niedziela, 31 maja 2009

Wojna polsko-ruska - reż. Xawery Żuławski

Xawery Żuławski, debiutując niecałe trzy lata swoim "Chaosem" (recenzja na tym blogu), dał się już poznać nielicznym, jako całkiem dobrze rokujący reżyser. Teraz, "Wojną polsko-ruską", udowodnił całej Polsce, że jest reżyserem nadzwyczajnym , z "wizją w oku" - przenieść bowiem na ekran tak niezwykłą, chaotyczną, jak życie postaci zaludniająch tę opowieść i uczynić z niej całkiem zgrabnie ułożony film, a na dodatek soczystą komedię, no... może komediodramat,  to naprawdę sztuka. Pytanie, jak to się mogło udać, mając na uwadze fakt, że film nie odbiega zbytnio od pierwowzoru literackiego. To wielka zagadkę, albo... raczej wielka pochwałę dla aktorów, którzy potrafili zagrać, wypowiedzieć wszystkie zakręcone kwestie w specyficznym języku jakże specyficznych bohaterów. I co ważne - przy całej ich komiczności, komiksowości, groteskowości nie czuje się żadnego lekceważenia postaci. Wręcz przeciwnie, każda nawet najzabawniejsza osoba (Natasza - Soni Bohosiewicz), mimo swego kuriozalnego często zachowania, budzi pewną sympatię, a nawet  szacunek - szczerość, szukanie miłości, prawdy i sensu życiu (Andżela - Maria Strzelecka), choćby nieumiejętne, zawsze wzrusza i sprawia, że ludzie stają nam się bliżsi. A poza tym, nikt tu nie jest zły, co najwyżej nieporadny, zagubiony, nierozgarnięty.

Ci młodzi na ekranie są jacy są, nie tylko ze swej winy, także z winy kraju, jego historii, w którym się urodzili i wychowywali, oni, a kiedyś ich rodzice. Dzieciom, w przeciwieństwie do "starych", przyszło żyć w kapitalistycznej wolnej Polsce. Ale czy to ma jakiś lepszy wpływ na ich los, czy to ich czegoś nowego uczy, czyni ich życie bardziej wolnym, urosły im jakieś skrzydła? Wątpię. Nie zauważyłam. Nadal powtarzają kwestie, którymi nasiąknęli w swych rodzinnych domach - o "parszywych ruskich", o korupcji i łapówkach, otwierających wszystkie drzwi. Tak jak ich rodzice kiedyś z nadmiaru i nieposzanowania pracy, tak oni dziś, z jej braku, pogrążają się w inercji. Manipuluje się nimi tak samo jak podówczas ich rodzicami. Za PRL-u robiła to miłościwie im panująca, pod flagą czerwoną ze złotym młotem i sierpem, partia robotnicza, teraz ich życiem steruje kapitał, często również obcy, który możni tego świata chcą zgromadzić na swoich kontach. Tak mało się zmieniło. Dlatego, myślę, ten tytuł - "wojna polsko-ruska", "ruskich" już dawno u nas nie ma, lecz mentalność "polskich"rodem z tamtych lat nadal się dobrze ma.
Zmieniły się (albo w ogóle pojawiły) jedynie gadżety - komórki, foliowe kolorowe reklamówki, grill co niedzielę w przydomowym ogródku, albo na balkonie; łatwiejszy dostęp do narkotyków zgrabnie opakowanych w jednoporcjowe zamykane foliówki itp. Masłowska nie doszła jeszcze do etapu powszechnej komputeryzacji, dostępu do internetu a za nim do pornografii oraz gier. Teraz to ogólnie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Lecz w głowach, mimo powszechnej edukacji już w stopniu co najmniej średnim, ciągle to samo siano. Obecnie każdy, za przeproszeniem, matoł kończy technikum, liceum, jak nie profilowane to prywatne . Tego nawet za komuny, głoszącej równość wszystkim, nie było. Gdzie się ma podziać prawdziwa inteligencja, jak ma się ona odrodzić, zniszczona przez kolejne wojny? Edukacja się szerzy, ale nijak się to nie przekłada na wzrost świadomości tych, którzy ją pobierają. Żadne zmiany ustrojowe, żadna Europa ani tym bardziej Ameryka, tego nie zmieni, totalna mentalna pauperyzacja, czego zresztą mamy przykład w "elitach" rządzących.

