czwartek, 31 grudnia 2009

Eden jest na Zachodzie - reż. Costa-Gavras

Film wpisuje się ulubioną przez większość widzów konwencję kina drogi. Opowiada o losach Eliasa - być może Turka, Algierczyka, Marokańczyka (nie jest to uściślone), ktory w poszukiwaniu raju wybrał się, za ciężkie pieniądze  zapłacone przemytnikom współczesnych niewolników, w podróż przez Morze Śródziemne do Francji. Niestety, jak to najczęściej bywa, wskutek łotrostwa wspomnianych przewożników, nie obywa się bez dramatycznych przygód. Pomijając warunki transportu, które śmiało można by nazwać bydlęcymi, przemytnicy, aby pozbyć się kłopotliwego bagażu, zabierają wszystkim wszelkie dokumenty, zdjęcia, czyli to, co mogłoby służyć do identyfikacji przewożonych nielegalnie osób, i opuszczają chyłkiem łódź, zostawiając wszystkich na pastwę losu, a raczej na pastwę niechybnej i szybkiej deportacji.  Prawdopodobnie wcześniej dali cynk odpowiednim służbom, o nadpływajacym ładunku. Ale Elias to stosunkowo bystry chłopak, zauważa co się święci i, aby nie dostać się w ręce zbliżającego się nabrzeżnego francuskiego patrolu policji, ratuje się ucieczką, skacze do wody. I tak zamiast w Paryżu, który obrał sobie za cel podróży, ląduje na francuskiej Riwierze, wprost na plaży eksluzywnego klubu dla bogaczy o nazwie „Eden”. Odtąd jesteśmy świadkami dalszej części jego wędrówki, już na własną rękę, ku ziemi obiecanej, jaką jawi mu się tylko i wyłącznie stolica Francji.

Na szczęście, Elias jest przystojnym młodym mężczyzną (można sprawdzić - wystarczy tylko wyklikać "Riccardo Scamarcio", odtwórcę głównej roli), podoba się kobietom (a nawet mężczyznom, o ile trafi na geja), bywa, że spotyka się z ich strony z sympatią i pomocą. Czasem jest to kłopotliwe, ale umożliwia mu podróż, co nie jest łatwe, zważywszy, że chłopak stracił wszystko, ubranie, pieniądze, dokumenty.  Niestety, przyjemna aparycja to jednak za mało, by można było liczyć na bardziej konkretną pomoc, w postaci zatrudnienia, mieszkania etc.

Film stanowi świetny przegląd rozmaitych sylwetek, postaw ludzkich, ich stosunek do obcego, a w konsekwencji w ogóle do człowieka. Daje się zauważyć, że kobiety jednak wykazują się bardziej humanitarnym podejściem, a może po prostu próbują w tej grze ugrać także coś dla siebie? Odrobinę ciepła, oparcia o męskie ramię, jakieś wspomnienia dawnych uczuć? Mężczyźni raczej nie patyczkują się z bezbronnym, wydanym na ich łaskę lub niełaskę imigrantem – oszukują go na wszystkie sposoby,  wykorzystują bez skrupułów jego naiwność, brak obycia, nieznajomość języka, okradają go z czego tylko się da, czyli z ostatnich groszy, ze zdobycznego ubrania itp.,   wyśmiewają,  zabawiają się jego kosztem, szczują, angażują do niewolniczej pracy. Oczywiście, są pojedyncze wyjątki, należy do nich tylko wspomniany gej (po wcześniejszym wykorzystaniu seksualnym Eliasa przymyka oko na jego cichą rejteradę z klubu Eden) i...  obcokrajowiec, Niemiec - kierowca tira. Czyli mamy niezłą krytykę współczesnego francuskiego społeczeństwa, choć trzeba przyznać, że Costa-Gavras nie ukazuje zdecydowanie żadnych aktów nienawiści. Raczej brak zrozumienia i empatii, obojętność, chłód,  zainteresowanie tylko wtedy, jeśli można takiego imigranta wykorzystać, czy to w obozie pracy, czy po prostu okradając niecnie.

