poniedziałek, 28 lutego 2011

Zatoka delfinów - reż. Louie Psihoyos

Oglądając ten dokument  miałam problem, o co chodzi? Czy o delfiny ( i wszelkie inne walenie), czy o ekipę realizacyjną, która pragnie zaprezentować  się światu jako bohaterowie walczący o życie tych zwierząt, do którego wizerunku, jako najsłodszego gatunku przyczynił się jeden z bohaterów, a właściwie to inicjator tego filmu - Richard O'Barry - kiedyś trener słynnego Flippera. Owszem, na początku, ten pan bije się w piersi, że będąc pięknym, młodym i sprężystym treserem tych zwierząt,  sam maczał palce w szalonym rozwoju delfinariów, tym bardziej pracując w filmie, który zdobył popularność na całym świecie. Ale, jak twierdzi,  po samobójczej śmierci swego pupila przeszedł przemianę duchową i teraz walczy z Japończykami z wioski Taijii, ktorzy urządzają masowe połowy na te ssaki, w celu zapełnienia nimi m. in. także wielu amerykańskich (sic!) delfinariów. Zwierzęta, które nie odpowiadają  wymogom tych przybytków są zabijane i paczkowane, jako karma dla ludzi. I tu znowu wielkie oburzenie ze strony filmowców - bo przecież mięso waleni zanieczyszczone jest rtęcią. Dlaczego więc nie walczą przeciwko spożyciu tuńczyka na przykład, który spożywany jest masowo na całej kuli ziemskiej, a żyje wiele lat i dzięki temu potrafi gromadzić mnóstwo związków rtęci w swym mięsie?

Nie, oni wybrali na cel swej szlachetnej walki delfiny, bo to taki wdzięczny i słodki temat, a poza tym wioska Taijii leży nad przeuroczymi bardzo fotogenicznymi zatoczkami. Jakże to się świetnie komponuje z tematem, i jeszcze bardziej chwyta za serce widzów - delfiny, zatoczki + ci przeuroczy waleczni Amerykanie: facet od wyzwań ekstremalnych (wspiął się na drapacz chmur w Tajpej), facet od filmowych efektów specjalnych, jakis super znany dźwiekowiec od koncertów rockowych, urocza para nurków bezdechowych... łkająca w kołnierz na widok ganianych po zatoce zwierząt. A na przeciw nich - ci podli  prostacy, japońscy wieśniacy, którzy nie umieją nawet mówić po angielsku!

Cały czas miałam wrażenie, że Amerykanie świetnie się bawią, niczym chłopcy, robiąc swój ekologiczny kryminał. Oni przystojni, świetnie ubrani, bogato wyposażeni, z błyskotliwym poczuciem humoru,  nadaktywnie filmujący się niczym bracia Bonda w pełnych grozy i niebezpieczeństwa sytuacjach (częste zdjecia z noktowizorów) wybrali się na jakże niebezpieczną wojnę ze wschodnimi barbarzyńcami, którychz kolei  filmowali w bardzo niefajnych sytuacjach, szczególnie jeśli chodzi o Japończyków w garniturach, na wszelkich sympozjach - zawsze przysypiali.
A przecież, skoro jest popyt na delfiny, to jest i podaż. Wypadałoby więc, by szlachetni wojownicy zaczęli od swego podwórka, niechby powalczyli wpierw o zamykanie oceanariów, delfinariów, czy gabinetów z delfinoterapią. Niestety, wtedy film nie wyszedłby tak atrakcyjny, a i walka byłaby o wiele mniej fotogeniczna, a może nawet bardziej dla nich niebezpieczna.
Film błazeńsko tendencyjny, robiony w sam raz pod mentalność Amerykanów, którzy uwiebiają walczyć o wolność i porządek wszędzie, tylko nie u siebie.

Angst - reż. Gerald Kargl

O tym filmie nie dowiedziałabym się, bo i skąd, gdyby nie moje wędrówki po forach filmowych, o ktorych już tu wcześniej wspominałam. "Angst" to skromny realizacyjnie film, powstały 28 lat temu (przy współpracy Austrii i RFN),  jako pierwszy i ostatni (przynajmniej narazie) film fabularny Geralda Kargla, przy sporym współudziale znanego filmowca z Polski rodem - Zbigniewa Rybczyńskiego, współautora scenariusza i autora rewelacyjnych zdjęć. 