Życie Silnego, bo o tym opowiada fabuła filmu, i jego kobiet, jest, co tu dużo mówić, niezbyt ciekawe. Jego główna troska, to w miarę płynne zaopatrzenie w towar do nosa i posiadanie kogoś do pary. Tak więc nie dziwmy się, że ich rozmowy, a raczej wyrzucane z siebie monologi, będące też pewną  formą rozrywki, obracają się tylko wokół tych tematów. Czasem na horyzoncie pojawi się ktoś taki jak Andżela, dziewczę heavymetalowe, wątpiące w Boga, poszukujące sensu życia, marzące o karierze artystki, stanowiące jakże miły i egzotyczny przerywnik w życiorysie i poszukiwaniach Silnego.
Owszem, wizerunki bohaterów "Wojny polsko-ruskiej" wydają się nieco przerysowane, ale czy na pewno? Czy takie mroczne Andżele, Magdy z kręgu określanego powszechnie "blacharami", Natasze - kobiety obcujące z mężczyznami do tego stopnia, że nabrały ich męskich cech i w wyglądzie i zachowaniu, nie mijają nas na ulicy, jeśli tylko się dobrze przyjrzeć i wsłuchać? A Silny? Facet z rodzaju tych, którym na wszelki wypadek, tak jak psu, nie patrzymy w oczy, by ich nie zdenerwować i nie sprowokować do zaczepki. Myślę, że twórcy nie przesadzili w portretowaniu swych postaci. Co nie przeszkadza reżyserowi zaserwować widzom sporej dawki groteski z ich udziałem, a wszystko po to, czemu groteska służy - by rozśmieszyć, przerazić, przejaskrawić, jednym słowem by widz nie zasnął, a może nawet poczuł coś co skłoniłoby go do refleksji.

Myślę, że "Wojna polsko-ruska"należy do gatunku tych filmów, które będzie chciało się oglądać wielokrotnie. Być może zostanie nawet okrzyknięty filmem kultowym, tak bardzo ich ostatnio ich brakuje (a właśćiwie, to wcale ich nie ma) w naszej najświeższej kinematografii. Wpisuje się w modny postmodernizm jak ulał. Być może będziemy cytować z pamięci, ku uciesze wtajemniczonych, niektóre kwestie Ja już mam jedną ulubioną na początek, czyli zrozpaczone Silnego: "tyle dobrych reklamówek skazanych na całkowitą marnację!" - toż to gotowe ekologiczne hasło reklamowe, które można, wraz z Szycem, wykorzystać w walce z ich nadmiernym kupowaniem i rozrzucaniem po łonie natury. Być może już niedługo co bardziej odważni założą gustowne wzorzyste szlafroczki z futerkiem i wyjdą w nich do baru na piwko. A zamiast zwyczajowego "hallo" do telefonu komórkowego zaczniemy pytać o hasło. Być może. I niech tak będzie! Polacy nie gęsi swojego Tarantino, ups! Żuławskiego mają. Tak tak, Żuławski o niebo lepszy, bo swój i wiemy z czego się śmiejemy.... A wszystko to dzięki dużej zasłudze aktorów z Borysem Szycem na czele, który otrzymał od losu swoje kolejne 5 minut. Niech ich tylko nie zmarnuje. Ale czymże byłby Szyc bez zastępu swych wspaniałych, przecudnych koleżanek - Marysi Strzeleckiej (która już od pierwszego wejrzenia zauroczyła mnie w "Chaosie"), Romy Gąsiorowskiej, którą teraz zacznę pilnie śledzić, albo znanej nam już z "Rezerwatu" Soni Bohosiewicz , czy Anny Prus, Magdy Czerwińskiej. Wszyscy zachowują się i mówią, jakby od urodzenia wychowywali się przed blokiem z ferajną Silnego.