Smutne wnioski ... chlubimy się rozwojem naszych (naszych, bo rzecz tyczy nie tylko Zachodniej - i to w tym filmie też jest zaznaczone) cywilizacji, najnowszymi technologiami pomocnymi do wytwarzania niezmierzonych i często zupełnie niepotrzebnych dóbr materialnych, lecz duchowo nadal stoimy w miejscu  -  czcząc od tysiącleci niezmiennie i namiętnie swoich bogów,  godność ludzką ciągle mamy za nic.

niedziela, 6 grudnia 2009

"Dom zły" - reż. W. Smarzowski

Co to się nie nadziało przed premierą „Domu złego”, /you/tuby rozgrzane do czerwoności, branżowa prasa zapowiadała, że oto objawi nam się polski Tarantino,  a na dodatek jeszcze w zimowych i groteskowych klimatach coenowskiego „Fargo”....  Na forach filmowych huczało jak w ulu, w końcu reżyser Smarzowski zasłynął kilka lat temu swym „Weselem”, które na podobieństwo „Wesela” Wyspiańskiego, chciało rozprawić się z polskim społeczeństwem III RP, biorąc je pod lupę/kamerę, niestety, nie uwzględniając, o ile pamiętam, zbyt szerokiego wachlarza ( tak jak młodopolski mistrz dramatu), grup społecznych. Skupił się głównie na nowobogackich pochodzenia chłopskiego. I na to wygląda, że to środowisko jest Wojtkowi S. ciągle bardzo bliskie sercu, a może po prostu, tak ma już opanowaną jego „stylistykę” (ogólnie rzecz ujmując), że nie warto, nie ma ochoty, nie chce mu się,  brać i rozpracowywać inne warstwy naszego kochanego narodu. Zmienił natomiast ewidentnie czas akcji. Zaglądamy mianowicie na polską wieś, dokładnie na jej mały fragment, bo tylko do jednej chałupy, patrzymy jak też mogło wyglądać życie bohaterów „Wesela” ponad 20 lat wcześniej, zanim zdążyli dorobić się wielkich pieniędzy w wolnej Polsce, jeśliby oczywiście czasów III RP dożyli, nie zapiwszy się wcześniej na umór.

Mamy nawet tego samego aktora, kreującego rolę ojca i męża czyli pana domu,  jedną z głównych w obu filmach, jest nim oczywiście Marian Dziędziel, w „Domu złym” zwany Dziabasem. Dziabas ma drugą żonę, pierwsza po urodzeniu syna Janusza, przeniosła się od razu na drugi świat. Druga żona, czyli moja ukochana polska aktorka Kinga Preis, jest znacznie młodsza od starego Dziabasa, co oczywiście przysparza tylko rodzinie kłopotów - kobieta, jak mawia Dziabas, wzięta prosto zza barowego kontuaru,  garnie się do ludzi, szczególnie rodzaju męskiego. Małżeństwo mieszka sobie w domku na uboczu, samotnie, bo Januszek, to właściwie ciągle w tango chodzi. Pewnego wieczora do dziabasowego obejścia przybywa przypadkowy gość – zootechnik, który w miejscowym PGRze, ma zastąpić tego, któremu się parę miesięcy wcześniej tragicznie zmarło. Jak to mówią gościnni Polacy „gość w dom – Bóg w dom”, Dziabasowie nie szczędzą przybyszowi napitku ani jadła. Ani pościeli. Od słowa do słowa, od kieliszka do kieliszka, a po chwili mężczyźni prawie szlochają z miłości do siebie, zdradzając sobie nawzajem wszystkie tajemnice, łącznie z zawartością skarpet. Robi się bardzo serdecznie i miło, ale widz swym siódmym zmysłem wyczuwa, że także bardzo niebezpiecznie. I to jest jedna warstwa filmu, ta przeszła, czyli lata późnosiedemdziesiąte ubiegłego wieku. Przeplata się ona z rokiem stanu wojennego 1982, kiedy to  właśnie tenże Środoń (naprawdę znakomity Arkadiusz Jakubik), przybyły kilka lat wcześniej w gościnne progi podkrośnieńskiej wsi, celem ułożenia sobie nowego życia (po nagłym zgonie żony), bierze udział w śledztwie, jako główny podejrzany, w jakimś dziwnym, groźnym wydarzeniu, pewnie morderstwie. Co się dalej wydarzyło tamtego pamiętnego, jakże dobrze zapowiadającego się, wieczora, dowiadujemy się na bieżąco, wracając co rusz do czasu mocno zakropionej bimbrem, makabrycznej kolacji. No i cóż, znowu wychodzi jak zawsze, wszystkiemu winien jest seks i kasa,  kto się nie oprze ich pożądaniu, marnie kończy. Od tego się, zresztą cały ten ambaras zaczął. Dlaczego Środoń wpadł w tarapaty? Ano, dlatego, że nieładnie podglądał ochlapującą się w misce, roznegliżowaną do połowy, panią Dziabasową, czego nie mógł znieść ich piesek i dziabnął w nogę, w imieniu swego pana, miejskiego intruza.

