niedziela, 30 grudnia 2012

Jestem Twój - reż. Mariusz Grzegorzek



Widziałam znacznie gorsze polskie filmy, szkoda, że ten stara się być taki przeintelektualizowany! Ja rozumiem, że nazwisko “Grzegorzek” zobowiązuje (do wizji, symboliki etc.), tak jak “Lynch” w USA, ale oglądając go, po raz kolejny przyszła mi na myśl maksyma Charlesa Bukowskiego, “gdy słabnie duch rośnie forma”.
Film z serii jak opowiedzieć prostą, nieciekawą, w sumie, fabularnie historię, z uniwersalnym, przetrzepanym do bólu w sztuce wszelkiej maści, przesłaniem tyczącym samotności człowieka, w jak najbardziej  udziwniony sposób. Po co? żeby wyszło mądrzej? Dla kogo? Dla krytyków, dla sztuki samej w sobie, dla wąskiego grona znajomych reżysera?
Całość podzielono na kilka części – prawdę mówiąc, nie wiem po co.  Może zgodnie z podziałem na akty sztuki teatralnej, na której oparty jest scenariusz.  Każda część opatrzona jest rysunkiem wisiorka w kształcie serduszka z napisem w języku niemieckim "Jestem twój". Jaki w tym może być sens?

W skrócie chodzi o to, że jest sobie bardzo przeciętny, ponad 30- letni facet, Artur (Mariusz Ostrowski) mu na imię. Mimo swego dojrzałego wieku, pewnie i z powodu ubóstwa jak i wygodnictwa, mieszka z matką. Niedawno wyszedł z więzienia za pobicie.  Udało mu się złapać pracę na vipowskim osiedlu domków jednorodzinnych. W jednym z nich mieszka Marta (Małgorzata Buczkowska), pani stomatolog, zamężna z biznesmenem Jackiem (Ireneusz Czop). To na jej punkcie Artur wpada w obsesję. Obserwuje ją, zagaduje, w końcu napastuje w jej własnym domu. Z tym, że napastowanie nie jest wielce na Marcie wymuszone. Marta przechodzi kryzys, sama nie wie czego chce, czy męża kocha czy nie, raz go wyrzuca z domu, po czym błaga go na kolanach, by nie odchodził. Wcześniej, mówi widzowi o zwierzu, demonie nawet, który w niej drzemie. Zwierzę najwyraźniej obudziło się w niej, gdy Artur ją nawiedził, w roli, a jakże!, hydraulika! . I nie chodzi w tym przypadku o zwierzęce gryzienie, czy drapanie w obronie własnej. Koniec końców, kran nie został naprawiony, a Marta po iluś dniach, zorientowała się, że jest w ciąży.  Pani stomatolog nie była wielu rzeczy pewna, swego szczęścia, swej miłości do męża, kto jest ojcem przyszłego dziecka, ale wiedziała jedno - dziecka nie chce. I nie zdradziła nam powodów. Natomiast Artur i jego matka upatrują w maleństwie ratunku przed pustym jałowym życiem, jakie wiodą, i jakie ciągle jest przed nimi. Zaczynają walkę o dziecko. Walkę, bo Marta ani myśli oddać je Arturowi. Woli je zostawić w szpitalu.  Artur jest jej chodzącym wyrzutem sumienia, dowodem słabości I upadku. Wszystko sobie można wybaczyć, ale chwilę zapomnienia z dozorcą? Nigdy.

W filmie dość spory akcent położony jest właśnie na nierówność społeczną (ach ten kapitalizm) I kompleksy jakie się z nią wiążą. A przecież, i tu znowu odkryta prawda, szczęście człowieka nie zależy przecież od wielkości izb i sprzętu jakim się je wypełnia. Marta w swoim ekskluzywnym domiszczu jest równie nieszczęśliwa, jak Artur gnieżdżący się w zapaćkanej klitce wraz ze swoją matką.
Marta jest kobietą, która na pozór ma wszystko: urodę, figurę, zdrowie,  kochającego, przystojnego, dobrze zarabiającego męża, dobrze płatną pracę, piękny dom, ba, nawet w perspektywie dziecko (kto wie, może nawet z mężem), a jednak - to nie to! Coś, jak mówi,  rozrywa ją od środka. Arturowi, wychowanemu w biedzie, ale za to na grach komputerowych,  brakuje tylko księżniczki, której jako rycerz mógłby bronić I kochać. Może to i naiwne, ale jednocześnie jakie prawdziwe. A że zabrał się do realizacji swoich marzeń nie od tej strony co trzeba (no cóż, gry przecież nie uczą sztuki uwodzenia), to już inna sprawa.
Brak miłości, ale także seksu, doskwiera, nie tylko Arturowi, Marcie, mężowi Marty, ale i Alicji, siostrze Marty. Właśnie mąż ją porzucił i postanowiła zamieszkać z siostrą, a przy okazji pouwodzić szwagra. Kompletna karuzela namiętności, przez małe “n”.

Pytanie, jaki wydaje mi się, usiłuje zadać Grzegorzek : seks to za mało, dlaczego więc u ludzi, wraz z pragnieniem miłości idzie w parze tak wielka głupota I bezradność? Artur deklarujący się jako rycerz broniący czci swej damy, co nie przeszkadza wziąć mu ją prawie siłą. Alicja – taka spragniona, że pije z każdego źródła, jakie napotka na swej drodze – owszem ugasi pragnienie, ale na krótko, bo źródełka są bardzo płytkie. Marta – kochana przez męża, pożądana przez mężczyzn, nie potrafi, nie może, docenić tego co ma, niszczy wszystko wokół siebie. Jacek – zakochany mąż, może najmniej nieszczęśliwy w tym towarzystwie – bo nie walczy, tylko godzi się z rzeczywistością. Nawet wtedy, gdy w biurze za ścianą, niczym u jego żony w środku organizmu, pojawi się złe, w postaci gniazda pszczół, jest opanowany i racjonalny. 
No właśnie, i tak oto przeszłam zgrabnie do symbolu jakim operuje Grzegorzek, przez całą długość filmu – uwijające się w swym gnieździe pszczoły. Niektórzy pracują jak mrówki albo jak te pszczółki.  Jak Marta i Jacek, mają w zamian piękne obejścia, wysokiej klasy sprzęt AGD I RTV – ale czują pustkę. Nie mają marzeń, miotają się między łazienką, salonem i kuchnią. A Artur, też pracuje, na miarę swoich sił i możliwości,  i marzy tak jak marzyli chłopcy od dawnych lat, chce być rycerzem damy swego serca. A że dam jakoś tak też brakuje,  to i  ją sobie musiał wymyślić. Tak bardzo chciał być “czyjś”, mieć "kogoś" do kochania. Wiem, że nie każdy symbol trzeba rozebrać do naga, ale bzyczenie tych pszczół ciągle nie daje mi spokoju. Ciekawe, czy sam twórca wie, co miały one do powiedzenia, czy tylko tak sobie je wtrącił, bo się ładnie komponowały z obrazem?

