wtorek, 14 listopada 2006

9 kompania

Kilka dni temu zginął kolejny polski żołnierz w Iraku. Niestety, jego śmierć zakłóciła tak pięknie i w duchu pełnej gotowości do patriotyzmu, wyreżyserowane przez oficjeli, Święto Narodowe 11 listopada. Pan prezydent z ministrem Radkiem, złożyli oczywiście głębokie kondolencje rodzinie poległego. Niestety nie poległ na polu chwały, a w samochodzie, na drodze do bazy, czy z bazy, przewożąc jakieś towary. Obiecano dbałość o osieroconą rodzinę i zapewniono o wysyłce następnych, ponad 1000 żołnierzy do Afganistanu. Los 900 żołnierzy stacjonujących do tej pory w Iraku, nie jest do końca bieżącego roku przesądzony. Ale można się domyśleć, że panowie władza nie chodzili na kursy asertywności i nie odmówią George’owi.

A może by tak polscy politycy po filmie „Karol, papież, który pozostał człowiekiem” równie żwawo pobiegli na „9 kompanię”?

Tak a propos, parę banałów - bo czymże są w dzisiejszym świecie słowa o wojnie, przeciw wojnie, jak nie wyświechtanymi od setek lat frazesami, którymi nikt z tych, którym dobro ludzi (patrz hasła wyborcze), powinno leżeć na sercu, się nie przejmuje - o „9 KOMPANII”. O opowieści z czasów kończącej się interwencji wojsk radzieckich w Afganistaniew końcu ubiegłego wieku. A dokładnie o losie oddziału, zapomnianego i pozostawionego samemu sobie w wysokich surowych górach tego kraju i borykającego się z partyzantką tamtejszych górali.

Film wyreżyserował, Fiodor Bondarczuk. Nazwisko to, ludziom, którzy żyli za komuny (kolejny banał, jakże ukochany i znienawidzony przez polską prawicę) bardzo bliskie. To syn znanego wtedy radzieckiego reżysera - Siergieja Bondarczuka, zasłużonego dla kinematografii światowej m.in. „Wojną i pokojem” wg L.Tołstoja. No i od razu widać, że w krwi syna płynie krew utalentowanego ojca, któremu zresztą zadedykował on „9 kompanię”. A i ojciec, gdyby żył, pewnie by się syna nie powstydził. „9 kompania” to całkiem niezłe kino wojenne, dobrze skrojone na miarę swoich czasów.

Bardzo dobra obsada aktorska ,- udany casting. Aż sprawdziłam tych chłopaków, bodaj tylko jeden z nich, Aleksiej Szadow (Worobiej) ma na swoim koncie więcej ról (m.in. w Dziennej i Nocnej Straży). Reszta to debiutanci, albo prawie debiutanci, a wśród nich świetny Konstantin Kriukow – jako Dżokonda. A grają tak, że przekonują nas o istnieniu, gdzieś tam w Kazachstanie, owego obozu szkoleniowego. A później – czujemy niemal fizycznie, jak oni, powiew afgańskiego piekła.
Poza tym, w filmie zgromadzono udane typy psychofizyczne. Każdy z tych żołnierzy jest inny, jedyny w swoim rodzaju. Począwszy od przystojnego, z widocznymi cechami szlachetniej urodzonego, wykształconego, oczytanego i nieco wyniosłego – ale z wdziękiem, artysty- malarza in spe, zwanego Dżokonda, a skończywszy na Riabie o twarzy przaśnego chłopka-parobka z głębi rosyjskiej wsi.
I tu uwaga, ci żołnierze to w większości prości chłopcy, ale żaden z nich nie jest zdemoralizowany. Jeśli któryś by widza ewentualnie mógł zdenerwować, czy zniesmaczyć, zaraz mamy usprawiedliwienie jego "niestosownego" zachowanie. Nie ma między nimi wyraźnej wrogości. Są do siebie nawzajem dość przyjaźnie nastawieni, nie toczą swoich prywatnych wojen, czego raczej nie widywało się w ostatnich amerykańskich filmach wojennych.
Nie wiem jak się to ma do prawdy rzeczywistej, bo podobno w szeregi armii radzieckiej ze skierowaniem na front do Afganistanu wcielane były najtwardsze jednostki, nawet podobno z przestępczym rodowodem. Może reżyser wolał nie nadwyrężać dobrego imienia Armii Rosyjskiej? Może w Rosji przy Ministerstwie Obrony działa Biuro ds. jej wizerunku? A może taką wizję armii miał reżyser? Że to dopiero wojna niszczy morale mężczyzn, którzy wcześniej są przecież normalnymi synami, narzeczonymi, braćmi itd.