"Angst" ukazuje jeden dzień i jedną noc z życia mordercy, który wyszedł na wolność po odbyciu wieloletniej kary za zabójstwo starszej kobiety. Niestety, bohater jest psychopatą, którego chore emocje napędzane są przez strach, upokorzenie, jakich doznawał od najwcześniejszego dzieciństwa.  Zafiksowany na te jedyne uczucia, przez dręczącą go matkę, babkę, siostrę i ojczyma, niczym zaszczutego zwierzę, nawet wiele lat po swych traumatycznych przeżyciach, będąc sam, z daleka od swych dręczycieli, nie umie żyć na wolności, bez doznań jakich doświadczał będąc dzieckiem.  Lęk, nienawiść i ból,  który pokochał zadawać są jego przewodnikami  po życiu. 

I cóż, porabia filmowy bezimienny psychopata, gdy zamykają się za nim  więzienne bramy? Wyposzczony przez lata odsiadki zaczyna poszukiwać ofiary, dzięki której osiągnie swe spełnienie.  Jego mózg nie kala się jakimś racjonalnym myśleniem. Mężczyzna kierowany impulsem, niczym zwierz, zaczyna węszyć w poszukiwaniu żeru, ofiary.  Trafia na postój taksówek,  wsiada do pierwszej, bo przecież, nie może mordować pod samym więzieniem. Ku jego uciesze kierowcą okazuje się być blondynka w średnim wieku. Prosi więc o kurs w stronę lasu... I nie czekając na stosowną chwilę, niemal od razu, zabiera się do mordowania. Żadnej logiki, planowania. Ale kobieta biznesu nie w ciemię bita, wypędza go z samochodu.  Psychopata jak oszalały biegnie przed siebie, na oślep, przez las. Zatrzymuje się w jakiejś miejscowości i tu trafia na idealne miejsce dla siebie, zalęknionego tchórza który bedzie mógł się znowu po swojemu zrealizować i zadać ból osobom niewinnym i słabym, takim jakim on był kiedyś, gdy go dręczono. 

KLAUSTROFOBIA - oto słowo, które najtrafniej charakteryzuje atmosferę tego filmu. Już pierwsze kadry budują klimat zamknięcia, kiedy to, niczym ptak, krążymy nad  dachami zabudowań jakiegoś niedużego miasta.  Powoli zjeżdżamy, wraz z kamerą, na dziedziniec więzienia,  z niego przenosimy sie do małej pojedynczej celi, a z niej do umysłu mordercy, który to umysł jest dla niego najokrutniejszym  więzieniem, nie pozwalającym oderwać się raz na zawsze od przeszłości i zamkniętym w niej ego.  Dlatego kara odizolowania nie jest żadną karą, żadną resocjalizacją, dopóki jego umysł nie uwolni się od natrętnych myśli. Odizolowanie jest konieczne tylko i wyłacznie w celu ochrony społeczeństwa przed takimi jednostkami.  Wiele przecież ludzi jest niekochanych w dzieciństwie, poniewieranych, tułających się po róznych kątach, które mają udawać dom, ale nie wszyscy przecież zostają mordercami, mszczącymi się za swój podły los. Tylko ktoś chory psychicznie, skupiony wyłącznie na sobie,  nie może znaleźć wyjścia z pułapki wiecznego poczucia krzywdy i chęci irracjonalnej zemsty. 

Na końcu filmu pada ciekawe zdanie, gdy z offu słyszymy wyrok i jego uzasadnienie, padają słowa o genezie niesamowitej agresji psychopaty. Niestety, trudne dzieciństwo nie stanowi usprawiedliwienia i, jak mówi sędzia, skazany sam ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Niestety, przyszło mu dźwigać, na swoich plecach bagaż odpowiedzialności, którzy powinni ponieść jego rodzice.  Nie jest to na pewno sprawiedliwe, on sam jest ofiarą swej słabej psychiki, a ma ją słabą, bo był niekochany i tak w koło... Smutne i przerażające jednocześnie... No i rodzi się, w związku z tym,  jedna podstawowa życiowa refleksja - przez głupotę i brak odpowiedzialności jednych (w tym konkretnym filmowym przypadku rodzice, ale także sąd),  giną albo mają zmarnowane życie inni. A mówi się, a wręcz trąbi wokół,  że dzieci to największy skarb. 