Kobiety nie są w tym filmie przedstawione w korzystnym świetle. Rozhisteryzowane, rozedrgane, szalone, napalone, same nie wiedzą czego chcą,  nie panują kompletnie nad swoim życiem. Tylko matka Artura – ona wreszcie poczuła, że wie czego chce, postanowiła wykorzystać szansę, jaką jej i synowi dał los. 
Mężczyźni – Jacek I Artur są raczej bezwolni, poddają się woli kobiet. Mają swoje zajęcia, biznes, pracę, gry komputerowe, ogólnie nie mają czasu na życie, na stawianie sobie wyzwań, jest im wygodniej pozbyć się steru. Może kobiety są takie niespokojne (w tym filmie), bo czują się opuszczone przez swych mężczyzn, przez swoich rycerzy?

Mariuszu Grzegorzku, nie dosyć, że wymęczyłam się oglądając twój film, to jeszcze męczy mnie on kilka dni po seansie. No to chyba, nie był on aż taki zły, jak się wydawał?  Podziękuj aktorom Mariuszowi Ostrowskiemu i Dorocie Kolak. Roma Gąsiorowska, też się przysłużyła, szkoda, że znowu w roli słodkiej idiotki. Małgorzata Buczkowska - nie poraziła, ale nie miała wdzięcznego zadania, ciągle musiała krzyczeć i wić się, a to z Arturem, a to w wewnętrznych mękach, a to w bólach porodowych, nie miała lekko. 
Jako że polskie filmy traktuję niemal jak swoje dzieci, kocham nawet jeśli coś przeskrobią, oceniam więc na:

6/10 


piątek, 28 grudnia 2012

Appaloosa - reż. Ed Harris


Jeśli ktoś narzeka na western wyreżyserowany przez Eda Harrisa,  to ja staję w jego obronie. Ten film jest naprawdę dobry i na swój sposób nowatorski w swoim gatunku.  Ma klimat, tylko trzeba sobie dać czas, żeby go odczuć. Świetnie zarysowana męska przyjaźń, taka prawdziwa, na dobre i złe, której nie zniszczą żadne intrygi. Z przyjemnością słuchało się dialogów miedzy Everettem a Virgilem, kiedy to ten pierwszy zawsze ochoczo służył odpowiednim słowem, którego zabrakło drugiemu. Bo obaj byli tak samo szybcy w używaniu colta, ale Everett był nieco bystrzejszy w myśleniu i mowie, co absolutnie nie psuło relacji między panami. Wspaniały duet stworzyli Viggo Mortensen i Ed Harris.
Renee Zellweger – jako Alice French, nie prezentowała tradycyjnej westernowej piękności, do jakich nas przyzwyczajono od lat, kiedy to słodka kobietka była kontrapunktem dla szorstkiego świata mężczyzn. Chyba ją tu trochę ucharakteryzowano, wypchano policzki, robiła jakieś dziwne miny, widocznie tak miało być - nie miała być pięknością, ale w zamian, czarowała prawdziwą elegancją, a nawet, jak z uznaniem zwierzył się Virgil Everettowi, kąpała się za każdym razem, nim weszła do łóżka.
A w międzyczasie, jakże szamotała się biedna Alice w realiach tworzonych przez mężczyzn, przepełnionych strzelaniną i ciągłym igraniem ze śmiercią, gdy tymczasem, ona tak bardzo pragnęła stabilizacji, prawdziwego domu, męża.
Podobało mi się, że oprócz wątków typowo westernowych dużo miejsca poświęcono w tym filmie elementowi kobiecemu - kobieta nie jest tu tylko ozdobnikiem, może stąd ta uroda Renee), jest także tematem jakże głębokich męskich rozważań - co nie jest typowe dla tego gatunku filmowego. .

Przepiękna muzyka Jeffa Beala dopełnia obraz, wraz z typowymi westernowymi pejzażami - no jest naprawdę dobrze. Spisał się Harris, zrobił nie tylko western, zrobił western inteligentny i z inteligentnymi kowbojami - patrz Everett i wiele uczący się od niego, oraz od Alice - Virgil. No i zauważcie, jeśli jeszcze będziecie ten film oglądać, jacy oni są szykowni, jak się noszą, jakie mają garnitury, marynarki, krawaty, kapelusze, jaką dumną postawę prezentuje Everett w końcowej scenie.

Tak, to jest film ukazujący czasy, gdy kowboje, i ich kobiety, przepoczwarzają się w przyszłą Inteligenecję USA. Virgil nawet czyta jakąś mądrą książkę w biurze szeryfa, a Bragg- ten rzezimieszek, wie coś na jej temat, a nawet ośmiela się filozofować w kwestii treści i autora. Co więcej - kowboje zaczynają dbać o język i sposób wypowiadania, mają ambicję by używać w mowie codziennej do tej pory obcych im słów, dbają o wygląd, czystość... to z takich ludzi, wyrośnie przyszła amerykańska elita -  bankierzy, prawnicy, dziennikarze, politycy....

piątek, 7 grudnia 2012

Lęk wysokości - reż. Bartosz Konopka

Marzę, żeby wreszcie, a szczególnie w polskim kinie, zobaczyć normalny film, będący linearną opowieścią o życiu, uporządkowaną historią jakiegoś zdarzenia, przypadku etc. Film Konopki, przy całym swym jakże szlachetnym przesłaniu o próbie zrozumienia i porozumienia się dorosłego dziecka (tu konkretnie syna) z rodzicem będącym w schyłkowym okresie  życia, jest chwilami taki pretensjonalny.  Tomek, pochodzi z niedużej miejscowości na Śląsku. Wyemigrował do Warszawy, Jest dziennikarzem z powodzeniem pnącym się po szczeblach kariery telewizyjnej. W nowoczesnym bloku ma nowoczesne mieszkanie urządzone meblami z IKEI. Żyje w związku z fajną, nowoczesną dziewczynę (po mieszkaniu chodzi w męskim podkoszulku i w grubych, chyba także męskich, skarpetach). Tomek ma także nowoczesną matkę, która wyjechała za granicę, i jak na XXI wiek przystało, rozmawia z synem oraz synową (pełna symbioza między paniami, a jakże!) przez skype'a.

