezgranicznych wydumanych przyjemności życia, za które trzeba słono płacić. Kiedy jestem w Empiku ograniczam się już do minimum (najczęściej jakiś film czy książka – jednak!).  Zaczynam być już totalnie zmęczona natłokiem i gromadzeniem wszystkiego, z informacjami na czele.  Ale cenię sobie Empik, że bądź co bądź, żyjąc z naszych słabości i pakując nam przeróżne cywilizacyjne  gadżety, cytuje Twaina. Pewnie i tak niewielu cytat zauważy, jeszcze mniej przeczyta,  jeszcze jeszcze mniej  zechce się tym przejąć,  jeśli w ogóle zrozumie. 
 
Dedykuję to, jakże trafne i prowokujące do pewnych refleksji  spostrzeżenie mądrego Amerykanina  jako swego rodzaju motto, które mogłoby przyświecać najnowszemu dziełu M. Nighta Shyamalana „Zdarzenie”.  I tyle. Więcej o filmie nie ma co gadać. Nie jest skomplikowany, momentami wręcz łopatologiczny, szczególnie w końcówce. Ale ma ważne przesłanie, kompletnie nie odkrywcze, zdarte od dziesiątków lat, ale ciągle przez ludzkość lekceważone: „Człowieku! Szara i wielka eminencjo!   Szanuj zieleń! ”. Chciałoby się dalej krzyknąć:  „Opanuj się z mnożeniem swych potrzeb! Nie musisz drukować  tylu bzdurnych gazet, niepotrzebnych nikomu ulotek reklamowych, nie musisz zmieniać co 2 lata mebli w salonie na te z coraz bardziej wyszukanego drewna, nie musisz tyle i tak szybko jeździć, ograniczaj spaliny, nie produkuj tyle plastiku, bo jak tak dalej pójdzie sam zamienisz się w sztuczne tworzywo, którym po części i tak już jesteś,  etc. etc.  A poza tym, ten film  to momentami niezła zabawa z dreszczykiem.  Na filmy NS czeka się jak na historie  opowiadane w ciemnym dziecięcym pokoju, tuż przed zaśnięciem, w czasach, gdy model rodzinny określany był sumą co najmniej 2 + 2  (albo i więcej), a telewizor stał u rodziców, w tzw. "dużym" pokoju. /"Salony" bywały tylko u arystokratów/.  Gdy z rosnącym w miarę upływu opowieści napięciem i mimo świadomości ich bzdurności, także strachem,  czekało się z głową nakrytą kołdrą na wielkie końcowe „buch!”. Niestety, w „Zdarzeniu” wielkiego gromu na zakończenie nie było. Ale te shyamalanowskie niesamowite gawędy są o tyle lepsze od tych naszych improwizowanych na chybcika niesamowitych pościelowych horrorów, że nie są one właśnie bezładne, ani przez moment improwizowane czy obliczone tylko i wyłącznie na wzbudzenie prymitywnego strachu.  I dlatego lubię tego reżysera, że zaspokajając  naszą kolejną niepotrzebną (a może tylko na pozór nieprzydatną?Lękom trzeba dać upust.) potrzebę,  nie marnuje jednocześnie ani swego ani naszego czasu, łącząc  przyjemne z pożytecznym.  

niedziela, 15 czerwca 2008

Chopper

Będąc ciągle pod wrażeniem  „Zabójstwa Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” w reżyserii Andrew Dominika zdecydowałam się na kupno jego debiutanckiego filmu z 2000 roku, pt. „Chopper”. Film ten jest też poniekąd debiutem, czyli pierwszą prawdziwą rolą, i to pierwszoplanową, a nawet tytułową, Erica Bany. Zestawiając te dwa filmy można wysnuć wniosek, że A. Dominik zainteresowany jest procesem powstawania wizerunku bożyszcza, w czym duży udział ma ludzka fascynacja złem i podatność na różnego rodzaju "drapieżne" prowokacje. Chopper to ksywa niejakiego Marka Reada, psychopatycznego osobnika, odsiadującego sporą część życia w australijskich więzieniach. O Chopperze nie wiemy nic ponad to, że ma problemy z emocjami, nie potrafi ich utrzymać na wodzy, jest osobowością dążącą bezwzględnie i  za wszelką cenę do dominacji we wszystkich dziedzinach życia. Nie znosi sprzeciwu, czy obecności rywala pod swoim bokiem, zarówno w celi więziennej, na szczeblach organizacji przestępczych, jak i na parkiecie dyskoteki. Jeśli się z nim spotyka, wpada w niekontrolowaną furię.  Może zabić albo okaleczyć każdego, także siebie, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ma jakiś swój specyficzny, tylko jemu znany, kodeks wartości, który gdy bielmo wściekłości opada mu z oczu, sprawia, że i zaklnie ze złości na siebie w obliczu pogromu, którego był przyczyną. Mark wchodzi także na drogę współpracy z policją w tropieniu handlarzy narkotyków. Ale, nie jesteśmy do końca pewni, czy robi to z niewiadomych źródeł tzw. wyższych pobudek, czy raczej z zemsty na tych, którzy wzbogacili się i  zajęli najwyższe miejsce  w gangsterskich szeregach, podczas gdy on siedział w więzieniu. Trudno bowiem podejrzewać go o aż tak ludzkie odruchy. Tak jak trudno uwierzyć, że samodzielnie napisał swą autobiografię, skoro śmieje się z siebie, że jest analfabetą, współczując biednym uczonym, którzy nigdy w życiu nie zobaczą takiej góry pieniędzy jak on. Prawdopodobnie ktoś temu przestępcy, w  zamian za sporą kasę, pomógł znacznie w napisanie swej biografii,  w oparciu o którą nakręcono film. A i być może w jej krwawym ubarwieniu także. Jak wieść niesie, wersja ekranowa opowieści o Chopperze jest o niebo łagodniejsza od literackiego pierwowzoru.  Nie od dziś wiadomo, że nic tak dobrze się nie sprzedaje jak obrazy ze złem i degrengoladą w tle. To nikt inny jak tylko australijskie media przyczyniły się do stworzenia legendy o Chopperze.  I Chopper, tak jak Urodzeniu Mordercy u Olivera Stone’a, dobrze o tym wie. A że jest osobnikiem chełpliwym o niezaspokojonym ego, świadomie i sukcesywnie buduje swój masakryczny wizerunek. Jest taka sekwencja w filmie – w więzieniu, kumpel, który ma już dość zabijania na polecenie Choppera, buntuje się i dźga go kilkakrotnie nożem w brzuch. Czyja ksywa na drugi dzień bije po oczach w podnieconych australijskich dziennikach, Choppera czy tego drugiego, który miał już dosyć więziennych jatek? Oczywiście Choppera, z obowiązkowymi fotkami zalanego krwią korpusu. A co to się dopiero działo, gdy Chopper obciął sobie uszy, by dostać się na salę chorych! To był wręcz ogólnokrajowy  orgazm. Chopper niby taki psychopata, ale swój rozum ma! Wie, niczym współczesne sztaby od wizerunku gwiazdeczek zwanych szumnie ikonami, co i gdzie trzeba nacisnąć, by zaistnieć, a następnie zarobić masę szmalu. Wie, że zapach krwi znęci każdego szmatławca, którymi karmią się masy. Nawet więcej, Chopper nie tylko wie , ale śmieje się w nos społeczeństwu, które najpierw osadziło go za kratami, za to czym się ono ukradkiem podnieca, a następnie wyniosło go na ołtarze popkultury (zresztą podobna sprawa była z Charlesem Mansonem zabójcą m.in. żony Polańskiego, którego podobizny ozdabiały koszulki noszone przez inne pop gwiazdy).
Chopper – dla mnie ciekawostka językowa. Czy ksywa odnosi się do narzędzia z potężnym ostrzem (siekiera, tasak), czy raczej do wulgaryzmu, używanego w niektórych dialektach,  którego odpowiednik w polskim języku brzmi po prostu „kutas”? I to i to pasuje, do bohatera opowieści. Ta druga wersja wchodzi w grę z uwagi pewną, dość mocno wyeksponowaną scenę z baru, kiedy Chopper widząc  swą ukochaną z innym mężczyzną, wyciąga na światło dzienne /i na znak pogardy dla dziewczyny/,   to co ma w spodniach.
Warto również wspomnieć o Ericu Banie. Chopper to nie jest rola, w której może zniewalać swą urodą. W tej kwestii jest wręcz odrażający. Ale jeśli chodzi o grę aktorską, spisuje się świetnie. Momentalnie i bezbłędnie przeistacza się na przemian w ogarnietego furią niebezpiecznego psychopatę czy uśmiechniętego łagodnie i przyjacielsko nastawionego  kumpla z celi albo zaufanego policyjnego informatora.  Bana stworzył postać bardzo groźną i zagadkową, taką którą trudno rozgryźć do końca. Tak naprawdę, nie wiemy, kim ten człowiek jest, kiedy mówi poważnie, kiedy drwi, i z kogo, z siebie czy z nas.

