niedziela, 13 czerwca 2010

'Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence" - reż. Nagisa Oshima

Piękny (nie da się tego lepiej określić) obraz, który można zaliczyć do antywojennych, propagujących wzniesienie się nad wszelkimi granicami, jakie wyznaczył, i wyznacza ciągle, sobie i innym człowiek, prowadzących do niepotrzebnych napięć, nienawiści, budowania niszczących międzyludzkich relacji. Bardzo dobry wybór miejsca akcji filmu do tego przesłania - nie pole bitwy, lecz obóz jeniecki, w tym przypadku japoński, dla brytyjskich oficerów, na wyspie Jawa, rok 1942. Czyli, sami mężczyźni, na dodatek  z dwóch kulturowych biegunów, w sile wieku, ściśnięci na małym skrawku ziemi, z doświadczeniem ciągle zmieniającej się dominacji jednych nad drugimi, żyjący 24 godziny na dobę w nieustającym poczuciu zagrożenia. I w takich oto warunkach rodzi się erotyczna fascynacja, jaką odczuwa ciemnowłosy Japończyk, dowódca obozu, kapitan Yonoi, w stosunku do białego jak mleko, złocistowłosego Anglika - majora Jacka Celliersa. Sytuacja jest bardzo niezręczna, jako że wszelkie przejawy homoerotycznych uczuć, czy zachowań, są bezwględnie tępione na terenie obozu (jedna z pierwszych scen to sąd i skazanie na śmierć przez sepuku Japończyka i Holendra  których przyłapano nocą na stosunku homoseksualnym). Takie homoerotyczne zakusy są niemile widziane we wszelkich społecznościach stricte męskich, także samurajskich, gdzie są, zresztą, powszechnie obecne, a z czym owe społeczności nie mogą się pogodzić, uważając to zjawisko za przejaw słabości i co za tym idzie, za hańbę. Nagisa Oshima poświęcił temu zagadnieniu, blisko 15 lat po „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence”, film pt. „Tabu”, równie piękny, a jeszcze bardziej poetycki, gdzie obserwujemy zmagania się z uczuciami wojowników do niezwykle powabnego ucznia w szkole samurajskiej.

No cóż, po seansie nieodparcie nasuwa się wniosek, że jeśliby mężczyźni mniej spinali pośladki (w przypadku tego akurat filmu, jest to zwrot jak najbardziej adekwatny) - to w świecie byłoby mniej wojen, wzajemnych nieporozumień i niedomówień. Oczywiście, nie chodzi tylko o tolerancję i łagodność  rozumianą wprost w seksualnym odniesieniu. Ogólnie, ludzka życzliwość, przychylność, ciekawość siebie, wyrzeczenie się pragnienia dominacji, wzajemna akceptacja wszelkich różnic jakie nas dzielą, nawet w codziennej mikroskali zwykłych relacji międzyludzkich, o czym opowiada pięknie poprowadzony wątek przyjaźni Japończyka sierżanta Gengo Hary i tytułowego pułkownika Lawrence'a, byłaby dobrze widziana. Bo to nie jest tak, że istnieją jedynie słuszne racje, jakieś prawdy objawione, zawłaszczane przez jednych na wieki wieków amen. Panta rhei, wszystko jest płynne, niczego nie możemy być pewni, tylko miłość, jak najszerzej rozumiana, jest niezmienna, a jeśli ona jest, to wraz za nią pojawia się szacunek dla wszelkich innych istnień. Jeśli dojdziemy do takiego stanu ducha i umysłu, wtedy będziemy szczęśliwi, gdziekolwiek i kiedykolwiek. I umierać będzie łatwiej, także wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy śmierć wydaje się bezsensowna i przedwczesna, gdy przychodzi na przykład (jak w filmie) z rozkazu polityków, tych, którzy te powierzchowne, formalne różnice kulturowe między ludźmi wykorzystują dla swych partykularnych celów. Na szczęście, my, każdy z nas, mentalnie może być ponad tym... wbrew wszelkim rozkazom, nakazom, obyczajom etc. - nie musimy się nienawidzić, nie musimy tracić swego człowieczeństwa, możemy je zachować, nawet w warunkach skrajnie temu niesprzyjających. Wspomniałam o śmierci, bo tej kwestii jest poświęcony spory fragment filmu, a dotyczy on różnic jakie istnieją w stosunku do tego zagadnienia w obu kulturach, a dokładniej śmierci w obronie honoru.

Sporego smaczku dodaje filmowi wybór biseksualnego Davida Bowiego do roli Anglika Jacka Celliersa, obiektu pożądania powściągliwego Japończyka Yonoi (tutaj świetny znany kompozytor muzyki filmowej Ryuchi Sakamoto) spadkobiercy i kontynuatora samurajskich tradycji.

Bowie bardzo dobrze prezentuje się w tej roli. Erotyzm emanuje każdym porem jego skóry, a kosmyki jego blond włosów nabierają talizmatycznych, ba nawet sakralnych właściwości. Bardzo dobry duet powstał,  dający popis oszczędnym, ale jakże wymownym, gestem i spojrzeniem. A wtórują im inne duety, rozpisane, oczywiście, na męskie głosy: wspomniany już wcześniej tytułowy pułkownik Lawrence przyjaźniący się z sierżantem Gengo Hara - czyli Tom Conti i Takeshi Kitano oraz Tom Conti i Jack Thompson (kpt. Hicksley) - prowadzący nieprzerwany, nieskończony i bezcelowy dyskurs o dominację jednej cywilizacji nad drugą.

Polecam, film ciągle na czasie, nieskomplikowany, ale i nie prosty, i bardzo subtelny, choć opowiadający o brutalnym męskim świecie, gdzie nie ma miejsca na czułość, choć jest jej wielka potrzeba .