No i tyle z grubsza. Dość prosta fabuła, ciemna zimowa noc, głucha polska wieś, położona na najdalszych i najdzikszych kresach Polski (Bieszczady za takie uchodzą),  samotny wędrowiec, ciemni ludzie, jakieś kreatury, a może bardziej karykatury? Polski upadły ćwierć inteligent Środoń,  a obok niego także samo upadły półinteligent prokurator, polska milicja, polskie kobiety – nierozgarnięta milicjantka, zepsuta Dziabasowa, przedstawicielstwo chłopstwa oczywiścia wypada najgorzej – ubabrany pijany Dziabas, wiejska bezzębna baba w kraciastej chuście rozdająca na prawo i lewo bimber;  jej syn - wiejski głupek reprezentujący wraz z Januszkiem Dziabasem, kwiat narodu, czyli młodzież, również nie wypadają najlepiej.  Jeśli do tego towarzystwa dołaczyć księdza geja, i dobrego milicjanta Mroza (brawa za choć jedno złamanie schematu!) i jeśli dodać, że wszyscy uwikłani są mniej lub bardziej w jakieś miejscowe machloje, no to mamy socjalistyczną Polskę w całej krasie. Biedny naród, który musi pić i kraść, łajdaczyć się, by przeżyć, albo uzbierać na Poloneza. :)

Oczywiście, można by się w tym filmie, jak w każdym doszukać uniwersum o ludzkiej naturze, w której zawsze drzemie zło i tylko czeka na okazję by mogło wynurzyc się na powierzchnię. Życzliwi filmowi mogą się doszukać powiązań państwa Dziabasów z szekspirowskim Makbetem i panią Makbet. Owszem, w każdym filmie, jeśli się dobrze poszpera, można znaleźć odniesienia do Biblii /ulubiona czynność pana K. Kłopotowskiego :)/, czy  bohaterów Szekspira, który w swych dziełach przerobił chyba wszystkie psychologiczne pobudki ludzkich zachowań. Ja, niestety, podczas seansu, siedziałam tylko na tej polskiej wsi, patrząc na biednych ludzi, z lekka ograniczonych umysłowo, których myślenie nie wykracza dalej  poza ich zagrodę, którą marzyli by upiększyć nowym Polonezem. Za skradzione Środoniowi pieniądze. To nie byli ludzie źli, to byli ludzie biedni materialnie i umysłowo, którzy na ścieżkę zbrodni weszli przypadkowo, kierowani instynktem,  jak zwierzęta, walczące o lepszy byt.  Postaci zaludniające „Dom zły” nie należą do skomplikowanych psychologicznie – oni pragną tylko dobrze zjeść, napić się i „podupczyć”, jak mawia pięknie inżynier Środoń, a do tego potrzebne są pieniądze, i tyle. Tam nie ma żadnych skomplikowanych intryg, wyrafinowanych procesów myślowych, żądzy władzy, jest tylko zwierzęce zaspokojenie podstawowych potrzeb fizjologicznych.

Prawdziwe ludzkie zło, rozlewa się w filmie Bałabanowa, „Ładunek 200”. Zło uprawiane dla samej przyjemności jego czynienia, dla upajania się władzą nad pojedynczym ludzkim życiem, dla bezgranicznego upodlenia drugiego człowieka, chciałoby się powiedzieć zło nieludzkie, ale przecież tylko czlowiek potrafi stworzyć drugiej żywej istocie prawdziwe piekło.

Wracając do filmu. Największym jego atutem, moim zdaniem, jest aktorstwo. Tylko najlepsi potrafili, z tych tak schematycznych, ale jednocześnie charakterystycznych dla ówczesnej Polski,  postaci wydobyć błysk ocieplający ich osobowość. To Marian Dziędziel, Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik sprawili, że odebrałam ich Dziabasów, Środonia jako ludzi niezepsutych, złych, do szpiku kości, lecz ludzi zagubionych w ówczesnym świecie, nie ze swej winy także. Miejsce urodzenia, zamieszkania, również warunkuje człowieka, oni nie mieli wpływu, sił, możliwości intelektualnych, by wyrwać się z bagna, w którym przyszło im taplać  się dzień w dzień. Jedyna szalona próba, jaką podjęli, zakończyła się fiaskiem.