piątek, 13 czerwca 2008

W dolinie Elah

No i proszę, jaka niespodzianka. Zamiast dramatu sensacyjnego zaprawionego ostrym protestem przeciwko wojnie w Iraku (wszystko jedno czy kontra Bushom, czy z Saddamowi Husajnowi i terrorystom) otrzymałam dość subtelną opowieść o cierpieniu, będącym udziałem zwykłych Amerykanów, wierzących ślepo swoim politykom i maszerujących pokornie na wojny w różnych zakątkach świata na każde ich skinienie.
 
Zaczyna się od wiadomości, jaką otrzymują rodzice czekający na powrót syna z Iraku. Okazuje się, że ich syn Mike, zaginął w bazie wojskowej na terenie USA, tuż po przylocie z wojny.
Ojciec zaginionego (Tommy Lee  Jones), weteran wojny w Wietnamie, dba o to,  by tradycja wojaczek w rodzinie nie zaginęła. Już jeden z jego dwóch synów zginął  w ostrzelanym śmigłowcu w pierwszej irakijskiej wojnie. Niestety, było za mało. Ojciec wysyła 19-letniego syna na drugą, w celu, jak sam mówi, wyrobienia charakteru (!). Nie chodzi tu więc nawet o żadne wzniosłe hasła antyterrorystyczne, jakimi posługuje się przywódca Bush w swej na poły prywatnej antyhussajnowskiej kampanii. O zgrozo, ojciec pragnie,  by jego jedyny syn przeżył na wojnie swoją męską mentalną inicjację, by sprawdził się  jako nieustraszony mężczyzna walczący … no właśnie - z kim? W obronie – kogo? Niestety, ten stary, głupi człowiek dopiero pod koniec życia dowiaduje się, że wojna nie buduje a rujnuje, także ludzkie charaktery. I trzeba było, żeby to zrozumiał, śmierci jedynego, ostatniego już syna. I co gorsza, człowiek ten zejdzie z tego świata ze świadomością, że jego syn umarł jak antybohater. Nie w bitwie, a w kraju, zepsuty, zniszczony moralnie. I to on, ojciec, także się do tego przyczynił. Zamiast fanfar i salw  żałobnych na cześć syna,  kolejnego z amerykańskich chłopców, który poświęcił swe młode życie dla ojczyzny (zawsze bawią mnie takie sformułowania – "zginął za ojczyznę" - na obczyźnie) otrzymuje gorycz, zawód, wyrzuty sumienia. I dobrze. Także, dlatego, że wreszcie ktoś z Amerykanów zrobił taki film o irackiej wojnie. Bez żadnych sensacji, bez krwi, walk, bez fotogenicznych helikopterów, nawet bez zemsty za jakieś przekręty narkotykowe na terenie wojennym (sic!). Otrzymujemy obraz o bolesnej prozie życia, będącej udziałem żołnierza po powrocie z pola bitwy, o nieodwracalnych spustoszeniach w psychice człowieka, jakie niesie udział w napaści na obcy kraj i dalej jego okupacja. . Bo na wojnie, owszem można się sprawdzić, ale chyba rzadko kto jest usatysfakcjonowany tego typu sprawdzianem na człowieczeństwo (np. jeśli o zadźganiu nożem kolegi mówi się, z głupawym, acz nerwowym, uśmiechem na ustach, jak o krojeniu chleba).


„W dolinie Elah” – jest swoistym wołaniem o pomoc. Prośba o ratunek pojawia się w filmie trzy razy. Na początku,  w komisariacie policji – dziewczyna błaga, by uratowano jej psa. Prośba zostaje zignorowana. Drugi raz - w środku: Mike dzwoni z Iraku do ojca, wyczerpany psychicznie prosi go, by go stamtąd zabrał. Ojciec pociesza syna, że to chwilowo załamanie, że przejdzie. Nie przechodzi. I trzecie wołanie – symboliczne. Amerykańska flaga  na maszcie przed jednostką wojskową zawieszona do góry nogami, co wg zwyczaju wojennego znaczy „ratujcie nam tyłki”. To wołanie wcale nie jest takie zabawne, jakby się mogło wydawać. Podobnie, jak tamte dwa, których zlekceważenie przyniosło bardzo poważne i smutne skutki.  
Dlaczego "Dolina Elah"?  Jest to, jak wiemy, miejsce zwycięstwa mizernej postury pasterza Dawida nad olbrzymem Goliatem. Goliat to oczywiście USA. Dawid – to prosty, pasterski, innowierczy Afganistan, czy także Irak (może bardziej niż o pasterstwo chodzi o inną wiarę i quasi (pretekstowe) nią zagrożenie), wokół których USA od lat się kręci i drażni. Ten film to artystyczne ostrzeżenie Goliata-USA  przed zadzieraniem z niby niepozornym Afganistanem, czy innymi państwami islamskimi które choć nie mają wielkich i uzbrojonych po zęby armii, mogą jednak, długotrwałym i skutecznym oporem, wykrwawić na śmierć (głównie finansowo) Amerykę. 