Film nie piękny, bo nie ma tu ani jednego jasnego akcentu, jakiejś nadziei, odrobiny człowieczeństwa jaką moglibyśmy znaleźć w tym osobniku.  Jest to człowiek stracony, tym bardziej, że nie skierowany na leczenie, a na długoletnie więzienie. Jednym słowem, oglądając "Angst" nie posilimy się nawet minimalną dawką optymizmu, wiary w  człowieka. Ale  można po niego sięgnąć, bo jest ciekawy (wniknięcie do umysłu psychopaty) i świetnie zrealizowany. Trzyma porządnie w napięciu, a przynajmniej na samym początku Z czasem, gdy jesteśmy świadkami monstrualnie narastającego szaleństwa mordercy, ocieramy się już wręcz o groteskę, o zabarwieniu horrorystycznym , a nawet parodystycznym. 

Na zakończenie, warto wspomnieć o niesamowitej kreacji Edwina Ledera, znanego niektórym z postaci maszynisty z "Okrętu". Ja widziałam go po raz pierwszy. Rola bardzo trudna, jak wiadomo, łatwo ją można było przeszarżować i zamiast z groźnej, przerażającej uczynić ją śmieszną. Jemu się udało, dobrze zagrał człowieka skazanego za życia na śmierć i zadawanie śmierci, bez żadnego sentymentalizmu, nadmiernego wzbudzania litości,  poznajemy jego historię, chcemy jego izolacji, żałujemy, że nie chce się go leczyć, jednocześnie wątpiąc i bojąc się, czy jest to możliwe? 

No i muzyka  Klausa Schulza, wspaniała, wcale nie agresywna, wręcz przeciwnie, bardzo subtelnie uzupełniająca obraz i przeżycia bohatera, tak jakby chciała nieco ułagodzić jego skołatany umysł, a także nie zmęczyć, nie nadwyrężyć wytrzymałości widza
.
Obraz dopełniają zdjęcia Zbigniewa Rybczyńskiego. Jakże dobitnie ilustrują i pogłębiają przerażenie, strach, klaustrofobię - omiatające przestrzeń wokół bohatera, goniące jakby za nim i z nim, za ofiarami, za jego chorymi myślami. Takie ogólne wrażenie rozedrgania dają. Film jest przykładem, że można zrobić niedrogo całkiem przyzwoity psychologiczny horror, wystarczy tylko, bagatela, umieć.
 

poniedziałek, 7 lutego 2011

The Social Network - D. Fincher

Warto by uczcić moją kolejną kapitulację wobec internetu, czyli rejestrację na portalu społecznościowym, "Facebookiem" zwanym, jakąś krótką notką na temat filmu o jego założycielu Marku Zuckerbergu pt. "The Soacil Network" w reż. D. Finchera.  Pamiętam jak prawie 10 lat temu broniłam się rękami i nogami przed pokusami i pułapkami sieci internetowej. Najpierw było GG, później założyłam własne forum filmowe - z obu działalności już zrezygnowałam.  Straszne pożeracze czasu i energii, nie dające mi nic w zamian. Krótkotrwałe nawiązywanie powierzchownych niby znajomości, czasem quasi przyjaźni.  Równolegle z forum zaczęłam pisać sobie o filmach na blogach. I to ma największy sens. W końcu uległam facebookowi , wcześniej jeszcze był króciutki epizod z "Naszą klasą". I już najchętniej bym się wyrejestrowała. Ale na film o ojcu dyrektorze FB jednak poszłam, w ramach przekory, rzecz jasna.  No i nie padłam na kolana z zachwytu, ani przed Fincherem, ani przed Zuckerbergiem. Choć jego historia nie jest opowiedziana najgorzej. O dziwo, wytrzymałam dwie godziny nieustannej gadaniny, często o czarnej (jak dla mnie) magii komputerowej.  Znowu okazuje się, że najlepszym motorem działalności człowieka jest namiętność, i to ta niższego rzędu, jak np. zemsta z powodu niespełnionej miłości, ewentualnie chęć zaimponowania swej wybrance serca. Impulsem mogą być także kompleksy, potrzeba ich zrekompensowania czymś wyjątkowym, pokazania światu na co mnie stać z okrzykiem "ja wam jeszcze pokażę!". Tak, wszystko to prawda, pod jednym tylko warunkiem, trzeba być piekielnie inteligentnym i pojętnym, ekspertem w swej dziedzinie, żeby ta rekompensata, chęć zabłyśnięcia się udała. Inaczej można dołączyć, jako kolejny eksponat, do wielkiej kolekcji frustratów.