Życie byłoby  takie piękne, gdyby nie ojciec, Wojciech Janicki (Krzysztof Stroiński), któremu na stare lata odbiło. Nie wiemy dokładnie co, i z jakiej przyczyny, ale facet wariuje. Wyrzuca meble przez okno, podpala sąsiadom mieszkanie itp. Gdzieś tam pada słowo "schizofrenia", ale nie mamy pewności, czy o nią chodzi. Nie wiemy, czy to jakieś geny dały znać o sobie, czy jakieś przeżycia osobiste odbiły się piętnem na psychice ojca. Są pewne sugestie,  wszystkiego w tym filmie musimy się domyślać, tracąc na to niepotrzebnie energię i wytężając niemiłosiernie słuch, bo dźwięk, jak w każdym, powtarzam "w każdym" polskim filmie jest do dupy (sorry, ale moja cierpliwość się już w tej materii wyczerpała). Żeby nam te domysły ułatwić, reżyser co rusz dorzuca jakiś reminiscencyjny filmik z przeszłości małego Tomka, hasającego z ojcem po górach Tatrach.  A jeden filmik to jest nawet taki, w którym tata wyrzuca mamy walizki przez okno i każe jej sobie iść, bo ... nie dosłyszałam, niestety...  Chyba chodziło o to, że go zdradziła, czy oszukała, w każdym razie to chyba zła kobieta była, i ta cała choroba psychiczna ojca to przez przez nią. Takie mam wrażenie. Nie ważne w gruncie rzeczy.

Bo najważniejsze jest w tym filmie to, że syn Tomek, ten zimny karierowicz, nagle się budzi, zaczyna interesować się ojcem, a nawet czuć do niego coś na kształt ... czułości. Nie przychodzi mu to łatwo.  Warszawę od Śląska dzieli ponad 300 kilometrów. No i na początku jest bunt, niechęć, obrzydzenie, ale z czasem, powoli, wraz ze wzrostem częstotliwości wizyt w psychiatryku i w śląskim mieszkaniu ojca, ich kontakty zacieśniają się.  A wszystko zaczyna się od przypadkowego przytulenia, które właściwie jest zwarciem dwóch mężczyzn, wojujących ze sobą. I to jest najlepsza i najładniejsza scena filmu, będąca także przełomową w relacjach obu panów, a właściwie to jednego z nich, czyli syna. Bo chory ojciec jeszcze długo będzie się bronił przed uczuciami i emocjami, które kiedyś dawno, w sobie zabił. Zgodnie z zasadą: "nie kochasz, nie cierpisz". Może dlatego zachorował, bo te martwe uczucia, nagromadzone gdzieś w jego środku, zgniły, napuchły, musiały więc znaleźć ujście w niezrozumiałych dla otoczenia atakach agresji.

Przykro mi to pisać, ale ten film nie poruszył we mnie mocniej żadnych strun, mimo, że sama jestem na etapie, albo właściwie, mam go już za sobą, rozliczeń ze swoimi rodzicami. Każdy z nas ma, albo będzie miał, taki okres w życiu. I różne będą owych rozliczeń owoce. Przebaczenie. Zrozumienie. Wyrzuty sumienia. Żal. Zapiekłość. Nienawiść. Albo poczucie spełniania obowiązku. U Piotra Trzaskalskiego okres ten zaowocował filmem "Mój rower". Marcin Koszałka nakręcił "Takiego pięknego syna urodziłam", czy "Ucieknijmy od niej". Marek Lechki - "Erratum". Bartosz Konopka - nie wiem, na ile jego "Lęk wysokości" jest autobiograficzny, ale też wpisuje się w nurt tego rodzaju filmów. Bardzo potrzebnych, by zdać sobie sprawę ze złożoności życia i zakończyć proces myślenia o swoich rodzicach wyłącznie w trybie pretensji i roszczeń, jako o tych, którzy są winni naszych porażek. I zadać sobie pytanie, na ile przyczynili się do naszych sukcesów. Czasem, to co za młodu wydaje się klęską, obraca się w dorosłym życiu w zwycięstwo. Gdyby filmowy Tomek Janicki pochodził z innego domu, być może nie miałby takiego parcia do usamodzielnienia się, życia w inny sposób, niż jego rodzice. Sami widzimy jak bardzo jego styl życia jest przeciwieństwem egzystencji jego rodziców : obszerne czyste mieszkanie, błyskotliwa kariera zawodowa, zgodny związek.

Dlaczego nie poruszała mnie ekranowa historia, z dobrą kreacją Krzysztofa Stroińskiego? Ano, chyba dlatego, że była przedobrzona pod względem formalnym. Czasem mi się wydaje, że im więcej udziwnień typu: zniekształcony dźwięk, zabrudzony obraz, czy retrospekcje, tym mniej ma reżyser, czy twórcy, do powiedzenia, że chcą pokryć jakieś braki. Bo gdyby wyrzucić te pseudoartystyczne sekwencje, pozostałaby pustka, którą trzeba wypełnić nie tylko spojrzeniami, ale także dialogami, czy jakimiś inteligentnymi niuansami, które dopełniłyby i udramatyzowały opowieść o ojcu i synu. 

"Lęk wysokości" nuży. Aktorzy bardzo się starają, charakteryzatorzy również, ale kilka "mocnych", acz oklepanych, scen z psychiatryka, typu ściekająca ślina z ust otępiałego przez leki ojca, czy rzucanie sprzętem domowym w syna i przechodniów na ulicy, albo mały chłopiec gładzący po plecach tatę, który przed chwilą wyrzucił z domu jego matkę, to trochę za mało. Jeśli robią one w ogóle wrażenie, to tylko powierzchowne. To są sceny klisze, znane z dziesiątków filmów, nie tylko fabularnych. Zabrakło między nimi prawdziwego życiowego mięsa. Jakiegoś lepiszcza, które by je powiązało.
Zawiodłam się, liczyłam zdecydowanie na więcej, nie tylko na ilustrację problemu, jakim jest brak odwetu dorosłych, skrzywdzonych w jakiś sposób w dzieciństwie synów i córek, nad ich chorymi, bezradnymi rodzicami. Tym bardziej, że Tomasz wykazuje się takim odruchem jeszcze przed swoim rodzicielstwem,a więc przed swoimi doświadczeniami, błędami w wychowaniu potomka, powinno to być jakoś bardziej wiarygodnie przedstawione.  Przy całym szacunku dla dobrej woli i szlachetności celu stworzenia tego filmu, nie potrafiłam się nim wzruszyć, choć czułam, a raczej wiedziałam, że powinnam.
5/10