środa, 11 czerwca 2008

Nic - Doroty Kędzierzawskiej

Dorota Kędzierzawska dobrą reżyserką jest. Przekonuję się o tym po każdym obejrzanym kolejnym filmie. Jej „Nic” z roku 1997 to wielkie „Coś” w sprawie wołania o godność kobiety w świecie, w którym rządzą mężczyźni. Godność to wolność, a przede wszystkim wolność wyboru. Także w kwestii macierzyństwa.
Piękne i poruszające studium "nic" - kobiety samotnej, mieszkającej w środku wielkiego polskiego miasta, spragnionej miłosci męża mężatki, matki trójki małych dzieci, kompletnie podległej mężowi, traktującemu ją jak służącą i naczynie na spermę. „Hela”, „Helutka”, jak w przypływie pożądania seksualnego mówi do niej jej pan, zachodzi w kolejną ciążę. Niestety, małżonek jest już zmęczony trójką hałaśliwych dzieci i nie życzy sobie kolejnego potomka. Grozi swej żonie nawet śmiercią, jeśli go nie posłucha i dziecko urodzi.  Kobieta jest absolutnie przerażona, zagubiona i osamotniona. Znikąd nie otrzymuje pomocy, ani zrozumienia. Podejmuje pewną desperacką decyzję. Cichym świadkiem - obserwatorem jej moralno-egzystencjalnej szamotaniny jest stara kobieta , sąsiadka z piętra niżej, zwana przez mieszkańców kamienicy „jędzą” – w tej roli ulubiona aktorka reżyserki Danuta Szaflarska. Tylko ona zdaje się młodej kobiecie współczuć i tylko ona daje jej jedną dobrą radę. Helutka z niej korzysta. Niestety, mężczyźni i ich prawo znowu odnosi gorzki triumf .
Oczywiście to nie jest tak, że reżyserka w czambuł potępia cały męski świat. Pewien samotny stary dróżnik jest dowodem, że trafiają się czasem mężczyźni empatyczni, ale niestety, w hierarchii społecznej zajmują oni raczej niewysoki szczebel.  Nie mają więc wpływu, albo mają bardzo nieznaczny, na formowanie zasad współżycia społecznego.

Przepiękny film. Z bardzo ciekawą obsadą.W głównych rolach niezawodowcy. Helutkę gra tancerka warszawskiego Teatru Wielkiego - Anita Kuskowska-Borkowska. Świetna kreacja i bardzo dobry dobór aktorki jeśli chodzi o walory zewnętrzne. No i Janusz Panasewicz jako jej mąż. Też nieźle się spisał. Dzieci – wyjątkowo jak na polski film – bardzo naturalne. Głównie jeśli chodzi o dziewczynkę, bo dwaj chłopcy są mali i raczej są sobą niż grają. Nastrój smutku, rozpaczy i samotności w dużym stopniu, oprócz aktorów, budują zdjęcia Artura Reinherta. Kolor sepii, światło, pewne ciekawe, artystyczne ujęcia sprawiają, że niektóre kadry ogląda się niczym dzieła sztuki.
Film dedykuję mężczyznom, którzy wiedzą lepiej od kobiet, co nie znaczy, że czują… Także tym, wykorzystującym śmierć zmarłej zaledwie kilka dni temu siatkarki Agaty Mróz, na robienie sobie publicity. Sobie i organizacjom oraz instytucjom (z kościołem na czele) na rzecz których działają. Mężczyźni owi wołają, głęboko wzruszeni, o beatyfikację, a później kanonizację Agaty, która zmarła kilka tygodni po urodzeniu dziecka. Agata Mróz, chora na białaczkę, wiedziała, że ciąża oraz poród, nie przyczynią się do poprawy jej zdrowia, ale zaryzykowała, choć tak bardzo chciała żyć. Wielkie wyrazy uznania dla Agaty.  Wspaniała kobieta, zrobiła tak wiele dla Polaków. Zawsze na swój sposób aktywna i walcząca. Kiedyś w drużynie siatkarek, teraz z chorobą i na rzecz rozwoju pobierania szpiku kostnego dla takich chorych jak ona. Lecz kobiet, które podejmują, świadomie lub mniej świadomie, ryzyko śmierci przy i po porodzie jest mnóstwo. Taki nasz los i nasz instynkt macierzyński. Niech mężczyźni zajmą się swym instynktem – ojcowskim. Niech się do naszego nie wtrącają. Niech nie tłamszą instynktu ojcowskiego poprzez celibat, niech go nie zabijają posyłając młodych mężczyzn na wojny, niech nie zabierają życia już urodzonym, niech popracują nad prawem i warunkami do rozwoju fizycznego, emocjonalnego i intelektualnego tych, których powołali do życia. By dzieci nie były traktowane i nie czuły się li tylko produktem maszynek do rodzenia, odstawionym do taśmowej wylęgarni, czy hodowli, jakim bywają domy dziecka czy inne instytucje wychowawcze.
Wiem, że tego filmu żaden z tych w/w mężczyzn nie zobaczy, bo są oni:
a/ za "wrażliwi"
b/ zbyt zajęci walką z aborcją. Może nawet walczą o urodzenie dziecka spłodzonego z gwałtu w łonie 14 –letnią dziewczynki (sprawa z ostatnich dni)
c/  podpisują jakiś  akt wysyłający kolejny pluton żołnierzy na wojnę w Iraku czy Afganistanie, a może jeszcze na inną
d/ modlą się za kobiety i ich na... oraz nienarodzone dzieci
e/ modlą się za dzieci niechciane i niekochane
f/ przeklinają kobiety, bo ich nie lubią a potrzebują…