Na ekranie nie zabrakło też samej autorki "Wojny..." Doroty Masłowskiej we własnej osobie. Żuławski, autor scenariusza, uczynił ją, tak jak to było w oryginale literackim, odpowiedzialną za świat, który sama wykreowała. Jesteśmy tego świadomi, od samego początku, że to ona, "Masłoska", jest tu Bogiem, to ona powołuje do życia, uczy mówić, sprawia, że ścieżki bohaterów splatają się ze sobą, albo się rozbiegają, to ona buduje, albo rujnuje dekoracje. Jesteśmy świadomi, że nasi bohaterowie, tak jak w życiu, są manipulowani, że tak naprawdę to nie oni decydują o sobie, bo od tego są ci, gdzieś wyżej. Silny, Magda i reszta, wypełniają tylko narzucone im role.

Jednym słowem, Xawery Żuławski rewelacyjnie przysłużył się Masłowskiej (i vice versa) oraz jej debiutowi literackiemu. W wywiadach przyznaje uczciwie, że miał trudności z przebrnięciem przez książkę, kiedy się ona ukazała na rynku. Dopiero propozycja producenta Jacka Samojłowicza zmobilizowała go, by się w nią wgryźć, przeczytać jeszcze raz i raz i zrobić film - adaptację, która być może będzie zaliczana do nielicznych, przewyższających swój pierwowzór - dzieło literackie. Przewyższa, nie przewyższa, prawdopodobnie jest to kwestia dyskusyjna, ale na pewno je przybliża. Wersja filmowa "Wojny polsko-ruskiej" jest bardziej komunikatywna i przystępna, a przy tym zachowuje oryginalną materię książki, jest świetną, lekką, a jednocześnie niegłupią wizję świata, którego być może wielu nie byłoby w stanie bez Żuławskiego sobie wyobrazić, a niektórzy, śmiem twierdzić, nawet zdać sobie sprawę, że taki istnieje.

sobota, 23 maja 2009

Ewangelia wg świętego Mateusza - P.P. Pasolini

czyli

"Antychryst" o Chrystusie
Jak to możliwe, że najlepszy w historii kina film o życiu Jezusa Chrystusa, dedykowany papieżowi Janowi XXIII i włączony do kanonu zalecanego przez Watykan, wyszedł spod ręki ateisty, marksisty i homoseksualisty wielokrotnie oskarżanego i skazywanego na więzienie za obrazę uczuć religijnych, wyeliminowanego w końcu ze społeczeństwa w bestialski sposób. A może właśnie dzięki swej „inności” Pier Paolo Pasolini potrafił na tę opowieść spojrzeć nieco inaczej, w sposób wolny od jakichkolwiek doktrynalnych obciążeń ? Włoski reżyser dorastał jako wrażliwe dziecko wychowywane zgodnie zasadami wiary chrześcijańskiej. Z czasem, w miarę dojrzewania, odkrywał być może coraz większą rozbieżność między teorią a praktyką we wspólnocie wiernych i dążył do wyzwolenia z religijnych okowów krępujących jego niezależne myślenie. Gdy już to osiągnął, paradoksalnie poczuł się jeszcze bardziej pokorny i spragniony ładu, który wprawdzie często uwiera, ale jednocześnie daje duchowy spokój.