czwartek, 29 listopada 2012

Sponsoring - reż. Małgośka Szumowska



Pewna pani, z magazynu dla kobiet "Elle", ma za zadanie napisać artykuł na temat sponsoringu, czyli, nie owijając w bawełnę, prostytuowania się  studentek. "Mam dosyć tego smrodu" tak, mniej więcej, zwierza się dziennikarce, jedna z dwóch wybranych respondentek, rodowita Francuzka, pseudonim Lola.  Dziennikarka, zaniepokojona o kondycję psychiczną swojej rozmówczyni,  z troską pochyla się nad zniesmaczoną dziewczyną (właśnie przed chwilą skończyła swoją opowieść o blaskach i cieniach praktyki fellatio). Ta zaś kończy: "mam dość smrodu blokowisk, tanich swetrów, perfum, taniej kuchni". Uff! Można z ulgą odetchnąć! Problemem dla ambitnych inaczej studentek nie jest samo przeżycie kolejnego dnia w wielkim mieście, ale standard tego przeżycia, który wyraża się  nie tylko marką nowego ciucha, ale nawet rodzajem tworzywa, z jakiego wykonany jest wibrator.

"Sponsoring" -  "prostytucja".  Brzmi różnie, a znaczy samo, z tym, że to pierwsze brzmi lepiej. Bardziej godnie, czysto, nowocześnie, jak towar z wyższej półki. Sponsoring działa pod płaszczykiem kamuflażu wzajemnej pomocy, o pieniądzach mówi się, i daje, jakby mimochodem, jakby nie były celem samym w sobie. Bogaty pan pomaga ubogiej studentce zapłacić czesne, ona zaś ukoi jego tęsknotę za czułością i seksem, jakich nie daje mu żona. Nie ma to jak dobre samopoczucie. Gdy się chce, zawsze można o nie zadbać.

Ze szczególnym rodzajem sponsoringu mamy także w rodzinie, na przykładzie małżeństwa Anny (naprawdę świetna Juliette Binoche, sceny z jej udziałem zaliczam do najlepszych w filmie) i Patricka Jest mąż i ojciec rodziny, którego zadaniem jest pojawianie się od czasu do czasu w domu i dostarczanie kasy na zaspokajanie potrzeb dzieci. Żona można powiedzieć, w tym przypadku, zarabia na siebie.  Ich wychowanie go kompletnie nie interesuje.  W zamian za sponsoring mają się dobrze uczyć i opowiadać dokąd wychodzą z domu i kiedy wrócą. A żona ma przygotować wykwintną kolację dla szefa męża i ładnie podczas niej wyglądać.

Film przeraźliwie smutny, z ekranu zionie pustką,  czasem trochę zaiskrzy seksualne napięcie, a przynajmniej jest taki zamiar. Nie ma głębokich prawdziwych więzi między kobietami i mężczyznami. Jedyne prawdziwe co między nimi istnieje to kłamstwo i oszustwo. Wszyscy coś lub kogoś udają.  Grają role porządnych studentek, namiętnych kochanek, zagubionych mężczyzn, ojców, żon i matek. Nie udają tylko dzieci, do czasu...  A najpowszechniejszą relacją między ludźmi nie jest miłość, a świadczenie sobie wzajemnie usług, takich jak na przykład:  usługi gastronomiczne, pokojowych, sprzątaczek, praczek, usługi seksualne, o! Te są zarezerwowane  raczej dla kobiet młodych. Mężczyźni co bardziej nieśmiali, czy ubożsi, od lat 12 do 102, zawsze, o każdej porze dnia i nocy, mogą polegać na usługach pań w internecie, oferujących przebogaty repertuar filmów porno. Czy kobiety i mężczyźni potrzebują jeszcze instytucji małżeństwa?  Powoływać na świat dzieci, wspólnie jadać posiłki i rozchodzić się po nich do swoich zajęć, można bez ślubu. A seks każdy i tak załatwia sobie na własną rękę (czasem dosłownie).  A związki uczuciowe, może coraz częściej, i łatwiej, jest organizować w ramach swojej płci, bo łatwiej się porozumieć na płaszczyźnie emocjonalnej kobiecie z kobietą niż z mężczyzną (ten sam aspekt w omawianym przeze mnie na blogu filmie „80 dni” – polecam), i na odwrót.

A teraz pytanie, czy "Sponsoring" mi się podobał. Jak do tej pory filmy Małgorzaty Szumowskiej przyjmowałam z dość dużą aprobatą. Do filmu Małgośki Szumowskiej miałam spory dystans. Już ta kumplowska forma imienia jakie nagle przybrała, nowy image reżyserki - na Jima Morrisona - no super, bardzo mi się to spodobało, serio, odmłodniała o jakieś 13 lat :), ale wzbudziło trochę nieufności, sygnalizowało zbyt duże pobudzenie, a to nie zawsze dobrze robi w każdej sprawie, usypia czujność i samokrytycyzm.  Ale ok., wiadomo, że coś się dzieje w życiu reżyserki. Może wyrwie się z kręgu śmierci i zacznie kręcić o miłości, myślałam sobie. Choć te o śmierci, przypadły mi do gustu. 
Z zasady staram się nie czytać recenzji przed zobaczeniem filmu.  Tym razem było to bardzo trudne. Już przed premierą rozgorzała powszechna dyskusja, nie tylko na temat filmu. Kwestie etyczne (sprzedaż ciała) o które film zahacza, okazały się jak zawsze żywe i poruszające. Nie mogłam sie powstrzymać, by nie zerkać i wiele słów dezaprobaty wobec najnowszego filmu Małgośki do mnie przeciekło. Na przykład, że scena z jedzeniem makaronu niesmaczna. A tu się okazuje, że makaronowa konsumpcja w wykonaniu dwóch pań Binoche i Kulig (grającą Polkę w Paryżu, drugą respondentkę wywiadu na rzecz artykułu), to niezła gra wstępna. Może się nie podobać jej obserwatorom, bo panie plują i prychają tym makaronem na prawo i lewo. Bawią się jedzeniem jak małe dziewczynki – takie wyzwolenie się z grzecznościowych konwenansów czasem dobrze robi.  Jak wiadomo - jedzenie, tak jak zaspokojenie każdej fizjologii, może być sferą intymną i podniecającą, może być seksy (że wspomnę nieodżałowaną, wyciętą przez Wajdę, scenę Kaliny Jędrusik i Daniela Olbrychskiego w salonce w „Ziemi Obiecanej”), a wszystkim orgiom seksualnym zazwyczaj towarzyszy wielkie żarcie.  W ogóle warto zauważyć, że cała fabuła „Sponsoringu” kręci się wokół seksu i jedzenia. Tak jak całe nasze życie. Pani redaktor równolegle przygotowuje artykuł o sponsoringu i kolację dla szefa męża. Jakże wymowna i zmysłowa druga, oprócz makaronu, scena z artykułami żywnościowymi, tym razem z małżami, wykrawanymi z muszel.  Oj, Małgośka! ty świntuszko! :)