środa, 4 czerwca 2008

Podstępny Ripley

„Największą zbrodnią jest przesada, z jaką ludzie reagują na drobne morderstwa” – powiedziała Patricia Highsmiths opisując kolejne kryminalne przygody inteligentnego, lecz złego acz, przy tym wszystkim, bardzo pociągającego pana Toma Ripleya.  No właśnie, gdyby nie owa przesadna reakcja ludzkości na drobne morderstwa, pan Ripley nie byłby zmuszony dokonywać ich aż w takich ilościach. Przecież, jak sam mówi, jest zły, ale nie jest urodzonym mordercą. Wykorzystuje tylko skwapliwie okazje, jakie mu wpadają w ręce. A że ludzie są wścibscy i przesadnie wrażliwi, zamiast inteligentnie przymknąć oko na to i owo,  no to pan Ripley ma przez nich ręce pełne roboty. I  trudno - wspólnie wszyscy wstępują na pierwszy stopień wiodący do piekła. Uwielbiam, kocham pana Ripleya i wszystkie jego filmowe wcielenia. Matt Damon - utalentowany, John Malkovich - gracz i Barry Pepper – jako Ripley Underground ( tytuł oryginalny). Jedna postać w trzech, jakże różnych, odsłonach. W tej ostatniej, pan Ripley porzucił, z nieznanych bliżej powodów, ciepłe Włochy i bawi w chłodnym Londynie. I jak zawsze krąży wokół sztuki. Tym razem może mniej jako koneser (w porównaniu do kreacji Malkovicha), a bardziej jako bon vivant. Tom nieodmiennie lubi używać życia i to w dobrym towarzystwie. W otoczeniu pięknych przedmiotów, tudzież pięknych, i bogatych, kobiet. I jak chce tak ma. Co nie znaczy, że przychodzi mu to z łatwością. Czasem musi tęgo na te wszystkie ziemskie rozkosze zapracować. I to nie tylko głową, w której lęgną się iście piekielne (undergroundowe) pomysły. I tym razem nasz przebiegły i pazerny bohater realizując swą kolejną intrygę uwija się jak w ukropie, także fizycznie, przemierzając tam i z powrotem  setki kilometrów między Londynem a Paryżem.  W Paryżu bowiem mieszka anioł, który jak sam Ripley oznajmia, zupełnie  go odmienił (czy na pewno?). Oczywiście, anioł jest przepiękny, zgrabny, wysoki, o długich nogach i takichże samych blond włosach, iście anielskim obliczu i uśmiechu (prześliczna Jacinda Barrett) oraz z dobrym bogatym rodowodem, czego ziemskim dowodem jest olbrzymi zamek w którym anioł  zamieszkuje wraz z papą, i w którym dzieje się mnóstwo mrożących krew w żyłach akcji pana Ripleya. 
 
A wszystko, jak zawsze, zaczyna się bardzo niewinnie. Dobrze rokujący malarz Derwatt, po udanym wernisażu, mocno podniesiony na duchu oświadcza się swej dziewczynie. Nie usłyszawszy radosnego „tak”, wsiada w samochód i pędzi na oślep przed siebie. Niestety, ze skutkiem tragicznym. Pan Ripley, zaliczający się do grona wielbicieli artysty, wpada na szatański pomysł, by chwilowo przed mediami zataić  przykry fakt śmierci Derwatta, wykorzystać jego dobrą passę i wzbogacić się co nieco na sprzedaży obrazów mistrza. Marchand malarza i narkoman w jednej osobie, grany uroczo przez Allana Cumminga, dziewczyna malarza oraz jego przyjaciel, także malarz, przystają ochoczo na tę propozycję. Koło Fortuny zostaje wprawione w ruch. Potoczy się różnymi kolejami, a pan Ripley – utalentowany, podstępny gracz, odważny ryzykant  – czy odniesie kolejny sukces? Pytanie nie należy do retorycznych, ale zabawa i tak jest przednia. Jak to u boku Toma Ripleya zazwyczaj bywa. Jak zawsze – warto z nim zaryzykować. Może i z niego ladaco, ale jakże przyjemnie i szybko płynie czas w jego towarzystwie. Nie ma ani chwili na nudę. I jak na pana z podziemi przystało – jest diabolicznie przystojny - wyostrzone rysy Barry’ego Peppera, jego skrzywiony uśmieszek, obnażajacy łakome zęby, robią swoje!  Plus – nonszalancja, ironiczny humor, kuszenie do złego bogu ducha winnych, zniewalający brak skrupułów, zamiłowanie do zbytku a jednocześnie wrażliwość na piękno, powodująca, że czasem w jej przypływie Ripley zrobi dobry uczynek. Szczególnie w tej 3 części jest on wyjątkowo łasakwy względem przyjaciół. Może się starzeje? Oby nie!

środa, 28 maja 2008

Upały - są meczące (U. Seidl)

Austria w porze bardzo gorącego lata, na dalekich przedmieściach Wiednia. Sterylne osiedla domków jednorodzinnych, zabudowanych szeregowo, podobnych toczka w toczkę jeden do drugiego. Niektóre domki malutkie, niektóre większe, w zależności od zawartości kieszeni lokatorów. Ale wszystkie tak samo wyjałowione z uczuć i emocji. Martwe osiedla zaludnione żywymi trupami. Nawet dzieci są tu jakieś dziwne, jeśli je w ogóle widać.  Bawią się cichutko w przydomowych ogródakch, tak cichutko na ile trzeba, by nie zakłócać spokoju sąsiadom. Ludzie odgradzają się od siebie wysokimi, gęstymi żywopłotami, grubymi zewnętrznymi żaluzjami, które co rusz opadają z hałasem, obwieszczając światu maksymę właściciela – "jestem u siebie, mam swoje życie i chcę mieć święty spokój". 

Patrząc na takie osiedla czuje się wręcz tęsknotę za brazylijskimi favelami, gdzie życie może i biedne,  niehigieniczne i niebezpieczne, ale tętniące, a ludzie to ludzie, a nie płazy wypełzające na słońce, by wygrzać swe obłe ciała. Dokładnie tak wygląda u Seidla wiedeńskie przedmieście skwarnym latem – niczym wielka kamienista plaża oblężona przez gromady oślizłych płazów (efekt oślizłości uzyskany przez naoliwienie ciał ), leniwie drzemiących i od czasu do czasu leniwie w swych kryjówkach kopulujących. Miłość – może... gdzieś... kiedyś... ktoś ... czegoś na podobieństwo tejże doświadczył. Niestety - albo już zapomniał, albo jest właśnie w trakcie wypierania tego czegoś  z pamięci,  ewentualnie rozpaczliwie jeszcze poszukuje i bierze co popadnie, i jak popadnie. 
 
Relacją jaka na ogół panuje między osobnikami zaludniającymi senne, rozgrzane do białości osiedle jest dominacja i podporządkowanie, a co za tym idzie – przemoc. Przemoc jest wszechobecna i nawet upał nie sprzyja jej osłabieniu. Przemoc pełznie,  sączy się, czasem wybucha, a czasem jest  z zimną krwią zaprogramowana i realizowana. Najczęściej jest to przemoc fizyczna – taką uprawiają mężczyźni w stosunku do kobiet, rzecz jasna - przewaga fizyczna tychże na tymi jest jedyną niepodważalną. Osobniki bardziej zmyślne łączą przemoc fizyczną z psychicznym znęcaniem i upokarzaniem. Niestety, kobiety przyjmują te zabiegi zazwyczaj z głeboką pokorą i oddaniem, a bywa, że nawet z miłością wobec kata. Czasem, jeśli kobieta jest jeszcze młoda i ładna próbuje uciekać, pewnie po to by w końcu i tak wpaść w łapy innego. Widać, kobieta lubi, a może nawet musi, przynależeć do kogoś. Pełnić rolę służebną wobec  swego pana, czego obrazem w filmie są dwie sceny, mówią tu i ówdzie, że pornograficzne. Te najbardziej bulwersujące widzów , z niechęcią przez nich przyjęte,  no bo nie są one  przyjemne, jak  prawda, która często boli. A  poza tym, mogłyby być podniecające, ale nie wypada, film przecież jest poważny, o zacnych mieszczanach rodem ze środkowej,  wysokocywilizowanej Europy. 
 