Sporo dobrego, aczkolwiek żołnierskiego, humoru, sporo liryzmu, a nawet wzruszeń, bo czym jest ich więcej – tym wojna wydaje się jeszcze bardziej okrutna i bezsensowna. Tym bardziej, że koniec potęgi ZSRR tuż, tuż... A i tubylcy ukazani przez Bondarczuka, to nie są okrutne bestie napadające biednych Rosjan. To ludzie, wydawałoby się nawet, łagodni, szczególnie za dnia :)), ale niestety, nocą zmuszeni bronić swego domu. Więc co rusz, podczas projekcji nachodzą nas te właśnie banalne pytania, takie jak zawsze, czy ludzie muszą sobie nawzajem gotować taki okrutny los? Dlaczego jedni drugim nie pozwalają żyć w spokoju, dlaczego wiecznie niezaspokojona chciwość panujących sprawia, że giną niewinni ludzie w imię ich prywatnych interesów. Bo wojna, wiadomo, choćby z losów poczciwego Wokulskiego, to niezły interes, szczególnie dla tych co na tyłach...

W filmie jest cała masa kapitalnych ujęć, powolne najazdy kamerą, podwyższające i tak już wysokie napięcie; zbliżenia twarzy, rąk, fragmentów broni, które zaczynają wypełniać niemal cały ekran; czy choćby niezrówanie piękne górskie pejzaże, gdzie przyszło bohaterom filmu żyć, zabijać i umierać. Dobre są sceny batalistyczne. Hm, batalistyczne to może za dużo powiedziane – tu raczej walczy się bezpośrednio, zaskakując wroga, bez żadnych wielkich strategii, ewentualnie ginie od wybuchu czegoś.

A na zakończenie, cytat z pamięci i ku pamięci, ku zrozumieniu, tego co wydaje się być niezrozumiałe - fascynacji wojną jakiej niektórzy ulegają. Z opowieści Dżokondy, odpowiadającej dlaczego on - artysta poszedł na tę wojnę:
„Michał Anioł na prośbę, by zdradził tajemnicę, jak to się dzieje, że spod jego ręki wychodzą tak wspaniałe dzieła, odpowiedział, że on bierze tylko bryłę marmuru i usuwa z niej to co zbędne. Podobnie jest w przypadku wojny – sama doskonałość, nie ma w niej nic zbędnego, jest tylko życie i śmierć.” Dyskusyjne, ale można zrozumieć, że niektórych może fascynować ta swoista doskonałość, intensywność, dosadność, esencja życia, jeśli się żyje, oczywiście.
Niech więc (prze)żyją wszyscy ci, którzy idą na kolejną wojnę, bo muszą z takich czy innych względów, albo chcą - z takich czy innych powodów. I niech dają żyć tym, których ziemie naruszają. Śmierć politykom.

wtorek, 7 listopada 2006

Wszystko może się przytrafić

To wyjątkowej urody dokument reżyserii Marcela Łozińskiego z 1995 roku. Jest to rzecz, wydaje mi się dosyć prosta w pomyśle, a jednocześnie bardzo oryginalna – 6-letni chłopiec (chyba wnuk reżysera) podróżuje przez życie jeżdżąc na hulajnodze po dróżkach wielkomiejskiego parku i rozmawiając w przerwach ze starszymi ludźmi, stałymi bywalcami parkowych ławeczek.

W dobie, gdy ludzka komunikacja polega głównie na nadawaniu bez odbioru, gdy człowiek dzisiaj z reguły, która ma oczywiście wyjątki, jest zainteresowany przede wszystkim własną osobą, nie ma czasu, albo mu się nie chce, albo nie umie rozwinąć sztuki słuchania i adekwatnego reagowania na odbierane treści – ten film jest jeszcze bardziej poruszający. Ale emocje jakie budzi są tylko i wyłącznie pozytywne. No, może czasem zabarwione melancholijną nutką refleksji nad przemijaniem wszystkiego, na czele z życiem. Ale nie smucimy się długo, bo przecież „Wszystko może się przytrafić!” – ten mały człowieczek, który z taką swobodą, ufnością, swadą ale i pokorą rozmawia ze starymi ludźmi – rozwesela ich swoimi nadziejami, że może jeszcze będą żyli, kiedy on będzie taki stary jak oni i innymi tego typu fantazjami.

I nie myślcie sobie, że te ławeczkowo-parkowe dyskusje są jakimiś banalnymi pogaduszkami o pogodzie, albo: "co tam w przedszkolu słychać". Absolutnie nie. Wszyscy, i chłopiec i staruszkowie, traktują siebie bardzo poważnie i poważnie konfrontują nawzajem swoją wiedzę na tematy najważniejsze – nieuchronność śmierci, uroki i akceptacja życia, różne odmiany samotności, wiara, zdrowie, praca i inne. Oczywiście mówią głównie starsi, ale Tomek bardzo rozsądnie i taktownie kieruje rozmową, dodając od czasu spostrzeżenia ze swego krótkiego życia.