Już od pierwszych kadrów „Ewangelii według świętego Mateusza” daje się wyczuć, że na ekranie odczytuje ją człowiek niekoniecznie wierzący w Boga, ale na pewno szanujący Jezusa i jego nauki. Człowiek zmęczony, tęskniący za dobrem i dawnym naturalnym porządkiem rzeczy, marzący o tym, by idee, które kiedyś Chrystus głosił i za które umarł na krzyżu, zostały wreszcie wcielane w życie (także przez wyznawców religii katolickiej). Pasolini - na szczęście - nie nakręcił kolejnej cukierkowej opowieści z dziejów Zbawiciela. Jego film jest bardzo surowy, ascetycznie oszczędny w środkach (dotyczy to zarówno przekazu jak i scenografii, kostiumów oraz gry aktorskiej) i wierny Ewangelii - obrazuje skrupulatnie wszystkie jej rozdziały:
1. „Narodzenie i dzieciństwo Jezusa”; 2. „Czyny Jana Chrzciciela i przygotowanie do działalności Jezusa”; 3. „Działalność Jezusa w Galilei”; 4. „Męka i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa”. Przy okazji nadmienię, że film Pasoliniego to świetna powtórka z lekcji religii, pełna znanych i powszechnie używanych na co dzień cytatów, które stały się już niemal porzekadłami, choć nie zawsze jesteśmy świadomi ich pochodzenia.

Co najważniejsze - w ostatniej, czwartej części, nie ma za grosz przemocy. I za to reżyserowi chwała. Sekwencja męki Jezusa ogranicza się do pojedynczych scen obrazujących wyśmiewanie go, zakładanie korony cierniowej na głowę i wzięcie na ramiona krzyża. Potem następuje bardzo krótka, ledwie zasygnalizowana droga krzyżowa, w końcu ukrzyżowanie. Wszystko – powtarzam - bez zbędnego epatowania okrucieństwem i brutalnością (żadnego biczowania, strumieni krwi, opluwania, bluzgania słowami itp.).
Pasolini, tak przecież odważny, kontrowersyjny i bezkompromisowy w ukazywaniu zła i zepsucia, tym razem oszczędza nasze uczucia religijne i niereligijne. Nie gwałci intymności cierpienia i poniżenia Jezusa, jak robi to na przykład Gibson w „Pasji”, która jest dla mnie żelaznym przykładem filmu religijnego pod publikę i opiera się na braku poszanowania dla Tego, którego się podobno kocha. Mel Gibson zdecydował się na film obrazujący tylko i wyłącznie samą mękę. W jego ujęciu ostatnie dwanaście godzin żywota Chrystusa na ekranie spływa krwią, co niektórych widzów doprowadza niemal do ekstazy porównywalnej z tą, którą przeżywają gapie obserwujący wypadek drogowy lub jakieś inne ludzkie nieszczęście. Tutaj jeszcze dodatkowo owo uniesienie może potęgować niechęć, może czasem nienawiść, wyzwalająca się w stosunku do prymitywnych i okrutnych oprawców Jezusa. Zdecydowanie nie jest to katolickie, pokojowe podejście do tematu.
Tymczasem włoski reżyser rzetelnie i bez żadnych zbędnych ozdobników ukazuje nam pracowitą misję Jezusa na Ziemi oraz wypełnianie kolejnych proroctw wiodących go na krzyż. Tu i ówdzie słyszy się głosy, że Jezus Pasoliniego to niemal rewolucjonista. Być może coś w tym jest. Przemowy Syna Bożego są rzeczywiście bardzo płomienne, i żarliwe. Porywają rzesze przyszłych wiernych głosząc treści jakby żywcem wyjęte z marksistowskich programów. Chrystus nakazuje m.in. wyzbycie się zamiłowania do dóbr doczesnych, chwali skromność, krytykuje bogactwo i obłudę ówczesnych kapłanów, wątpi w szczere intencje majętnych obiecujących podzielenie się swym bogactwem z biednymi, by tym sposobem zasłużyć sobie na łaskę Pana („Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”). A przy tym wszystkim wymaga bezwzględnej wierności, lojalności oraz posłuszeństwa. Ale, czy to może być zarzut w kierunku Pasoliniego, wszak on tylko przenosi słowa Ewangelii na ekran. Jeśli komuś nasuwają się jakieś niemiłe podobieństwa między marksizmem a naukami Jezusa, nie jest to winą reżysera.
Po nakręceniu „Ptaków i ptaszysk”, w których reżyser znowu próbuje szukać bliskich związków między chrześcijaństwem a marksizmem, ktoś zapytał Pasoliniego: "Dlaczego wciąż zajmujesz się tematami religijnymi, skoro jesteś niewierzący?". "Jeżeli wiesz, że jestem niewierzący, to znasz mnie lepiej niż ja sam. Być może i jestem człowiekiem niewierzącym, ale takim, który tęskni za wiarą" – odpowiedział skandalista i obrazoburca. Czy to nie piękne? I nie smutne zarazem, że tęsknota jest prawdziwa, wrażliwsza niż jej spełnienie?
"Ewangelia wg św. Mateusza" powstała w 1964 roku, a więc 43 lata temu. Uważam, że ten film nie zestarzał się ani trochę. Wręcz przeciwnie, na tle współczesnych rozbuchanych produkcji (także religijnych) jeszcze bardziej fascynuje - nie rozprasza uwagi widza wybujałą formą skupiając się dokładnie na przekazie treści a nie na jej „złotej” ramie.