Pierwsza scena,  otwierająca dzieło U. Seidla -  to zbiorowa orgia, gdzieś na zapleczu jakiegoś supermarketu,  jakich wiele na obrzeżach Wiednia. Mnóstwo najrozmaitszych konfiguracji, poruszających się mechanicznie w takt znanego wszystkim rytmu. Po chwili na plan główny wysuwa się jedna figura – trójkąt, z kobietą obsługującą dwóch mężczyzn jednocześnie. Drugi obraz, zamykający film, to akt nagiej pary, coś na kształt jakby z  malarskiej palety Rubensa. On całkowicie wyprostowany, łącznie z penisem i ona - półleżąca przed i z tymże w dłoni, również w pełnej gotowości - by zaspokoić tego, który ma ochotę jej na to pozwolić.  
A między tymi obrazami - mozaika scen z życia przeciętnego obywatela, mieszkającego w małym białym sterylnym domku, wciśniętym miedzy jednym hiperpermarketem  a drugim. Czyżby nasze życie, wg Seidla, określało tylko przyziemne zaspokajanie potrzeb fizjologicznych,  konsumpcja i kopulacja? 

Czy wszystko prędzej czy później sprowadza się do takiego mianownika? Czy nawet karą za niszczenie drogich samochodów (jeden z najwyżej cenionych wyznaczników wysokiej konsumpcji) na parkingu ma być gwałt na domniemanej sprawczyni? Stary wdowiec, poszukujący wśród żywych, namiastki swej zmarłej żony musi ją znajdować w starej kobiecie, która zaspokaja zarówno jego gust kulinarny jak i zamiłowanie do patrzenia na tańce erotyczne? Emerytowana pani profesor od śpiewu, kobieta inteligentna i wykształcona lubi być gwałcona i poniżana przez obleśnego prostaka stylizującego się na podtatusiałego rockmana. 

No i Matka, mszcząca się na swym mężu za śmierć córki, spółkująca na jego oczach (to znaczy na kanapie w ich wspólnym domu) z przygodnymi kochankami. Lecz kiedy ta sama kobieta, obolała matka, opamięta się i zwróci do tegoż z męża z prośbą o rozmowę, wtedy dwoje dorosłych ludzi, czując się bezradnymi, idzie, jak dzieci, pohuśtać się na huśtawkach. Niestety, są to dwie oddzielne huśtawki – nie rodzaj tej jednej, która wymaga współpracy dwojga zasiadających na jej przeciwnych końcach. A milczenie ciągle trwa.  Słychać tylko skrzypienie mechanizmów urządzenia do relaksu, wprawionych w ruch przez dwa obce sobie ciała. Jedno z tych ciał, ciało kobiety, poznaliśmy już wcześniej, na samym początku filmu – to ta pani z pierwszego obrazu, będąca ramieniem trójkąta, jednej z wielu figur erotycznych zbiorowej orgii na zapleczu jakiegoś supermarketu, położonego na obrzeżu jednego z wielu wielkich miast świata.

czwartek, 8 maja 2008

Pianistka i Elizabeth (jeszcze nie o filmie)

Niedawno przeczytałam „Pianistkę” E. Jelinek. Tak, tak, wiem, powinnam to zrobić wcześniej, jeszcze przed zobaczeniem filmu  M. Haneke.  Pamiętam konsternację jaka zapadła, gdy przyznano jej w roku 2004 Literacką Nagrodę Nobla.  Ponad 20 lat po napisaniu tej powieści. Zresztą od pozostałych dzieł też upłynęło sporo czasu.  Wreszcie zauważono i obwieszczono światu i wszystkim nieświadomym, że jest oto w Austrii pisarka, która bezlitośnie obnaża naturę swych czcigodnych rodaków.   I jesli ktokolwiek  gorszył się tym Noblem przyznanym piszącej pianistce, zniesmaczał, oburzał, zarzucał etc.,  że to "nie może być", "jak można", "że przesadza",  "kobiecie nie przystoi", a może że nawet, że "chora psychicznie"  itd. , niech teraz  pochyli nisko głowę przed pisarką, która wyprzedziła swą prozą to, czego dowiedzieliśmy się o człowieku za pośrednictwem  J. Fritzla. Wbrew pozorom, ona, jej pianistka Erika była w podobny sposób, choć na pewno mniej drastyczny, zdominowana i zamęczona przez swą matkę jak Elizabeth przez swego ojca. Obydwoje rodzice zbudowali dla swych dzieci, każdy na swój sposób, okrutne wieloletnie, a nawet dożywotnie więzienie. Okazuje się, że  czasem człowiek to nawet nie zwierzę. Owszem, łączy go ze światem puszczy chęć dominacji, która to chęć przeważa nad wszystkimi innymi pragnieniami. Ale ta wspólna zwierzoludzka skłonność  u człowieka okraszona jest sadomasochistycznymi skłonnościami. Zwierzę w odróżnieniu od człowieka nie zabija, nie unicestwia bez powodu swojego potomstwa. Jakoś tak się składa, że i Jelinek i Freud (ten od popędów seksualnych) są Austriakami .  Także  U. Seidl  (Upały, Import – eksport) i  M. Haneke, których  cała filmowa twórczość  jest również  podporządkowana tematowi wszelakiej dominacji . Musimy tę smutną prawdę przyjąć do wiadomości. Zło i dobro istnieją równolegle,  a człowiek częściej sięga po zło, bo daje mu ono przyjemność płynącą z  przewagi nad pozostałymi członkami stada.   I nie możemy  ufać do końca tym podejrzanie "porządnym" obywatelom, ze złożonymi rączkami,  spacerującymi w „białych rękawiczkach”, niczym dwójka  inteligentnych austriackich młodzieńców, składających mordercze wizyty  wypoczywającym  w domkach letniskowych innym inteligentom.  Serdeczny  uśmiech na twarzy,  uprzejmość, codzienna modlitwa  to jeszcze nie dowód, że człowiek nie ma swoich sekretnych piwnic. 

Twórcy wyżej wymienieni są akurat pochodzenia austriackiego. Piszą i tworzą na podstawie obserwacji własnego narodu. Ale nie tylko, Haneke na przykład, z tego co widziałam , tworzy także w odniesieniu i do innych nacji (np. Bałkany,Francja, Algieria). Każdy z nas, oczywiście, może odnieść się po lekturze czy filmie, także do swojego narodu i  znaleźć podobieństwa. Ale myślę, że  nie bez powodu  jedni z największych współczesnych austriackich artystów zajmują się właśnie taką a nie inna tematyką. Brutalnie, nie owijając w bawełnę - obnażają kim jest tak naprawdę ten posłuszny, mający zamiłowanie do porządku i grzecznej uładzonej fasadowości ich rodak, /a w dalszych asocjacjach może być także każdy inny człowiek/.