Tak pięknie jest obserwować, i słuchać, jak ci starsi ludzie ożywiają się, wzruszają, czasem nawet do łez, jakim ładnym językiem mówią i jak wiele mądrych rzeczy mają do przekazania, wszyscy bez wyjątku. Ten film powinien być pokazywany w szkołach, na lekcjach wychowawczych. Najlepiej, wtedy gdy nauczyciele wypełniają swoje dzienniki i inne druczki, uczniowie mogliby patrzeć i uczyć się rozmowy z ludźmi. Ale to taka tylko mała dygresja... Bo tak naprawdę „Wszystko może się przytrafić” jest filmem dla każdego, kto znajdzie chwilę czasu na wytchnienie, a i akumulatory można nim naładować – radosna, jasno podświetlona słońcem sceneria parku, łącznie z fauną jaką się w nim przewija (np. paw, łabędzie, wiewiórka) i walce wiedeńskie w tle, w takt, których pomyka hulajnoga Tomka, pięknie dopełniają to pogodne spotkanie dzieciństwa ze starością.

czwartek, 21 września 2006

Każdy może mieć swój mały wyścig na torze w Bonneville

Ależ ten czas umyka! Wydawało mi się, że ledwie parę dni temu umieszczałam moją ostatnią notkę o „Locie 93”, a tu proszę! Już trzy tygodnie minęło.

A propos przemijania. Fajny film wczoraj widziałam (jakby powiedzieli Marian Kociniak i Andrzej Zaorski) – „The World’s Fastest Indian” czyli wg widzimisię polskich tłumaczy zatrudnionych, przy przekształcaniu oryginalnych tytułów filmowych na nasze – „Prawdziwa historia”. Hm, akurat w tym przypadku nie rozminęli się z prawdą, tylko jakby zabrakło im fantazji. Sfilmowanych historii prosto z życia wziętych jest mnóstwo, a każda z nich jest wyjątkowa, trzeba by jej nadać jakieś charakterystyczne słowo-piętno, wyróżniające ją spośród wielu. Oryginalny tytuł daje nam zalążek pojęcia, co mniej więcej będziemy oglądać. A poza tym – zaciekawia. I myliłby się, kto sądziłby, że będzie to jakiś obraz o zacięciu etnograficznym, traktujący o tradycjach wyścigów Indian we współczesnych amerykańskich rezerwatach. O wyścigach owszem - film traktuje i o zwycięstwie – owszem też, ale niejakiego Burta Munro rodem z Nowej Zelandii, pasjonata motocykli, a właściwie jednego – marki Indian, na którym postanowił pobić w roku 1967 rekord prędkości na zawodach w Bonneville (stan Utah, w pobliżu jego stolicy Salt Lake City). I udało mu się – na swoim starym, udoskonalonym przez siebie całkowicie „domowymi” sposobami, osiągnął prędkość 205,67 mil/h (331 km/h) w kategorii opływowych i obudowanych motocykli o pojemności poniżej 1000 cm3.

I w sumie, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ot pobijanie rekordów – męska rzecz, jeden mniej, jeden więcej... Na dzisiejsze czasy to już normalka, gdyby nie...? Burt Munro w momencie podjęcia decyzji o wzięciu udziału w wyścigu ma dobrze ponad 60 lat, cierpi na poważną chorobę serca, gnębi go prostata i zwyczajne zużycie całego organizmu właściwe w tym wieku. Przyjaciele i znajomi dziwią się, że mu się jeszcze chce, ale po cichu podziwiają i nawet może trochę mu zazdroszczą tej niesamowitej determinacji i uporu.
Tak, Burt na przekór wszystkim i wszystkiemu, także naturze, wierzy i chce udowodnić, że potrafi być najszybszym człowiekiem na swej starej maszynie Indian Scout, którą kocha i dopieszcza od blisko ćwierć wieku. Aby dopiąć swego musi pokonać wiele trudności, nie tylko tych związanych ze swoim niedomagającym organizmem. Przede wszystkim musi, razem ze swoim motocyklem, przebyć fizycznie długą drogę, jaka dzieli jego małe miasteczko w Nowej Zelandii od toru na wyschniętym prehistorycznym jeziorze w stanie Utah. I nie byłoby to absolutnie możliwe bez drobnej pomocy wielu przyjaciół, zarówno tych z rodzinnego miasteczka jak i tych, których spotyka w czasie podróży. Bo Burt Munro to niespotykanie spokojny człowiek, ciepły, przyjazny ludziom, darzący ich zaufaniem – ludzie odpłacają mu dokładnie tym samym. Cudowne były jego relacje – z transseksualistą z hoteliku na godziny w Hollywood, albo ze starym Indianinem na pustyni, sprzedawcą używanych samochodów czy w końcu z ekipą pracującą przy wyścigu, która dla niego przymknęła oko na niektóre przepisy organizacyjne. Ba – nawet srodzy amerykańscy policjanci jedli mu z ręki. Ale nad tymi wszystkimi przyjaźniami góruje jedna, ta w rodzinnym kraju – z małym Thomasem z sąsiedztwa. Szczęśliwy chłopak, - z takim bagażem dobrego przykładu pasji i męskiego autorytetu wyrósł z niego z pewnością wspaniały mężczyzna.