Bardzo charakterystyczny jest sposób sfilmowania „Ewangelii”. Wszystkie emocje Pasolini wyraża przez długie, powolne zbliżenia na oblicza aktorów, których mimika jest dosyć oszczędna lecz bardzo sugestywna. Zadziwiające doprawdy, jak reżyser potrafił wydobyć ten jeden, najbardziej trafny wyraz twarzy u, jakby nie było, całej rzeszy naturszczyków, bo tylko tacy tu grają (starszą Marię odtwarza na przykład matka reżysera). Dziesiątki oczu, ust, zmarszczek, uśmiechów i innych grymasów - cała galeria ludzkich uczuć związanych z pojawieniem się Jezusa na Ziemi.

Na pierwszym planie, oczywiście, twarz najważniejsza – Zbawiciela. Trochę inna niż ta, do której przywykliśmy (nie ma np. charakterystycznych długich włosów). Widać, że jest to twarz człowieka wywodzącego się ludu, lecz o inteligentnym wyrazie, zazwyczaj mocno skupiona, uduchowiona, jeden jedyny raz rozjaśniona uśmiechem (scena z dziećmi). A należy ona do Enrique Irazogui, wówczas studenta, pół Żyda, pół Baska. Pozostali aktorzy to bliscy znajomi reżysera, jego rodzina, ludność zamieszkująca plenery zdjęciowe. Scen zbiorowych jest niewiele - jeśli już, to filmowane raczej z bardzo dalekich ujęć. Krajobrazy, surowe niczym oblicza wieśniaków zaludniających ekran, także współgrają z ascetyczną konwencją filmu. Często posępne i smutne, gdzieniegdzie tylko urozmaicone skromnym akcentem roślinnym czy jakimś domostwem. Nic nie jest w tym filmie tak ważne jak Jezus i jego żarliwe nauki.

Kilka ekranizacji życia Chrystusa już widziałam. "Pasja" Gibsona mnie zniesmaczyła. Inne raczej znużyły, były sztampowe, robione na zamówienie albo z braku pomysłu na inny film. „Ewangelia wg świętego Mateusza” według Pier Paolo Pasoliniego porwała mnie jak żadne inne dzieło tego gatunku. To film zrobiony z potrzeby serca – prosty i po prostu. Wielki.

środa, 13 maja 2009

Veronica Guerin - reż. Joel Schumacher

We Francji nakręcono film "Une Femme a abattre", koncentrujący się na tajemnicy zabójstwa niepokorne dziennikarki Anny Politkowskiej. Miejmy nadzieję, że wejdzie on już niedługo na ekrany polksich kin, tym bardziej, że jedną z ról kreuje w nim Paweł Deląg. A mnie w związku z ową wiadomością, przypomniał się inny portret kobiety w tym, jakże czasem niebezpiecznym zawodzie, Irlandki Veroniki Guerin, zmarłej również tragicznie, bo nie chciała ulec naciskom tych, których jej dziennikarska twórczość zaczęła mocno uwierać.