Pisano, że Szumowska  nie osądza nikogo z bohaterów, nie stoi jasno za żadną ze stron, czy to męską czy kobiecą. Ale wyczuwam jednak nutkę żalu, iż niestety, mężczyznom i kobietom nie za bardzo jest razem po drodze. Spotykają się na krócej, lub dłużej, w łóżku czy przy stole, po czym idą każde w swoją stronę. Ani to dobrze, ani źle, tak jest, smutnawo jest. A ile każdy wyciągnie z tej sytuacji dla siebie, to już sprawa indywidualna, zależy od zdolności przystosowawczych osobnika, czyli inteligencji.

Film ma także dwa inne tory, życie intymne studentek i życie intymne kobiety zamężnej w średnim wieku. Te pierwsze są wolne, młode, niezależne, mają bogate i urozmaicone życie seksualne. Życie intymne kobiety zamężnej na ich tle wypada bardzo blado. Właściwie  go nie ma. Wszystkie panie, wszytko jedno ile razy i na jaki sposób współżyją z mężczyzną spotykają się w tej samej próżni. Nie ma w tym filmie także miłości, czasem odzywają się jakieś jej stare resztki. Czasem pojawi się coś na kształt jej pragnienia. Wszyscy żyją w jakiejś martwocie, gdzie siłą napędową są głównie pieniądze i seks. Było? Było! Setki razy. Ale nigdy w polskim filmie z udziałem gwiazdy naprawdę światowego formatu, taką jak Juliette Binoche.  Wielkie szczęście miała Małgośka, że udało się namówić Julkę do zagrania w „Sponsoringu”.  Mlode aktorki Kulig i Demoustier także zebrały sporo pochwał, ale prawdziwą głębię nadali filmowi prawdziwi wyjadacze, aktorzy ze sporym doświadczeniem, zarówno zawodowym jak i życiowym.
Sceny erotyczne z udziałem wymienionych pań, o mniej znanych nazwiskach, są, owszem, urocze, nawet te nieco bulwersujące, zrobione są w taki sposób, że bardziej jej uczestnikom współczujemy, niż się gorszymy.  Studentki mają kwitnące ciała, ale mentalnie wydają się martwe.  Życie zaczyna się, gdy w kadr wchodzi, szara i zwiędnięta Binoche. Brawa dla aktorki, za to, że większą część filmu gra bez makijażu.

Uważam, że było nieźle. Pierwsza połowa filmu z lekka nudnawa, do tego stopnia, że zaczęłam podejrzewać, że Małgośce odbiło i zaczęła na siłę odreagowywać wcześniejsze filmy o śmierci, robiąc pusty film o seksie.  Na szczęście, druga połowa okazała się znacznie ciekawsza, oferująca wachlarz bogatszych odcieni ludzkich doznań. Jeśli po filmie zostaną w głowie na dłużej choćby dwie trzy sceny, które uważa się albo za piękne, albo za dojmujące, dające do myślenia, powód do zachwytu, jakiegokolwiek, to warto było dany film zobaczyć. „Sponsoring” na pewno takie ma.

6/10


niedziela, 11 listopada 2012

Zły porucznik - reż. Werner Herzog

Pamiętam, że po filmie A.Ferrary, pod tym samym tytułem, poczułam się taka uskrzydlona,  stwierdziłam, że w kwestii nawracania może więcej niż niejeden ksiądz ze swoim wymęczonym kazaniem w kościele. :)
Herzog jest zdecydowanie bardziej laicki, ale i bardziej poetycki. Stworzył coś na kształt bluesowej ballady o życiu człowieka, który ma dobre serce, ale nie zawsze na tym dobrze wychodzi. I czasem, by utrzymać się na powierzchni wody (życia) niosącej wszelki śmieci i odpady, musi być bardzo zły, niczym zwierzę przybrać kolory ochronne środowiska, w którym przyszło mu się obracać.
"Zły porucznik" Niemca nie jest remakiem filmu Ferrary. Bardziej inspiracją, może dlatego dał taki sam tytuł. No bo o zabieg marketingowy raczej go nie można posądzać (choć przeczytałam na filmwebie, że to producenci uparli się przy tym tytule, wbrew jego woli).

Wspaniały pomysł, aby akcję filmu o zgniliźnie moralnej i o próbach odradzania się z niej umieścić w Nowym Orleanie, tuż po przejściu huraganu Katrina. Spacerujące po ulicach krokodyle, szwendające się po mieszkaniach legwany - sami już nie wiemy, czy uwolniła je powódź, czy bardziej wyobraźnia nawalonego bez przerwy porucznika. No i poza tym jest na co popatrzeć, nowoorleańska zabudowa na szczęście nie cała uległa zniszczeniu. A i muzyka cały czas utrzymana w nowoorleańskim klimacie.

Film jest rewelacyjnie dopracowany - zdjęcia znowu spod ręki, ulubionego (ostatnio) przez reżysera, operatora Petera Zeitlingera, muzyka - to już mówiłam, również świetna, w końcu sam Mark Isham ją pisał, plus ozdobniki z utworów rasowych bluesmanów. Aktorstwo znakomite! Cage - jak za starych dobrych czasów "Ptaśka", "Red Rock West" czy "Pocałunku wampira" - a propos tego ostatniego tytułu - porucznik sam wygląda jak wampir zabłąkany w świetle dnia na nowoorleańskich, często jak wyjętych z horroru, ulicach. Wspaniała gra, zarówno ciałem (przekrzywiona sylwetka), jak i twarzą - ten wampiryczny śmiech przemieszany z grymasem bólu, czy to egzystencjalnego, czy narkotycznego, wszystko się miesza i staje się jednym.