„The World’s Fastest Indian” to w gruncie rzeczy żaden wielki film. Ot, kolejna, prawdziwa, prosta historia (właśnie – też mnie nachodziły skojarzenia z Lynchem i jego opowieścią o wyprawie staruszka przez kilka stanów na starej kosiarce) o mocy marzeń. Ale chyba jedna z ciekawszych produkcji w tym nienadzwyczajnym, ale jakże podnoszącym na duchu, temacie. A stało się tak, na pewno za sprawą świetnego aktorstwa Anthony’ego Hopkinsa, który w jednym z wywiadów stwierdził, że to jego najlepsza rola. Trudno mi się z nim zgodzić, mając w pamięci „Okruchy dnia” czy „Milczenie owiec”. Być może na taki osąd aktora ma wiek Burta Munro, z którym Hopkins może się pod tym względem utożsamiać. Ma prawie tyle samo lat co jego bohater. No i być może status społeczny konstruktora - wynalazcy też ma tu swoją zasługę – sir Hopkins nie musiał się do tej roli specjalnie charakteryzować – mógł być zwyczajnie i na luzie sobą – starym, z urodą trochę nadszarpniętą wiekiem, ale ciągle pogodnym i żywotnym mężczyzną. A przy okazji mógł pokazać, że i jesień życia może mieć swoje uroki, swoje pasje, a nawet miłości i to niekoniecznie platoniczne.

A skoro już o marzeniach - ja też mam w planach taki swój osobisty wyścig na torze w Bonneville – jest nim moja przyszłoroczna wyprawa samochodowa po drogach i bezdrożach Toskanii. Mnie co prawda trochę bliżej z Polski do Włoch, jak Burtowi Munro z Nowej Zelandii do Utah, ale zważywszy na to, że muszę sporo zaoszczędzić /Toskania to raj dla snobów, a więc jest tam wszystko drogie/, a nie mam za bardzo z czego i nie umiem tego robić – jest to więc spory wyczyn. No i poza tym – muszę, by dobrze się czuć, poznać choć w podstawowym zakresie język włoski. Dodając do tego jeszcze parę problemów organizacyjnych – jest to niezły wysiłek - prawie, prawie, prawie na skalę wyścigu Burta Munro w Bonneville. Który przyświeca mi teraz swoim przykładem. ;-)

niedziela, 3 września 2006

Lot 93

“Lot 93” to przeniesienie na ekran historii, którą dokładnie zna cały świat. To prawie dokumentalna opowieść o tym, co wydarzyło się w samolocie linii United Airlines, który jako jedyny porwany w dniu 11 września 2001 przez islamskich terrorystów nie doleciał do celu - rozbił się na polach Pensylwanii, zamiast planowo uderzyć w Biały Dom. Jak wiemy, i o czym przypomina nam się w pierwszej części filmu, trzy pozostałe samoloty wypełniły swoją misję. Dwa idealnie – uderzyły w dwie wieże WTC, trzeci prawie idealnie – nadszarpnął budynki Pentagonu. A czwarty właśnie, będący nieożywionym bohaterem filmu, dzięki odwadze, determinacji i woli walki pasażerów, co prawda rozbił się, ale nie zniszczył serca państwa amerykańskiego, czyli siedziby Prezydenta G.W.Busha, którego zresztą i tak szczęśliwym trafem nie było w tym czasie na miejscu, bo był zajęty czytaniem bajek dzieciom, w jakimś bodaj florydzkim, przedszkolu.

Film ma wyraźny podział – bardzo statyczna i dosyć nużąca część pierwsza, czyli relacje z wież kontrolnych, poszczególnych lotnisk, z których startowały owe wspomniane samoloty. Masa cyfr, określających przeróżne charakterystyki, jakie podaje się w przypadku prowadzenia lotów. Nic nam one specjalnie nie mówią, a cała ta sytuacja służy jedynie przedstawieniu chaosu jaki zaczyna się rodzić w kolejnych sztabach dowodzenia lotami, także wojskowym, i stopniowym jego opanowywaniu, czego finałem jest zamknięcie przestrzeni powietrznej dla wszelkich cywilnych linii nad całymi USA.
Poza tym – ten przydługawy wstęp pozwala nam oczami kontrolerów lotu zobaczyć ów tragiczny poranek z ich perspektywy. Z początku obserwujemy rutynową codzienną pracę. Następnie widzimy jak zaczynają być zdezorientowani kolejnymi zniknięciami samolotów z tras przelotów i później jakie znajdują tego wytłumaczenie z relacji CNN w telewizji. I pomału, także za pomocą podsłuchu rozmów, sytuacja znajduje swe przerażające wyjaśnienie.