I nie chcę tu absolutnie uogólniać, ale tak się jakoś składa, że Hitler –pierwszy  największy zbrodniarz świata i Fritzl -  również pierwszy, chyba do tej pory nikt nie dokonał indywidualnego aktu okrucieństwa na taką skalę (i to na swojej rodzinie) - pochodzą z tego samego kraju. Ten temat, te zbieżności,   pewnie nadal będzie  gnębił  co wrażliwsze sfery tej nacji.  Będzie się  o tym dużo pisać i mówić, analizować itp. Oczywiście, byli później i Stalin, i Idi Amin czy Kim Il Dzong /albo, tak niedaleko nas, lekarz psychiatra Serb Radovan Karadzić/, i pewnie jeszcze kilku takich by się znalazło w innych rejonach świata, ale ci wszyscy choć nie kryli/ją swego przerostu ambicji, zamiłowania do zbytku i publicznej adoracji.

A tamci dwaj - byli ludźmi na pozór bardzo skromnymi, cichymi, ba, nawet niektórzy ze zdolnościami artystycznymi, lubiącymi porządek i ład, żyjącymi wg ściśle ustalonych reguł i planów i zgodnie  z pożądanymi  społecznie normami i tym normom świetnie odpowiadający – spełniali dokładnie to, czego ludzie z zewnątrz od nich oczekiwali.  A narzucone kajdany norm,  jak się okazuje, i tak w kiedyś pękają. Pierwotne instynkty, chęć dominacji, czerpanie z tego przyjemności, dotyczą każdego, nie dajmy się oszukać Nawet porządnych i kochających na całym świecie pokój Amerykanów.

Sen Kasandry

Oj, nie trzeba było braciom Ianowi (Gregor Mc Ewan) i Terry’emu (Colin Farrell) nazywać nowo zakupionej, po okazyjnej cenie, łajby imieniem (sen)Kasandry. Czyżby młodzi chłopcy przespali lekcje z mitologii i nie wiedzieli, że to może źle rokować na przyszłość?  Tym bardziej w ich przypadku nie trzeba było ryzykować.  Gdy jeden z nich cierpi na przerost ambicji w dziedzinie wielkiego amerykańskiego sukcesu, które to ambicje nie idą w parze z jego predyspozycjami psychicznymi, a drugi jest nałogowym hazardzistą, zapijającym niepowodzenia w grach szklaneczkami whisky.

Tu małe skojarzenie, co do śniącego o sukcesach za wielką wodą Iana. Czyżby Woody Allen chciał "Snem Kasandry"ostrzec wszystkich  Śniących o Ameryce? A szczególnie tych, którzy tak jak ukochana Iana –  Angela, marzą o karierze w Hollywood? Chyba nie bez przyczyny  główna rola kobieca to początkująca londyńska aktoreczka . A przy okazji, ma przynajmniej Allen możliwość trochę pokpić z tego zawodu, co rusz rzucając w przestrzeń uszczypliwe uwagi na temat ulotności i małej praktyczności pracujących na scenie, czy przed kamerami.  Oczywiście nie są to kpiny mocno złośliwe. Raczej dobroduszne, z perspektywy dobrego wujka, który pragnie uchronić swych podopiecznych przed wodą sodową uderzejacą do głowy pod wpływem publicznego sukcesu. Przecież wiemy, a i sami aktorzy tego nie ukrywają, że Allen tak naprawdę kocha aktorów, zresztą sam nim bardzo często bywa. I szkoda, że nie pojawił się w śnie Kasandry.
A propos wujka. Bo i taki pojawia się w fabule filmu. Jest to również dobry wujek, a przynajmniej do pewnego czasu. Wcielił się w niego kolejny z moich ulubionych angielskich aktorów – Tom Wilkinson. Howard to bogaty brat matki  obydwu braci. Lekarz parający się otwieraniem kolejnych klinik  dla bogaczy, chcących zachować wieczną młodość. Właśnie inauguruje  kolejny przybytek chirurgii plastycznej w dalekich Chinach /prawda jak kochany Woody jest na czasie? :)/ .  Wpada na chwilę do Londynu, by odebrać długi wdzięczności od kochającej rodziny. Do tej pory  to on sypał drobnymi datkami dla potrzebujących siostrzeńców, zapraszał na sute obiady siostrę i jej męża niedołęgę. Niestety, jak wiemy, wielkie interesy nie zawsze są czyste. Wujek doigrał się, jego księgowy przestał być lojalnym pracownikiem. Wyjście by ujść cało z opresji w jakiej się znalazł jest tylko jedno. Ian i Terry otrzymują propozycję nie do odrzucenia. Czy ją przyjmą, jakie będą tego konsekwencje? Czy odważą się przekroczyć granicę, za ktorą traci się możliwość powrotu do „wtedy”, do tego co było, za którą istnieje już tylko „teraz”. „Teraz”, bo wszystko to kim  kiedyś się było staje się nieważne, bo bo za tą granicą jest już człowiek zupełnie innej kategorii, skalany łamaniem podstawowych przykazań boskich i  ludzkich norm moralnych.

„Match Point”, „Scoop”, „Sen Kasandry”  to swoista trylogia o zbrodni i karze, jaką Allen wyreżyserował w ciągu ostatnich trzech lat. Rok po roku kolejny film, czy ktoś inny w jego wieku może się pochwalić takim tempem?  W pierwszym filmie – zbrodnia nie została ukarana, w drugim, owszem tak, z pomocą sił nadprzyrodzonych.  W „Śnie Kasandry” – sprawiedliwość też się dokona, i będzie najbardziej sprawiedliwa.  Może dlatego, tak się stanie, że w odróżnieniu, od tamtych dwóch filmów w zbrodnię zostaną uwikłani ludzie pochodzący z nizin społecznych? W odróżnieniu od zacnego wujaszka, bardzo bogatego lekarza, który z całego tego zamieszania (którego był sprawcą) wyjdzie bez minimalnego, choćby nawet moralnego, uszczerbku?
Terry – najbardziej niepozbierany gość tej całej rodziny, najbardziej ubogi, nieporadny życiowo, słaby psychicznie (może właśnie dlatego jest takim nieudacznikiem) – jest jednak najbardziej wrażliwy. I tu Allen świetnie trafił z obsadą tej roli przez Colina Farrella. Już od lat, od momentu, gdy zobaczyłam tego aktora w „Domu na krańcu świata”, wiedziałam, że ma on duży potencjał do wcielania się w postaci wrażliwców. I nie przejmowałam się za wiele krzywdzącymi opiniami kinomanów, że jest plastikowy, drewniany, a nawet zdarzały się opinie, że jest głupi (tak, tak, i nie wiem na jakiej podstawie – bo chyba nie na tej, że trochę tu i ówdzie porozrabiał i dwa razy zaklął).  No i znowu nie zawiodłam się. Niektórzy, w euforii obwieścili, że Terry to jego najlepsza rola. Myślę, że trochę przesadzili z tym zachwytem. Znam lepsze. Ale ta też jest bardzo, bardzo przyzwoita. Ewan McGregor – jako jego brat dupek bez skrupułów – także nieźle daje sobie radę.