Właśnie,  ten zły porucznik Terence McDonagh czy to aby nie współczesny samotnik Nosferatu, który nocą wyrusza na łowy i wysysa z ludzi zamiast krwi, narkotyki, bez których nie może, tak jak stary Nosferatu, żyć. I tak jak Nosferatu, przy całej grozie swych praktyk zachowuje on ludzkie odruchy, których czasem brakuje tym z pozoru przyzwoitym, jak Stevie Pruit (Val Kilmer).
Herzog, w najnowszych filmach, czerpie ze swoich starych dzieł, umiejsowiając tamtejszych  romantycznych bohaterów, w czasach współczesnych. Jakże mizernie teraz wypadają. Pulsująca krew wysysana z szyi zmysłowej piękności zamienia się w syntetyczny proszek konfiskowany pierwszej lepszej dziewczynie. Szaleństwo dzikich pionierskich wypraw w południowo-amerykańską dżunglę zamienia się w pospolite gremialne spływy amatorów sportów ekstremalnych i szaleństwo matkobójcy z usesańskiego przedmieścia , w otoczeniu plastikowych flemingów. A melodie największych operowych arii, na których dźwięk zamierała amazońska dżungla, zastępuje monotonne kazania jakiegoś byle kaznodziei puszczane z tranzystorowego radia -" Fitzcarraldo" w opozycji do "Synu, synu,cóżeś ty uczynił".
Może dlatego obecnie Herzog, zniesmaczony naszym oswojonym plastikowym światem, ucieka na sam jego kraniec albo w głąb starych francuskich jaskiń, lub do cel ludzi skazanych na karę śmierci?

A wracając do "Złego porucznika" - mnie urzekł, wraz ze swoim niejednoznacznym zakończeniem, ni to snem, ni transem, ni jawą. I ta dzielność tego mężczyzny.. Żadnych pretensji do losu, pełna afirmacja życia, a raczej piekła, powolnej agonii. Wszelkie i liczne ciosy porucznik przyjmuje z godnością (na swój sposób), odparowuje je samo/dzielnie. Nie woła na pomoc Boga, nie boi się Go, nie jest mu potrzebny, bo nie boi się piekła, mając je na co dzień, nauczył się w nim żyć i ... jakoś mu to idzie. I nawet bywa człowiekiem.

Prawie dwa lata temu oceniłam na: 9/10

sobota, 10 listopada 2012

Dokąd teraz? - reż. Nadine Labaki

W zwariowanym świecie wojen rozpętywanych przez zacietrzewionych mężczyzn, łkającym kobietom pozostaje tylko sprzątać to, co po nich zostało. Dyżurnym i jakże wdzięcznym tematem, bo zawsze pod ręką, są różnice światopoglądowe i religijne. Tak niewiele potrzeba by sięgnąć po sztachetę czy inną, bardziej poważną broń, by przylać sąsiadowi. Wystarczy złamany, być może przypadkowo, krzyż, albo wejście kóz  do meczetu i odważni mężczyźni przystępują do boju. A kobietom już brakuje łez, by ich opłakiwać. I przychodzi moment, gdy mówią dość. Musimy z tymi facetami coś zrobić, przekierować ich energię w inne rejony. Wykorzystują swą inteligencję, wdzięk i talenty kulinarne oraz aktorskie. I udaje się. Także dzięki temu -  ważne!!! -  że miejscowi kapłani, imam i ksiądz, nie podżegają a gaszą wraz z nimi pożar. Ładna bajka? Może i tak, bo akcja filmu dzieje się na malutkiej libańskiej wiosce, do której docierają tylko echa większej wojny, ale czasem dotrze też, niestety, jakaś zbłąkna kula. Ale ja wierzę w siłę kobiet, że wreszcie zrobią porządek nie tylko na swoim podwórku.
A jeśli ktoś jeszcze nie wie, dlaczego politycy nie chcą zalegalizowania wyrobów z konopi, po zobaczeniu filmu doznają oświecenia w tej materii. :)

Dodam jeszcze, że "Dokąd teraz?" jest filmem pięknym. Także pod względem obrazu i dźwięku. Pełnym ciepła, radości, humoru mimo wojennej scenerii w tle. Jest kilka mocnych wzruszających scen, kiedy kamienieje się z uśmiechem na ustach. No i jest piękne zakończenie, wpisujące się w tytuł, z pytaniem, nadzieją i niepokojem jednocześnie, czy mężczyźni w ogóle potrafią, a jeśli - to na jak długo, odnaleźć się w świecie zgody i pokoju? Hmm, przewróćmy może kilka kart z historii świata, jakiegoś kraju...  ?

Labaki zadedykowała swój film matkom, a ja te kilka moich słów o nim dedykuję wszystkim Polakom, którym jest smutno, iż z powodu święta narodowego nie spotkamy się jak jeden naród właśnie na wielkim wspólnym piwie. A może na drugi rok, kobiety,  skrzykniemy się i urządzimy babski marsz z okazji 11 listopada? Pokażemy facetom jak się świętuje? Lepszy taki marsz niż pogrzebowy. Ciągle mam w pamięci początek filmu i tę przejmującą pieśń żałobną wraz ze swoistym tańcem kobiet w pochodzie na dwa odrębne cmentarze sąsiadujące tuż, tuż ze sobą.

9/10 -moja ocena.