Jak dla mnie, ta techniczna sekwencja jest zdecydowanie za długa i miałam wrażenie, że służy trochę jako wypełniacz filmu, bo przecież część druga - akcja w samolocie, próba przejecia sterów, najpierw przez terrorystów, a później przez pasażerów samolotu nie trwała tak bardzo długo, na pewno nie 100 minut.

Podobało mi się, że reżyser P. Greengrass przedstawia obie strony konfliktu w miarę obiektywnie. Tak jakby tam był w środku samolotu i sfilmował na żywo całe to zdarzenie. Nawet kamera drży i trzęsie się w sposób naturalny, tak właśnie, jakby operatorem był pasażer lotu 93.

Reżyser nie zieje nienawiścią do terrorystów, ani nie robi z dzielnych pasażerów stawiających im opór wielkich narodowych bohaterów. Oni się po prostu i po męsku bronią przed napaścią. Liczą, że może uda im się przeżyć. Co prawda, już z telefonów do rodzin usłyszeli o wczesniejszych atakach na WTC i Pentagon, czyli już wiedzą, że TO porwanie nie jest porwaniem dla okupu lecz jest to akcja samobójcza. Ale tak naprawdę nie znaja celu uderzenia, nie domyślają się, że jest nim Biały Dom. Tak do końca, nie wie o tym nikt. Ci dzielni Amerykanie są prawie pewni, że zginą, więc nic nie tracą, jeśli spróbują udaremnić osiągnięcie celu terrorystom. Chwała im za odwagę i za zdroworozsądkowe myślenie.

Są oczywiście bardzo wzruszajace sceny, gdy ludzie zaczynają dzwonić do rodzin, przyjaciół, żegnają się z nimi, wyznają im jeszcze po raz ostatni, a może niektórzy po raz pierwszy(?), miłość.

Ale jest też inna bardzo piękna, refleksyjna scena, gdy wszysycy w trwodze i w różnych intencjach, także Arabowie, modlą do się do swoich Bogów. Samolot wypełnia jedna wielka modlitwa, w dwóch różnych językach.
Żaden Bóg nie ulitowal się nad swoimi wiernymi. Może ich odwagę i swoiste męczeństwo wynagrodzi im po śmierci? Na pewno z takim przeświadczeniem wszystkim, i Amerykanom i muzułmanom, było lżej umierać.

wtorek, 29 sierpnia 2006

Dowód

Do zobaczenia filmu zachęciły mnie nazwiska panów - A.Hopkins i J. Gyllenhaal. G. Paltrow już trochę mniej - ta aktorka nigdy mnie nie poraziła swoim warsztatem czy urokiem, nawet w Oskarowym "Zakochanym Szekspirze". Nota bene, autorstwa tego samego reżysera, co "Dowodu" - Johna Maddena. Może liczył on na kolejnego Oskara, biorąc do głównej roli kobiecej właśnie Paltrow? :-)

No cóż, oglądanie tego filmu potraktowałam jako pokutę za grzechy. Nudy! Nawet Hopkins jako "tatuńcio - wariatuńcio" nie uratował sytuacji. Było go zresztą tyle co kot napłakał. Pojawił się kilka razy na moment, ale nawet i to wystarczyło, żeby go podziwiać - ma piękny siwy zarost i naprawdę nieźle prezentuje się jako genialny matematyk, ojciec równie uzdolnionej córki Cathy (G. Paltrow), popadający na stare lata w lekki obłęd.

Początkowo wydaje się, że przewodnim motywem filmu będzie właśnie problem geniuszu, który bardzo często w jakimś momencie istnienia spotyka się z szaleństwem. I może, gdyby ten temat pociągnięto dalej, dosadniej i wyraźniej, mógłby to być naprawdę ciekawy film. Na pewno nie tej klasy co "Piękny umysł", bo i zamiary, czy ambicje twórców "Dowodu", podejrzewam, nie były na miarę tamtego dzieła. Niestety, po chwili widzimy, że te dwa filmy łączy tylko i wyłącznie postać matematyka naukowca - odkrywcy, nic więcej. A akcja skupia się głównie na relacjach rodzic-dziecko, w których ten pierwszy naznaczony jest geniuszem i ewentualnych obciążeniach jakie się z tym wiążą dla potomstwa.