Fincher ukazuje raczej ciemniejszą stronę Marka Zuckerbergera - twórcy facebooka. W filmie zostaje on oskarżony, przez bogatych studentów Harvardu, o kradzież pomysłu na stronę oraz, przez swego przyjaciela i współzałożyciela strony, o zdradę. Po drodze zostaje posądzony przez przyjaciół o zakapowanie na policji, dla własnych korzyści, imprezy z dużą dozą narkotyków. Jednym słowem, facet nie wypada zbyt imponująco, co zresztą widać na plakatach - jego twarz opieczętowano słowami (w polskiej wersji) "geniusz, zdrajca, miliarder". Może to tak już musi być, żeby do czegoś dojść, trzeba mieć sporo talentu, ale jeszcze więcej zimnej krwi, odporności i pospolitego s... syństwa, by nie zostać zjedzonym w dżungli, gdzie wszyscy biją się o pierwsze miejsce.

Aktor grający główną rolę (Jesse Eisenberg) wypadł bardzo dobrze, nie można narzekać. Nawet Justin Timberlake mi się spodobał- grał Seana Parkera, czyli tego, który jak nikt na świecie wkurzył Metallicę. Ogólnie - film poprawny, ale mało imponujący, czyżby uszyty na miarę współczesnego bohatera? Prawdziwy Zuckerberg, prawdopodobnie, nie czuje dumy ze swej filmowej sylwetki.  Tacy bohaterowie jakie czasy? Na szczęście, żeby sobie osłodzić filmowy wizerunek, może zerknąć na swoje imponujące konto bankowe, to jego zasobność, przede wszystkim, decyduje dziś o szacunku i uznaniu społecznym.

piątek, 4 lutego 2011

"Droga do miasta" i "Nieugięty" - Satyajit Ray


Dwie pierwsze części Trylogii o Apu, "Droga do miasta" i "Nieugięty" (3 to "Świat Apu") ,  w reżyserii hinduskiego reżysera Satyajita Ray'a,  poznałam dzięki bywaniu na forach filmowych i rekomendacji jednego z użytkowników.   No, i dzięk i TVP Kultura, która od czasu do czasu raczy nas jakimiś specjałami z światowej kuchni filmowej, często tej klasycznej nigdzie dla przecietnego widza, nie osiągalnej.  Zasiadłam sobie zupełnie nieobowiązująco przed telewizorem wczorajszego popołudnia, nie wierząc, że dam radę przez blisko 4 godziny  wytrzymać w jednej pozycji. Na wszelki wypadek, mam zawsze  pod ręką nagrywarkę, z której często korzystam. A tu się okazało, że oczu nie mogłam oderwać od obrazu Indii sprzed ponad pół wieku. Ale nie tylko Indii, także od portretu tej wiejskiej bengalskiej rodziny, której życie śledzimy przez ponad 20 lat A nie jest to taka sobie zwykła rodzina wieśniacza. Jej głowa, czyli ojciec tytułowego Apu, jest braminem,  umie czytać  i pisać,  marzy nawet by zostać sławnym pisarzem sztuk dla wędrownych trup teatralnych.

 Niestety, wraz z małżonką, wskutek różnych długów rodzinnych, jak i zbyt małej zaradności życiowej pana domu, należą do najuboższych mieszkańców wioski. Wioska, w której urodził się Apu i spędził dzieciństwo, wraz ze swoją starszą siostrą Durgą, leży niedaleko od torów kolejowych, wiodących wprost do Kalkuty.  Kolej żelazna, podobnie  jak w przypadku urbanizacji Indii (do dnia dzisiejszego jest naważniejszym środkiem lokomocji),  będzie miała tak samo duże znaczenie w kształtowaniu marzeń i przyszłości Apu.  Od małego spogląda na nią tęsknym wzrokiem, jakby przeczuwając, że uniesie go w daleki świat.  Rodzice starają się jak mogą, aby dać wykształcenie swojemu synowi (o córkę nie dba się w tym zakresie - ona ma już przyszłość ustaloną - pójdzie w ślady swej matki), posyłają go do szkoły, chłopiec uczy się także angielskiego. W ogóle jest zafascynowany nauką,  zdobyczami technicznymi,  ale interesuje go , tak jak jego rodziców, także sztuka, no i nauki humanistyczne.  
 