sobota, 3 listopada 2012

Centrum świata - reż. Wayne Wang

SAMOTNI W CENTRUM ŚWIATA.
Po wybrzmieniu ostatnich szlochów  Richarda Longmana (Peter Sarsagaard) i zamknięciu sceny wieńczącej, jak i wcześniej otwierającej film, na usta ciśnie się: "Panowie, kobiety są takie, jakie sobie wychowaliście, albo inaczej -  na jakie zasługujecie". Skoro za pępek świata uważacie to, co one mają poniżej swego pępka, to się nie dziwcie, że kiedy nagle przychodzi wam kaprys przeżycia czegoś więcej,  one nie potrafią zmusić się do miłości, nadal traktują was jak bankomat do pobierania pieniędzy.
Fabuła filmu, odwrotnie do emocji jakie niesie, nie jest skomplikowana. Richard i Florence (Molly Parker) spotykają się w nocnym klubie. Ona, perkusistka z zamiłowania, dorabia tu jako striptizerka i tancerka, on jest zmęczonym po całym dniu siedzenia przed komputerem informatykiem-biznesmenem, pragnącym wieczorem niezobowiązującego relaksu. Obydwoje wydają się być sobą zafascynowani. Mężczyzna zaprasza ją co wieczór do swego stolika na krotochwilną,  pobudzającą rozmowę, będącą przedłużeniem ekscytacji jej osobą podczas występu.
W końcu Richard stawia swej ulubienicy wyzwanie - kilkudniowy wspólny wyjazd do centrum rozrywki i łatwej rozkoszy -  Las Vegas. Kobieta po chwili wahania, uzyskując od obietnicę, że intymne spotkania między nimi ograniczą się do kilku godzin nocnych, wyraża zgodę. Na miejscu  Richard doświadcza na swej skórze prawdy znanej od setek lat, że  pieniądze szczęścia nie dają, ale ... pozwalają, umożliwiając zaspokojenie wszelkich potrzeb fizjologicznych w luksusowych warunkach, przeżyć życie w miłym błogostanie. Czy to aby nie wychodzi na jedno?
 No i, jeszcze jedna oczywistość -  mężczyźni mają pieniądze i władzę, z której potrafią korzystać. Kobiety zaś mają seksapil i władzę, z której stanowczo nie potrafią, nie chcą korzystać.
Film bardzo dobry.
8/10 (a co tam, może i ja zacznę punktować?) 

poniedziałek, 22 października 2012

Popiełuszko. Wolność jest w nas - reż. Rafał Wieczyński

Nie rwałam się specjalnie, by zobaczyć wcześniej hagiografię księdza Jerzego Popiełuszki. Wszak najważniejsze fakty i etapy jego życia były mi znane z prasy i telewizji. Jakbym czuła, że film po patronatem śp. przeydenta Lecha Kaczyńskiego i IPN-u oraz instytutcji Kościoła niczym nie zaskoczy, ani nic nowego nie doda. I nie myliłam się. Scenariusz prezentuje poziom wypracowania licealnego na temat "Życie i śmierć księdza J. Popiełuszki", choć podejrzewam, że co bardziej kreatywna młoda głowa wymyśliłaby lepszy.
Rafał Wieczyński, reżyser i scenarzysta, poszedł na bezwstydną łatwiznę i stworzył płaską zupełnie ilustrację CV duchownego. Śmiem twierdzić, że gdybyśmy nie znali całego kontekstu wydarzeń przed 1984 r., nie żyli w czasach opresji, biografia ta nie zrobiłaby na nikim większego wrażenia. Pomijam, oczywiście, ostatnie sceny nękania i zabójstwa księdza. Są mocne, nie zaprzeczam, ale obrazy okrutnego morderstwa niewinnego człowieka zawsze działają na naszą wrażliwość, a tym bardziej, jeśli zabija się osobę, która poświęciła, narażała swoje życie w imię wolności innych.
Moim zdaniem, szkoda, że autor filmu nie skupił się głównie na okresie działalności księdza na rzecz Solidarności, jego prześladowań, śmierci i procesie jego zabójców. Mógłby wyjść z tego porażający dramat sądowy, który kiedyś mieliśmy okazję oglądać z przerażeniem i osłupieniem na żywo.   Wiadomo, najtrudniej jest wybrać, z czegoś zrezygnować, coś od siebie wymyślić.  Dlatego napisałam, że Wieczyński poszedł na łatwiznę, usiadł i niemal przepisał ogólnie dostępną biografię, wtykając między najważniejsze daty czasem lepsze, czasem gorsze dialogi.

Pierwsza połowa filmu, przelatująca po dzieciństwie i wczesnej młodości oraz początki strajku jest  nudna i stereotypowa. Brakuje mi jakiegoś przełomu w życiu  Popiełuszki. Zazwyczaj, choć to nie jest regułą, każdy święty (czy błogosławiony) zanim się nim stał, wcześniej nieco nagrzeszył. Nasz bohater zaś jest bez skazy, nie licząc niewinnego nałogu nikotynowego. No chyba, że faktycznie urodził się świętym. Może czasem ludzie tak mają.

Nie mam zastrzeżeń do kreacji Adama Woronowicza, a już tym bardziej do jego twarzy, która świetnie pasuje do rysów oryginału.  Zagrał całkiem dobrze (to on mnie zatrzymał przed ekranem, zwłaszcza jeśli chodzi o pierwszą połowę filmu) tak jak mu kazano i na miarę, jak przypuszczam, charakteru, osobowości Popiełuszki. Nie razi mnie, że ksiądz Jerzy jest w filmie osobą wyciszoną, opanowaną, nie krzyczy i nie odgraża się z ambony, jak wielu innych sług bożych. Nie wzywa do nienawiści, głosi, jak Chrystus (nakazał), ewangelię pokoju. "Zło dobrem zwyciężaj" to jego maksyma . I tu w celu jej zobrazowania -  mocna w zamierzeniu, ale gorzej już z realizacją, scena wybuchu oburzonej anonimami Doroty (Joanna Szczepkowska).  Aczkolwiek, gdy trzeba, ksiądz Jerzy zawsze ma w pogotowiu dla swych adwersarzy jakąś ciętą, a często nawet złośliwą, ripostę. I nie jest pokorny, oj, nie,  jak można by sądzić po pozorach.

W filmie ma swój osobisty udział kardynał Glemp, który gra siebie, w lekkiej opozycji do Popiełuszki i jego solidarnościowej działalności. Nie wiem, jak stosunki obu panów układały sie w rzeczywistości, ale słyszałam, że były dosyć napięte. Tym bardziej podziwiam, iż J. Glemp
odważył się wystąpić na planie filmu. A może było to wielce przemyślane i chytre z jego strony -  zaszczycając mógł sam zadecydować co i jak zagra w tej kwestii. Przybierając postać dobrodusznego ojca, który w trosce o los swego syna w czasach zawieruchy próbuje go ochronić wysyłając na studia nie byle gdzie, bo do samego Rzymu. Jak wiemy, propozycja ta nie doczekała się realizacji.