Z biegiem fabuły okazuje się, że Cathy, córka matematyczka, z nadziejami na wielką realizację w tej dziedzinie, która jednak rezygnuje ze studiów, by opiekować się zniedołężniałym ojcem, ma siostrę Claire, absolutne swoje przeciwieństwo. Claire to dosyć sprytna i obrotna osóbka, albo osoba zdrowo myśląca, jak by to powiedzieli inni, dająca w porę nogę z domu i umywająca od wszelkich kłopotów ręce. Po śmierci ojca przyjeżdża tylko by zrobić porządek z majątkiem i siostrą, której ciągle wmawia, że ma zadatki na chorobę psychiczną jak ich ojciec. Co dla Cathy jest tym bardziej bolesne, bo sama podejrzewa, że po ojcu wraz genem geniuszu odziedziczyła gen obłędu.. Możemy się w tym miejscu zastanowić, droga której z sióstr była słuszna. I jaką cenę płaci się za bezgraniczne poświęcenie, czy warto ryzykować, by w rezultacie miłość ustąpiła nienawiści?

Film na pewno zyskałby na atrakcyjności, gdybyśmy mogli poobserwować jak pracuje genialny umysł. Niestety, bohater matematyk swoje najbardziej płodne lata ma już dawno za sobą (podobno optymalny wiek na największe osiągnięcia życiowe to 23 wiosny). A my tylko patrzymy z pewną dozą zażenowania na jego zmagania z cieniem własnego fenomenu. I sami już nie wiemy, czy bardziej współczuć nieporadnej córce, oddanej w sposób zupełnie irracjonalny ojcu, która zmarnowała przynajmniej na jakiś czas swój talent i kawałek własnego młodego życia, czy ojcu, który tak by jeszcze chciał być twórcą, a już nie może.

Obraz nie dosyć, że smutny, to jeszcze nudny. Bez środka ciężkości. W rezultacie już naprawdę nie wiemy, o co autorom chodzi, po co zrobili ten film. "Dowód" nie wnosi nic nowego i kompletnie nie porusza nas w sprawach znanych i ważnych - jak np. geniusz i szaleństwo w jednym, obawa przed geniuszem i chorobą psychiczną jego potomków, czy cena poświęcenia się dla bliskiej kochanej osoby. Jak widać po tej wyliczance -można się w filmie doszukać niezłej kolekcji dramatów ludzkich, tylko dlaczego było tak drętwo?

Jedna sprawa, jednak, została rozstrzygnięta w filmie. :-) Pytanie dlaczego kobiety tak rzadko zostają wybitnymi jednostkami w nauce czy sztuce itp.- ano dlatego, że zbyt oddane są swoim bliskim, gotowe dla ich szczęścia i sukcesów złożyć na ołtarzu ofiar nawet swój geniusz. /Żeby choć za to były docenione./ Jeśli ktoś nie wierzy w ten kobiecy altruizm, dowód znajdzie w "Dowodzie" :-)

czwartek, 24 sierpnia 2006

"Odważny" Johnny

Gdzies tam przemykają informacje, że Depp ma, chyba ze strony matki, indiańskie korzenie. Jeśli ktoś niedowierza, to po "Odważnym" nie będzie miał już wątpliwości. To autorski film aktora, do którego napisał scenariusz, posiłkując się powieścią Gregory’ego Mac Donalda pod tym samym tytułem. Wyreżyserował go i zagrał główną rolę – Raphaela, Indianina z pochodzenia, który wraz z żoną i dwójką dzieci egzystuje na osiedlu u stóp góry śmieci i złomu.
To pierwszy i ostatni, jak na razie film, przy realizacji którego Depp stanął za kamerą. Bo to film zrodzony z potrzeby serca. Depp, osoba bardzo bogata, także materialnie, nie zapomina o swoich przodkach, tych, będących kiedyś dawno gospodarzami ziemi, nazwanej przez białego człowieka Ameryką. Kiedyś oddychali oni czystym powietrzem, żyli i obcowali bezpośrednio z naturą, pili krystaliczną wodę itd. A teraz, zepchnięci siłą przez najeźdźców, na kompletny margines, na śmietnisko życia - dosłownie, wegetują z dnia na dzień, żywiąc się odpadami ze stołu białego człowieka. Mieszkają jak psy, w budach, nie mają pracy, nie mają co jeść i nie mają co ze sobą począć. Szczególnie mężczyźni, jako ci do których należy obowiązek utrzymania rodziny, bardzo źle znoszą taki stan rzeczy. Piją, rozbijają sie o parę groszy, a później siedzą w więzieniach, wychodzą z nich i tak na okrągło. Raphael, czyli Johnny Depp właśnie, postanawia już z tym wreszcie skończyć i zapewnić godny byt swojej rodzinie. Droga ku temu nie może być normalna, bo przecież jego egzystencja taka nie jest. Postanawia sprzedać swoje ciało zepsutym białym ludziom, którzy chcą się zabawić, badając i obserwując, zapewne z rozkoszą, ile bólu człowiek jest w stanie wytrzymać.