I jeszcze jedno.  Mam żelazną zasadę – nie czytam recenzji przed zobaczeniem filmu. Niestety, podpuszczona przez „tłuszczę”, prasę i w ogóle ogłuszona wielkim szumem wokół filmu, skusiłam sie na przeczytanie jednego zdania z recenzji krytyka (za którym nawiasem mówiąc nie przepadam, jak się okazało – całkiem słusznie), Krzysztofa Wróblewskiego, zamieszczonej w „Polityce”, ktory podsumował swe wrażenia zdaniem, że „Dom zły” jest najlepszym antidotum na nostalgię za socjalizmem. No i masz, nastawiłam się odpowiednio, nastroszyłam, bo nie znoszę polityki negacji, potępiania wszystkeigo co było w czambuł, burzenia pomników, ogłaszania wszystkich agentami, w ogóle tej całej podniety tym co było ze stratą na rzecz myślenia o tym co jest, albo może być w przyszłości, i w następstwie -  braku umiejętności wyciągania wniosków z błędów popełnionych w historii, czego Polacy od setek lat nie mogą sie nauczyć, popadając ciągle w uzależnienia, także polityczne.

Jak się okazało, „Dom zły”, faktycznie przedstawia w złym świetle nasz polski Dom. Taki on był, z takiego domu ogólnie biorąc, pochodzimy.  Co gorsza, nie otrzymujemy nadziei, że będzie lepiej (końcowa scena chaotycznych ruchów, w jakie popadają bohaterzy filmu). Domownicy zaludniający go nie należą do kwiatu ludzkości, ale przecież miernota stanowią większość całego globu ziemskiego. Brakło mi mimo wszystko, dla zrównoważenia, choć jednej pozytywnej postaci.  To znaczy ona się pojawiła, okazał się nią po części,  porucznik Mróz, o dziwo porucznik Milicji Obywatelskiej, organu znienawidzonego przez socjalistyczną społeczność.   Niestety, i on poległ na placu boju w samczej walce o pierwszeństwo do obcowania z wybranką, pokonany przez rywala. Można oczywiście, jeśli nie zasugerowało sie wcześniej słowami pana Wróblewskiego, dopowiedzieć sobie, że ludzie zawsze i wszędzie jednakowi, zawsze wystawieni na pokusy złych żądz, także w III RP, lecz żadnego sygnału w tym względzie od tworców filmu nie otrzymujemy.

Mój stosunek do filmu? Przyznam szczerze, że na początku, tuż po seansie w kinie, nie był najlepszy. Film mnie nużył. Lubię filmy grozy, ale takiej prawdziwej, nieznanej, tajemniczej. Grozy przedstawionej w filmie – brudu, smrodu i ubostwa polskiej wsi, naoglądałam się już po dziurki w nosie. Akcja filmu nie zaskoczyła mnie ani trochę. Wiadomo było, że jeśli dom na uboczu,  zamieszkany przez zapijaczone kreatury odwiedza nieznany przybysz, na dodatek wędrujący wraz z całym swoim majątkiem, musi sie coś wydarzyć. Pytanie tylko było, kto kogo najpierw weźmie pod nóż.  Postaci wydawały mi się skrojone na jedną miarę, mają być pijane i przygłupie, tak, żeby było i śmieszno i straszno zarazem, jak w ruskim filmie. Po głębszym zastanowieniu i dyskusjach zdanie nieco zmieniłam i tak, jak już wspomniałam wyżej, doceniłam sztukę aktorską, jaką zaprezentował w filmie cały zespół artystów, z naciskiem na trzy nazwiska, ktore już wymieniłam. Jednak, dla mnie liczy się moje pierwsze wrażenie, które mnie na ogół nie zawodzi, i które sobie bardzo cenię. Jak na film  o socjalistycznej Polsce i ludzi uwikłanych w system (te drobne poniżej ludzkiej godności machloje, one nie były tu bez powodu ukazane), w pijaństwo, jest filmem za ubogim, za jednostronnym, za płaskim. Jak na film, mający szersze ambicje (o co posądzają go niektórzy widzowie), biorący sobie za zadanie, ukazanie natury człowieka w ogóle, nie tylko Polaka, jest ubogi jeszcze bardziej.

Niemniej, uważam „Dom zły” za wart uwagi, tego typu makabreski, co prawda w łagodnym wydaniu, ale zawsze, chyba żeśmy w III RP jeszcze nie mieli. Teraz pozostaje nam tylko czekać, na następną, osadzoną tym razem czasem akcji w Polsce współczesnej, katolickiej, rozmodlonej,  z krzyżami na każdej niemal  publicznej ścianie. Można by się śmiało zainspirować historią znaną z gazet i TV, sprawą porwania i śmierci K. Olewnika i pokazać szerszy wachlarz ludzi uwikłanych w zło – od polityków począwszy, poprzez biznesmenów, na prostaczkach wykonujących najbrudniejszą robotę kończąc. Być może, kolejny raz okazało by się, że fabule filmowej trudno prześcignąć życie. :(