Niestety, a może nie ma się czemu dziwić, że "Popiełuszko. Wolność jest w nas" przegrywa z filmem Agnieszki Holland z roku 1988 "Zabić księdza". Już patrząc na same tytuły i lata realizacji, możemy stwierdzić, który z nich ma większą moc. Te dwa filmy różni zasadnicza rzecz, mająca fundamentalne znaczenie w powodzeniu roboty filmowej. Holland stworzyła dzieło z odruchu i potrzeby serca, Wieczyński zaś odrobił zadanie. W związku z czym wystawiam mu 3 z plusem. Plus idzie na konto Woronowicza.
Jeśli ktoś chciałby sobie utrwalić wiedzę/ dane o Księdzu Popiełuszko odsyłam do internetu, ot choćby na pierwszą lepszą stronę pojawiającą się na googlach, np. Skautów św. Bernarda z Clairvaux http://ssbc.pl/archives/2810. Film wcale jej nie przewyższa.

sobota, 20 października 2012

Papierowy żołnierz - reż. Aleksiej German jr.

"My jesteśmy najlepsi w silnikach, Stany (Zjednoczone) wyprzedzają nas w informatyce i komunikacji" - szczera, acz nieco ryzykowna, konstatacja na temat konkurencji, jednego z pracowników radzieckiego kosmodromu. "Papierowy żołnierz" to smutny krajobraz ZSRR z czasów zimnej wojny z USA, której jednym z pól bitwy (oprócz wyścigu zbrojeń i zdobywania wpływów politycznych na świecie) był wyścig w podboju kosmosu. Doktor Daniła Pokrowskij (świetny i równie przystojny aktor gruzińskiego pochodzenia Merab Ninidze)  pracuje nad kondycją i zdrowiem pierwszego człowieka,  który wyleci w kosmos. Czuje w związku z tym olbrzymią odpowiedzialność, zżera go pionierska samotność.  Na stres nakłada się także rozłąka z piękną żoną, również lekarką, pracującą w Moskwie oraz opresyjna miłość kochanki Wiery, no i,  delikatnie mówiąc, spartańskie warunki pracy - badania i przygotowania do lotu odbywają się na kazachskim głuchym stepie.
 Jakiż straszny, przytłaczający, rozdźwięk panuje między marzeniami o potędze, nie tylko na globie ziemskim, państwa radzieckiego i zmanipulowanego odpowiednią propagandą narodu a rzeczywistością w jakiej żyje on na codzień. Walka z USA o światową palmę pierwszeństwa zarówno w zbrojeniu armii jak i budowaniu rakiet kosztuje. A przecież nie trafiło na bogatego. Zaledwie kilkanaście lat wcześniej ZSRR wykrwawił się, dosłownie i w przenośni, w II wojnie światowej. Fakt ten stawia USA od razu, z marszu, na lepszej pozycji. Tylko oszczędzając i zaniżając poziom życia przeciętnych obywateli, ZSRR może sobie pozwolić na luksus, czy kaprys, zdobywania kosmosu. Kazachski kosmodrom, tak jak i reszta Sojuzu, prezentuje się nadzwyczaj ubogo i szaro. Na szczęście są ludzie, to oni stanowią prawdziwe piękno tego kraju. To ich zapał, ambicje, patriotyzm, sprawiają, że robią dobrą minę do tej nierównej gry, dzięki czemu wpisują się na wieki w historię lotów kosmicznych.  Wśród nich pojawia się oczywiście Gagarin, główny podopieczny doktora. Po kilku latach, także w formie pośmiertnego pomnika.

"Papierowy żołnierz" nie przypomina w niczym produkcyjniaka wypuszczonego z państwowego studia filmowego ku chwale ojczyzny.  I takim nie jest. Choć formalnie, trzeba przyznać, że ktoś, kto nie zna daty jego produkcji (2008) może mieć wrażenie, że film  był nakręcony w latach jego akcji (zdjęcia, klimat, muzyka, gra aktorów). Wręcz przeciwnie, obraz ZSRR z czasów jego największych osiągnięć, przesycony jest bezgranicznym smutkiem i melancholią, przeczuciem zbliżającej się nieuchronnie klęski,  osobistym niespełnieniem radzieckiej inteligencji. Która podzielona, na pracującą na chwałę reżimu i na błądzącą swoimi ścieżkami, czuje się zagubiona i nieszczęśliwa (spotkania na podmoskiewskiej daczy) choć dzielnie nadrabia miną, przywołując na pociechę acz z nutą goryczy, fragmenty z  klasyka, piewcy tragicznego rozdźwięku między marzeniami a rzeczywistością, "Wujaszka Wani" A. Czechowa. Jak by nie było kolegi po fachu Daniły Pokrowskiego, również lekarza.

W tle filmu pojawia się ballada Bułata Okudżawy "Papierowy żołnierzyk", której słowa, jak myślę są jedną z  inspiracji dla jego scenarzystów. Mogą one być metaforą imperialistycznych zapędów ZSRR, który porywając się z przysłowiową motyką na słońce (w tym konkretnym przypadku raczej na Księżyc), przysporzył może i chwałę narodowi, ale ludziom szczęścia trochę mniej, jeśli w ogóle.

Mnie, wielką miłośniczkę kina naszych wschodnich sąsiadów, bardzo ten obraz zadowolił (jest kilka absolutnie genialnych scen- np. ostatnia z szalikami, albo na poły oniryczne spotkania Daniły z rodzicami, czy  przyjaźń kobiet, które kochały tego samego mężczyznę). Nastroił nie tylko melancholijnie, ale i po trosze nostalgicznie. Nie żebym tęskniła za komuną, co to to nie, ale natychmiast po seansie, oddałam się narkotycznemu przesłuchaniu utworów śpiewanych starego, cudownego Bułata Okudżawy, dziwiąc się, jak mogłam o nim zapomnieć. Kończąc przytoczę zwrotki "Papierowego żołnierzyka".

        Raz pewien żołnierz sobie żył,
        odważny i zawzięty,
        lecz cóż?... zabawką tylko był,
        z papieru był wycięty.

        Choć zmieniać świat i zwalczać zło
        niezmiennie był gotowy,
        lecz nad łóżeczkiem wisiał, bo
        był tylko papierowy.

        Pod kule chętnie by, jak w dym,
        szedł za was bez namowy,
        i mieliśmy sto pociech z nim -
        był przecież papierowy.

        I nigdy mu nie zwierzał sztab
        tajemnic swych wojskowych.
        A czemu tak? Dlaczego tak,
        że był on papierowy.

        Wyzywał los, w pogardzie miał
        tchórzliwych maruderów,
        i "Ognia! Ognia!" ciągle łkał,
        choć przecież był z papieru.

        Niejeden wódz już w ogniu znikł,
        niejeden szeregowy...
        I poszedł w ogień...
        Zginął w mig
        nasz żołnierz papierowy.