Gdy pojawiły sie napisy koncowe pomyślałam sobie:  hmmmm,  "dobre, ale czegos tu brakuje". Film o dziennikarce irlandzkiej,  zabitej przez bohaterów jej reportaży - dublińskich narkotykowych gangsterów nie może być nieciekawy.  Ta historia jest fascynująca, przerażająca, sama w sobie, tym bardziej że ostatnio wiadomości o zabójstwach tego typu są niemal na porządku dziennym. Ale mam wrażenie, ze reżyser Joel Schumacher zbyt chłodno potraktował temat dramatu, włącznie z jego tytułową postacią. Może stało się tak ze względu na poprawność, by nie podpaść czy nie urazić rodziny Guerin (historia jest od początku do końca autentyczna), może właśnie taki był ich zamiar, by film był bardziej zbliżony do chłodnego dokumentu niż do ognistej opowieści o kobiecie, która  gangsterskim kulom postanowiła się nie kłaniać.

W każdym razie postać Guerin jest niezadowalająco płaska. Trudno orzec na podstawie tego filmu, skąd u niej wzieła się taka pasja, taka energia i upór, by samotnie walczyć z przestępczym światem, na przekór zdrowemu rozsądkowi. Na szczęście do płytki dvd dołączone są ponad 3-godzinne dodatki, a w nich komentarze m.in. autorek scenariusza, Irlandek z krwi i kości, bardzo emocjonalnie zaangażowanych w wydarzenia, które opisują. To ich słowa, a nie film, pomagają zrozumieć motywy działalności dziennikarki.
Pochodziła ona ze średniozamożnej klasy średniej, nie była osobą wykształconą w zawodzie (była księgową). Dziennikarkę uprawiała bardziej intuicyjnie niz profesjonalnie, jej styl czasem pozostawiał wiele do życzenia. Brała na warsztata nośne i niebezpieczne tematy, których nikt inny nie chciał , albo bał  się nimi zajmować.  Była bardzo odważna, lubiła wyzwania i adrenalinę, którą traktowała  wręcz jak narkotyk, poza tym łatwo nawiazywała kontakty z ludźmi, także tymi spod ciemnej gwiazdy, tak więc gangsterskie interesy stały się jej żywiołem zawodowym. Wielu kolegów po fachu było o jej sukcesy- z czasem stała się narodową gwiazdą - zazdrosnych. Nie cieszyła się wśród nich wielką  popularnością czy estymą. A swoisty taniec śmierci jaki uprawiała z gangsterami miał też być moze zwiazek z odwzajemniona sympatią jaką czuła do głównego informatora-gangstera (kapitalny Ciaran Hindes). Ale tak jak mówię - o tym, i innych motywach, jej czynów dowiadujemy się z dodatków.

Schumacher, mam wrażenie,  pokazuje nam poprawny obraz dziennikarki, jaki realizatorzy otrzymali za pośrednictwem jej najbliższej rodziny i współpracowników. Film jednak wciąga, mimo, że jego zakończenie poznajemy na początku. Interesujący jest bowiem klimat społeczno-polityczny Irlandii, zawiłości prawne, z jakimi boryka się Veronica w swojej reporterskiej robocie i to jak świetnie i inteligentnie sobie z nimi radzi, jak dzielnie stawia czoła zagrożeniom, jak pewna jest swoich racji i celu tego co robi, nawet jeśli ma to być kosztem rodziny czy jej życia. Niestety, za mało w tym filmie namiętności, Veronica jest taka porządna, taka prawdziwa księgowa,a jej jedynym grzechem jest zbyt mała ilość czasu poświecona synkowi. Brakuje mi tu tej odrobiny szaleństwa, która cechuje prawdziwych idealistów. Bez niego widzę tylko naiwność i chorobliwą ambicję, by nie okazac się tchórzem wobec kryminalistów. A moze tak miało być, może takie były właśnie grzechy Veroniki Guerin?