"Odważny" - to film bardzo prosty i szczery. Depp, jego twórca, nie sili się na patetyzm, nie robi z Indian cierpiętników, opowiada w sposób jak najbardziej jasny i naturalny o ich losie, a właściwie braku tego losu we współczesnej Ameryce. -- Raphael idzie na śmierć, a w tym samym czasie buldożery zaczynają burzyć śmietniskowe miasteczko osadników. Ale nie ma tu jakiś krzyków rozpaczy, czy głośnych słów oskarżeń rzucanych z ekranu. Ot, człowiek człowiekowi zgotował taki los. Jednak - czujemy ten niemy wyrzut. Bo biały jest wiecznie nienasycony, tak jak w "Odważnym", gotów wydać 50 tysięcy dolarów na to, by jeszcze jako stary, niedołężny i obżarty (Marlon Brando- taka rola) jeszcze coś poczuć napawając się śmiercią człowieka.

Domyślam się, że film nie znalazł aplauzu w Stanach. Mam wrażenie, że w ogóle jest jakoś ogólnie niedoceniany. Może temat za smutny. Może z powodu braku widowiskowej akcji. Jest może nieco momentami naiwny, jak baśń niosąca w nieskomplikowanym przekazie najprostsze prawdy - o miłości, rodzinie, poświęceniu, ojcostwie i wiążącej się z nim odpowiedzialności, o honorze i godności, i potrzebie spełniania marzeń, i o cenie jaką się za to wszystko płaci.

Dużo w tym filmie pięknych obrazów, włączając w to również postać Deppa. Określenie „Ikona” urody mężczyzny XXI wieku – jak njabardziej zasłużone. To prawda – można na niego patrzeć zastygłym w zachwycie jak na obraz. Modlić się? – może niekoniecznie, ale być w podziwie nad naturą i całym zastępem ekspertów od wizerunku - owszem. Johnny Depp – to świetna robota.

Poza tym, „Odważny” rekompensuje nam smutek treści malowniczymi ujęciami gór, zachodów słońca, szamańskiego zaklinania czy w końcu bardzo oryginalnie sfilmowaną sceną, coś na kształt teatru cieni, ostatniego zbliżenia Raphaela ze swoją żoną. Nie przypominam sobie, bym coś podobnego widziała na ekranie.

Ale tak naprawdę, nie wiadomo, czy te urokliwe obrazy, dają nam pocieszenie, czy jeszcze bardziej wzmagają naszą melancholię, jaka wieje z ekranu. I jaka odbija się też w oczach Deppa na co dzień. Bo przecież to specyficzne spojrzenie aktora też ma spory udział w uwodzeniu kobiet na całej kuli ziemskiej.

No i muzyka. Iggy Pop! Cudna! Pięknie, ciekawie brzmiące instrumentarium, dźwiękowo kojarzące się z rytmami indiańskimi – ja nieomylnie rozróżniłam tylko bębny.:-) Nastrojowa, nostalgiczna, momentami niczym z filmów Kusturicy. Naprawdę - świetna. Tak jak nie przepadam z Iggy’m w jego sceniczno-płytowej twórczosci, tak uważam, że muzykę filmową robi z rewelacyjnym wyczuciem klimatu filmu i... uczuciem.
A i samego kompozytora można ujrzeć na ekranie, gdy na przyjęciu wydanym przez Raphaela, zajada wielką nogę jakiegoś zwierza. A oczy mu wychodzą z orbit, taki głodny! Pycha scenka.

Podsumowując. Zawsze uważałam Deppa za kogoś więcej niż za jakiś kanon męskiej urody, na którą można głosować, zamieszczać go w jakichś pustych i pretensjonalnych rankingach nastolatek typu – „najseksowniejszy”, „najcałuśniejszy” itp. Owszem to też, ale przede wszystkim jest to mężczyzna i odważny, myślący człowiek. Widać to także w jego filmowo-aktorskich wyborach.