Trylogia Apu  nazywana jest  przez niektórych trylogią śmierci. A to dlatego, gdyż, punkty zwrotne w historii i tej rodziny stanowią śmierci. Tak to często bywa w życiu, że śmierć niesie ze sobą odrodzenie. Od/rodzenie w wielkim bólu i rozpaczy po śmierci bliskiej osoby. W filmie,  najpierw odchodzi Durga siostra Apu. Rodzina przenosi się do miasta nad Gangesem, ich byt ulega nieznacznej poprawie. Później umiera ojciec - matka z Apu przenosżą się znowu na wieś, pomaga im bogatsza rodzina, a na końcu umiera matka - Apu podejmuje stanowczą decyzję o zamieszkaniu na stałe w Kalkucie, gdzie wcześniej przyjechał na studia.  Jednym słowem historia jakich wiele na całym świecie - wszyscy  jesteśmy ze wsi,  niektórzy, a właśćiwie większość,  w celu zdobycia wiedzy, pracy, polepszenia bytu przenoszą się do miast i tam już zostają. 

Te dwa filmy są piękną  ilustracją znanego powiedzenia "panta rhei", wszystko płynie, jest w ruchu, świat ulega zmianom, wszystko.... tylko miłość matki jest niezmienna. Na tle portretu przeobrażających się Indii mamy, oprócz portretu Apu,  także portret jego matki, kobiety która w samotności, mimo że w rodzinie i będąc jej opoką, przetrwała wszystkie burze jakie nawiedzały jej dom. Zawsze skromna, cicha, oddana mężowi i dzieciom, wyrozumiała, otwarta na ich potrzeby, ale niestety, żyjąca w ciągłym oczekiwaniu na ich powrót.  I zdająca sobie już wtedy sprawę, z niesprawiedliwości  losu, jaki ją dotyka, lecz godząca się z takim stanem rzeczy, iż męską rzeczą jest wyjeżdżać, a kobiecą wiecznie czekać. 

Tak się zastanawiałam, dlaczego ten film ciągle urzeka współczesnych widzów. Może dlatego, że oglądając go,  musimy się zatrzymać, dać sobie czas i spokój, by móc  chłonąć atmosferę tamtych czasów, gdy dni płynęły wolno i tylko na czynnościach zaspokajających głód i pozostałe najważniejsze potrzeby egzystencjalne rodziny.  Gdy się tak wyciszymy, możemy  poczuć, te wszystkie podstawowe  emocje ludzkie, jakimi żyją tamci bohaterowie, mieszkańcy jednej z bengalskich wiosek, ktore nie są również obce nam.  Odczuwamy je,  nie dzięki  wykrzykiwanym słowom,  wyrzucanymz szybkoscią karabinu maszynowego dialogom, czy monologom.  Nie - słowa są tu oszczędne, ale dzięki temu mamy  czas i spokój, by wniknąć w twarze bohaterów, w wyraz ich oczu, kształt ukladających się w grymas czy uśmiech ust i już wiemy, czujemy prawie na własnej skórze, jak, na przykład, bardzo cierpi matka, gdy sąsiadki obrzuca niewyszukanymi epitetami jej dzieci, albo jak strasznie niepotrzebna czuje się stara ciotka, jedyna przedstawicielka swego pokolenia na wsi. A propos - piękny jest motyw ze starą ciotką i jej relacji z małą Durgą, która tak bardzo troszczy się o staruszkę, i jakże odmiennych relacji z matką Durgi i Apu, która zmęczona troskami, nie ma tyle cierpliwości ani serca dla starej kobiety.  Film ciągle przypomina, że życie ma swoje nieubłagane prawa, którym chcąc nie chcąc musimy sie poddać, a wcześniej z nimi się pogodzić. Także takie, że dzieci nie rodzimy, ani nie wychowujemy dla siebie.

Do urody filmu, oprócz bardzo prostej, niewyszukanej, ale jakże każdemu bliskiej treści, dokłada się w ogromnym stopniu uroda czarno-białych zdjęć i pejzażu samych Indii - te ich przepiękne wielusetletnie a może i wielotysiącletniedrzewa ! + specyfika zabudowań , ale przede wszystkim muzyka Ravi Shankara, która jest odrębnym bohaterem filmu. Ona nie jest tylko tłem, uzupełnieniem, ona JEST, istnieje,  w trzasku pocieranych zapałek, w krzyku matki po śmierci dziecka, w oczekiwaniu dzieci na wędrownego handlarza słodyczami, w opowieści innego handlarza o cudownej maści na wszytko etc.

Jednym słowem - piekny film. Polecam jako podróż nie tylko w przeszłość Indii, także jako podróż i refleksję nad swoją przeszłością, przodkami, dzięki którym jesteśmy kim jesteśmy.