niedziela, 17 października 2010

Liverpool - reż. Lisandro Alonso

Po film sięgnęłam z ciekawości i dla eksperymentu - ile kontemplacyjnego minimalizmu jestem w stanie znieść. Okazuje się, że sporo. Film można by streścić jednym zdaniem. Farrell, prawie 50-letni mechanik okrętowy, dopłynąwszy ktoregoś dnia w pobliże miejsca skąd pochodzi (Ziemia Ognista, okolice miasta Ushuaia), postanawia zejść na ląd i odwiedzić matkę, której bardzo, bardzo długo nie widział. Od tego momentu zaczyna się parada powszednich czynności, zobrazowanych w dużej części w czasie rzeczywistym - ubieranie się, zakładanie butów, ich sznurowanie, jedzenie, popijanie, najczęściej alkoholem. Niestety, wizyta w taniuchnym lokalu z tańcem na rurze, do jakiego po drodze wstępuje Farrell (w końcu jest mężczyzną) została skrócona do maksymalnego minimum, zarówno jeśli chodzi o czas (chyba ze 2 minuty), jak i o obraz - jedno krótkie ujęcie pani w ruchu na rurze i jeden rzut na Farrela pochłoniętgo konsumpcją, tym razem wzrokową.

Nie będę już więcej wspominała o treści.  Raz, że nie ma o czym, a dwa, że może jednak ktoś odważy się i spojrzy na film, choćby z zainteresowania jakżeż też mieszka się na krańcu Ziemi, tam gdzie diabeł naprawdę mówi dobranoc, i nie chcę uprzedzać, czy może sie zawieść czy nie. Chcę tylko powiedzieć, że takie filmy to można robić bez zaciągania większego kredytu - zero dialogów, obsada - kilka osób, naturszczyków, które niewiele mają do powiedzenia (w sensie kwestii); fabuła - żadna, kostiumy - żadne (z pierwszego lepszego ciucholandu), scenografia - tu by trzeba trochę poszukać gdzieś na prowincji jakiegoś podupadłego baru piwnego (to znaczy można zjeść tanio jak w barze i popić piwem), plenery - takie jak wszędzie, sceny - to czynności, jakie każdy wykonuje na co dzień. Sama się dziwię, i zastanawiam, jak to się stało, że wytrzymałam te 80 minut przed ekranem. O bohaterze filmu nie wiemy nic od samego początku, nic ponad to, co widzimy, że jest przeciętnym mężczyzną w średnim wieku, średnio zadbanym, całodziennie popijającym alkohol z gwinta, małogadatliwym. Nie znamy jego przeszłości. Liczymy, że dowiemy sie czegoś więcej, ale właściwie, czy jest on ciekawym człowiekiem? Trudno powiedzieć. W każdym razie, towarzyszyłam mu w tej jego wędrówce do matki, rozmyślając sobie, dla zabicia czasu, co też mogło go kiedyś spotkać i co go jeszcze spotka. I o to chyba chodziło, że patrzymy na film i  sami dopowiadamy losy jego bohatera. Sprytne i wygodne, szczególnie dla twórców. Ale, żeby wpaść na taki pomysł filmu, to trzeba też mieć łeb. A jeszcze większy, zrobić to tak, by to jakoś zadziałało. Pełen szacun, panie Lisandro Alonso. 
 
Jakże ten film wyróżnia się od pozostałych. Żadnych wielkich nazwisk, żadnej rozdmuchanej promocji, żadnego wpadającego w ucho soundracku, żadnej akcji,  żadnej ładnej buzi, wyrzeźbionej doskonale klaty, tudzież prężnego biustu. A i tak ten film zapamiętam. I mysle, że nie tylko  z powodu podziwu jak z takiego "nic" można było zrobić takie duże "coś", co zatrzymało mnie przed ekranem. Bo może było i chwilami nudno, jak to w życiu, ale chciało się oglądać, tak jak się chce żyć, mimo wszystko.
A juz zakończenie, odnoszące sie wprost do tytułu, to mnie całkiem rozwaliło, było tak zaskakujące, że aż zabawne, w zestawieniu z tym wielkim na nie oczekiwaniem. I oczywiście inspirowało do kolejnych pytań o Farrela - dlaczego?, skąd? od kogo?

Nieczęsto zdarza się taki  film i reżyser, który zamiat sam się popisać, daje pole do popisu widzowi i jego fantazji. Brawo.