Podsumowując – „Sen Kasandry” nie lśni oczywiście tak jak stare i starsze filmy mistrza. Nie ma przede wszystkim zgrabnych dialogów z intelektualnymi podtekstami, do których nas przyzwyczaił.  Ale jest za to, i jak zwykle, trochę gorzkiej ironii – głównie na temat bogatych i biednych tego świata. A także w kwestii ofiary przekraczania granic wiodących do szybkiego bogactwa. Nie ma nic za darmo, zdaje się przestrzegać reżyser.  Jeśli  nie ma potu i znoju, to będzie kara za grzech wiodący do łatwego pieniądza. No, może jednak nie dla wszystkich ....  :(

 

wtorek, 6 maja 2008

Droga do przebaczenia

Jeden nierozważny ruch kierownicą, chwila nieuwagi, parę kilometrów za dużo mogą być zaczątkiem piekła. A nawet dwóch piekieł. Mężczyźni: Ethan i Dwight .  Nauczyciel i prawnik, oboje w podobnym wieku. Mieszkańcy tego samego miasteczka gdzieś w stanie Connecticut. Ojcowie synów. Obydwoje, wraz z dziećmi, wracają z imprez. Ethan z koncertu, na którym jego syn Josh odniósł sukces jako początkujący wiolonczelista. Dwight – z meczu ukochanej bostońskiej baseballowej drużyny Red Sox-ów. Ethanowi, oprócz syna, towarzyszy jeszcze żona Grace (bardzo dobra Jennifer Connelly) i córka Emma. Dwight – jest rozwodnikiem, właśnie odwozi syna po udanym występie ulubieńców, do matki, a swojej byłej żony.  W  wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności oraz nieostrożnej jazdy, jeden z ojców  zabija syna drugiemu i co gorsza odjeżdża w panice z miejsca wypadku. Żeby było ciekawiej – tym ojcem jest Dwight -prawnik, a więc ktoś kto doskonale zdaje sobie sprawę z konsekwencji swego czynu. Niestety, czas mija, panika nieco opada, ale strach, tchórzostwo, nadal zostają, a pokonywanie ich to prawdziwa walka. I nie chodzi tylko o kare więzienia, chodzi także o uczucia syna  - co się z nimi stanie, gdy dowie się prawdy, a syn dla Dwigtha to jedyna istotna wartość w jego pokręconym życiu.

 Ethan – stracił dziecko, ale nie jest sam, co nie jest zresztą dla niego w tym momencie wielką pociechą.  Najważnijesze jest bowiem w tej chwili – znaleźć i ukarać zabójcę dziecka.  Nie zauważa, zatracając się całkowicie w tym poszukiwaniu winnego, że pozostawiając samym sobie w tak ciężkiej chwili żonę i córkę, może je  też stracić.  Moim zdaniem – reżyser bardzo dobrze, i dobrze że pokazuje, jak działają mechanizmy samoobronne mężczyzny w takich chwilach – skupiając się na zemście, buduje sobie cel zastępczy w swoim osieroconym przez syna życiu. Na tym celu skupia wszystkie, i pozytywne i negatywne,  uczucia . Oczywiście ból po stracie nie znika, ale ma jakieś ujście, w konkretnym i pozytecznym, służącym sprawie zmarłego syna, kierunku. Niestety, w ten sposób emocjonalnie opuszcza  kochającą  go i mającą wyrzuty sumienia z powodu śmierci syna, żonę i młodszą córeczkę – które  w rozpaczy, ale przecież muszą jakoś nadal żyć.
Bardzo często słyszało się tu i ówdzie, że dobre małżeństwa po stracie dziecka rozpadają się. Co komuś z boku wydaje się nieprawdopodobne – jak to, w takiej chwili? Jeśli się kochają? Powinni być dla siebie podporą, wspierać się wzajemnie i wspólnie przeżyć trudny okres w życiu. Ten film, wydaje się dokładnie ilustrować dlaczego tak właśnie się dzieje.

Niestety, nie czytałam pochlebnych recenzji o „Drodze do przebaczenia”.  Że patetyczny, że przewidywalny, że teatralny itd. Ja jakoś nie miałam takich odczuć.  Piekła obu  mężczyzn pochłonęły mnie na czas filmu całkowicie. Zarówno Joaquin Phoenix (Ethan), jak i Mark Ruffalo (Dwight) znakomicie wywiązali się ze swojego aktorskiego zadania .  Ich, Ethan – namiętnie szukający sprawiedliwości ojciec oraz Dwight – szarpany rozterkami moralnymi ojciec, który zabił syna innemu  ojcu  (wbrew pozorom to wcale nie jest takie łatwe przyznać się tak po prostu do winy, jeśli jesteś szanowanym obywatelem miasteczka – nikt ci tak od razu nie uwierzy) – są bardzo ludzcy. I nie widziałam w ich grze, czy w scenariuszu,  żadnego patosu, czy teatru – w końcu sytuacja  w jakiej znaleźli się ci bohaterowie nie była codzienna, była wyjątkowa – chodziło przecież o jedną z najważniejszych wartości  – o życie dziecka, a dalej  o zabójstwo  i o karę.

Ja w każdym razie polecam filmową przejażdżkę po Reservation Road. To bardzo pouczająca wycieczka, i wcale nie banalna, choć rodem wprost ze szpalt codziennych gazet. Warto zobaczyć, co kryje się tak naprawdę pod zimnymi, bezosobowymi, sztampowymi notkami  typu:  „kierowca samochodu  marki XY  potrącił dziecko i uciekł z miejsca wypadku”.

środa, 23 kwietnia 2008

Ładunek 200

Obraz rozkładu całkowitego,  i moralnego i materialnego, Związku Radzieckiego na parę miesięcy przed „pieriestrojką”. Stare umiera, ale czy narodzi się nowe? Stare to:  Artiom – pracownik naukowy katedry ateizmu oraz jego brat – wojskowy. Obaj po 50-tce, a więc prawdziwi synowie komunizmu. Dalej - milicjant Żurow – prawdziwe monstrum,  żywe świadectwo degrengolady rodzaju ludzkiego, moralne dno, człowiek zły do szpiku kości. Chigurh z „To nie jest kraj dla starych ludzi” przy nim to dobroczyńca, który humanitarnie wybawia ludzi jednym gazowym strzałem od możliwości dalszego grzesznego życia. Żurow – to żywy obraz upadku rodzaju męskiego, impotent sadysta, osiągający satysfakcję pławienia się w swojej męskiej niemocy poprzez dręczenie, poniżanie i upokarzanie kobiety oraz ostatnich mężczyzn, w których mózgach,  gdzieś tam w nielicznych ich zakamarkach,  tlą się resztki swoiście pojętej męskiej dumy i honoru. Do takich należy Aleksiej –religijny  bimbrownik i alkoholik, niepoprawny idealista, wierzący, że wraz ze zmianą ustroju, z przywróceniem legalności wiary i uaktywnieniem kościoła życie okaże się piekne.  Czy słusznie? Czy będzie mu dane się o tym przekonać?  Czy okaże się szczęśliwcem i umrze bez odpowiadania sobie na pytanie, co lepsze, gdy umieramy ze świadomością nadziei, że po nas będzie dobrze, czy rozczarowani, że nadzieje okazały się nic nie warte? 
 
Czy można pokładać nadzieje w społeczeństwie do cna przepitym, żyjącym od wieków w poczuciu swej małej wartości, żywionym tylko górnolotnymi ideami, przynoszącymi korzyść materialną panującej władzy, w społeczeństwie, które, gdy pojawi się możliwość popróbowania rzeczy dotychczas zakazanych, rzuci się w otchłań szaleństwa konsumpcji? Młodzi ludzie (Walerij, Sława), nadzieja pieriestrojki – nie są wcale lepsi od starych. Oni już nawet nie mają złudzeń, nie wierzą w nic oprócz pieniądza. Nie mają żadnych, nawet niemądrych ideałów,  nie ma dla nich żadnej świętości. Jeśli kobieta, to tylko jako przedmiot do zabawy. Może miłość? Jeśli jest, to tylko do kasy i wódki. Może honor? Jeśli by na nim dało się zarobić, to owszem. Bóg? Jeszcze nie zdążyli dostać dobrze w tyłek, żeby się do niego udać po pomoc. O, taki Artiom, wykładowca w katedrze ateizmu to co innego. My już wiemy, że on dojrzał do decyzji o chrzcie z własnej nieprzymuszonej woli w wieku 55 lat. A pomogli mu w tym nie księża, nie żadne święte objawienie, żadne uduchowione medytacje. Do takiej decyzji doprowadził go pośrednio komunistyczny milicjant Żurow, diabeł z  piekła zwanym miastem Leninsk. Prawda, jaki paradoks? Diabeł to upadły anioł,  pamiętający jednak o swym Panu i dbający o statystyki jego trzódki. Tak, Artiom to uosobienie strachu (ba, nawet tchórzostwa - zamiast do prokuratora z zawiadomiem o zbrodni, udaje się do kościoła po chrzest) - jednego z głównych sprawców religijności ludzkiej. 
 
No tak, brakuje tylko choćby jednego prawdziwego anioła do kompletu. Dla przeciwwagi wszechogarniającego zła.  Ładnie i tradycyjnie by w tym temacie komponowały się kobiety. Ale na Boga, nie w ZSRR! Kobieta, z założenia niemal chyba każdej religii, a  i komunizmu,  stoi niżej mężczyzny, zazwyczaj przeszkadza mu w realizowaniu jego zbawiania świata. Owszem, czasem bywa przydatna i wtedy się jej używa. Sowieckij Sojuz pozwolił kobiecie nawet pracować jak facetowi.  Może dlatego Rosjanki tak się "zmaskulinizowały", stwardniały. Ot, choćby filmowa Antonia, żona Aleksieja (tego pieriestrojkowego marzyciela). To ona tak naprawdę jest tu prawdziwym mężczyzną, która w pewnym momencie bierze broń do ręki i robi porządek w tej fabularnej zadymie. Rozlicza się z tym z kim trzeba.  Ale, niestety, jest tak bardzo męska, że udręczona porwana Andżelika jest jej kompletnie obojętna. I nie wzruszajmy się (ci co widzieli film), że są sceny, kiedy to wydaje nam się, że Tonia chroni to biedne i niewinne (dosłownie) dziewczę. Nie, ona chroni ją tylko przed swym mężem, albo męża przed nią. Nie ma żadnej solidarności w ZSRR – każdy sobie wariuje na swój własny sposób i rachunek. /Pytanie, także do Polaków,  czy jakakolwiek bezinteresowna międzyludzka Solidarność istnieje w ogóle? /. 

Tak, przez ekran z filmem Ładunek 200 przewija nam się prawdziwa plejada ludzi obłąkanych, żyjących w brudzie dosłownym i moralnym. Czy naprawdę jest tak źle? Nie ma tu nikogo czystego i niewinnego, nieskażonego zepsuciem i zgnilizną? Ano…może i są. Może jest nim tytułowy „Ładunek 200” czyli Kola Garbunow i jego ukochana, czyli porwana i męczona Andżelika. Może, bo tak naprawdę to my ich nie poznajemy. Dowiadujemy się tylko, że są bardzo młodzi, mają po 19 lat i bardzo się kochają. Niestety, skazano ich na zagładę. Zostali męczennikami.  Kola pod kryptonimem „ładunek 200” został wysłany przez urzędników do Afganistanu, a jego dziewica padła ofiarą męskich kreatur. Niestety, nie zostaną świętymi. Kolę co prawda odznaczono pośmiertnie jako bohatera ZSRR, który zginął za ojczyznę (czyżby Rosjanom zagrozili afgańscy pasterze?), ale czy ktoś się o tym dowie? A Andżelika jak na kobietę przystało umrze po cichu i powoli  w smrodzie, z męskimi truchłami u boku. Pewnie tak samo powoli i byle jak, z męskimi "truchłami" u boku,  umierałaby, gdyby udało się jej dożyć świetności ojczyzny po pieriestrojce. Piszę w ten sposób, bo miałam nieodparte wrażenie, że Reżyser Bałabanow ubolewa nie tylko całościowo, nad degrengoladą narodu, ale także cząstkowo, jako mężczyzna - widzi upadek Rosjan konkretnie rodzaju męskiego. Czy można wszystko usprawiedliwiać panującym ustrojem? Inercja w jakiej ci ludzie są pogrążeni nabiera rozpędu. Bierność, apatia wbrew pozorom wciąga energicznie, jak niebezpieczny wir. Nie ma prawdziwych mężczyzn, to i nie ma kobiet - są tylko ludzkie fantomy, jakby wprost z alkoholowego delirium.  

Bardzo pesymistyczny obraz świata (nie tylko ZSRR). Mówi się tu i ówdzie,  że groteskowy, że prawie horror, czyżby? Życie, i to nawet nasze polskie, w naszym 90% katolickim kraju, już po kilkunastoletnich pokomunistycznych przemianach, dopisało do tego filmu swoisty suplement: sprawę porwanego Krzystzofa Olewnika.  Równie cuchnące bagno, z równie cuchnącymi bohaterami w tle.  Zmiany, zmiany, głupie nadzieje.  Zmieniają się tylko formy, nazwy. Ludzie ciągle, i wszędzie, pozostają tacy sami, a nawet jeszcze gorsi.