wtorek, 25 lipca 2006

Kobieta Almodovara

Byłam kobietą na skraju załamania nerwowego. Jestem kobietą w kwiecie wieku, bez swego sekretu. Będą niedługo pośród ciemności błąkać się jak za życia w labiryncie namiętności. Poszukując lub żądając prawa do pożądania. Czym sobie na to wszystko zasłużyłam? A tymczasem zwiąż mnie, moje drżące ciało, uwolnij od wysokich obcasów, a opowiem ci wszystko o mojej matce i złym wychowaniu. Porozmawiaj ze mną, jak Kika albo Pepi, Luci, Bom i inne dziewczyny z dzielnicy. Albo - bądź moim matadorem, tchnij jeszcze we mnie czerwoną płachtą odrobinę życia.
:-)))

niedziela, 23 lipca 2006

Respiro

Gorąca Sycylia. Małe miasteczko Lampeduza. A w nim, oprócz przeciętnych mieszkańców, pochłoniętych codzienną krzątaniną, żyje Grazia – żona i matka trójki dzieci. Jej mąż – przystojny rybak. Zapracowany po całych dniach. Ciągle na morzu, na kutrze, albo na brzegu, oporządzający zdobyty połów by był zdatny do sprzedaży. Mąż kocha żonę, ona jego chyba też. Tak, na pewno go kocha, mimo, że nie raz doskakuje mu do oczu, które nie widzą, że jest jej smutno, albo wesoło, bez niego. Dzieci, a szczególnie dwójka chłopców, kochają matkę, często są towarzyszami jej szalonych wypraw na plażę, gdzie czuje się absolutnie wolną, związaną z morzem kobietą , jej symbolem raju. Kąpie się nago. Słucha głośno muzyki z prześlicznego, jak rajska pomarańcza, radia tranzystorowego i tańcząc w objęciach wyimaginowanego partnera. Przyjaźni się z psami, a próba likwidacji jednego z nich doprowadza ją wręcz do małej rebelii – uwalnia je wszystkie, zamknięte w szopie z przeznaczeniem na rzeź. Grazia pragnie śmiać się i rozmawiać z mężczyznami, a nawet popłynąć z nimi w morze. A na dodatek jest piękna. Tak niewiele trzeba, by uznano ją za wariatkę. Zresztą podobnie by było, gdyby była stara. Miejscowa społeczność wywiera nacisk na męża Grazii, by wywiózł ją do Mediolanu na leczenie. Nie przystoi, by kobieta w tym wieku, matka, żona, żyła sobie wolna jak ptak, nieważne, że bez grzechu. Bezmierne i irracjonalne szczęście sąsiadki kłuje w oczy, a głęboki smutek nawiedzający ją czasem dla równowagi – budzi obawę. Grazia wie, że wyjazd do szpitala ją zabije. Boi się śmierci przez uduszenie. Ona chce oddychać, zachłystywać się głęboko powietrzem wilgotnym i pachnącym morzem.
Czy możemy być wolni, szczęśliwi i szaleni w swoich spełnieniach bez oskarżenia o szaleństwo?

środa, 24 maja 2006

Moja droga Wendy

To miała być podobno jedna z części trylogii amerykańskiej Larsa Von Triera. Napisał on do tego filmu scenariusz, ale za kamerę zaprosił Thomasa Vinterberga ("Festen" czy "Wszystko dla miłości" z J. Phoenixem). W roli głównej Jamie Bell, znowu, jako syn górnika, tym razem w małej amerykańskiej mieścinie. I podobnie jak Billy Elliot, nie ma zamiaru iść w ślady ojca. Ale, niestety nie z powodów zamiłowań artystycznych, tylko dlatego,że "bo nie!".
Dick nie ma matki, namiastkę jej uczuć czy opieki i troski daje mu czarna niania Clarabell - osoba, która zawsze w niego wierzy i powtarza, że przyjdzie dzień, kiedy zrobi on coś dla świata. Ta kobieta, wbrew pozorom, miała duży wpływ na życie chłopca.

Dick nie zalicza sam siebie do osób, którym powiodło się w życiu. Jest nieśmiały, czuje sie niepewnie i samotnie. Pewnego razu zostaje właścicielem niedużego pistoletu i oto zaczyna się opowieść o miłości do Wendy - tak pieszczotliwie nazywa, i tak też traktuje, obiekt swej namiętności.
Miłość, jak to miłość - sprawia, że chłopak nabiera pewności siebie, zaczyna czuć swoją wartość, a także wielki przypływ sił i postanawia pomóc innym. Zaraża fascynacją bronią palną rówieśników, podobnie jak on wyalienowanych z życia. Zaczynają oni stanowić jedność, bractwo, mające swoje tajemne miejsce spotkań, swoje sekrety, rytuały, obrzędy, znaki, zaklęcia - jak np. to, że nigdy nie będą strzelać poza swoją kryjówką. Każdy z nich, bowiem, zdobywa jakiś pistolet. Ćwiczą celność strzału, studiują rodzaje ran postrzałowch itd. Jednym słowem zabawa całą gębą. Uważają się przy tym za pacyfistów, a broń ma ich tylko w tym utwierdzać.
Ale niebawem przekonają sie, że broń to nie jest zabawka, a zabawy bronią nie kończą się dobrze. No i raczej trudno być pacyfistą, gdy ma się gnata pod ręką.

"Moja droga Wendy" to taka swoista artystyczna odpowiedź na "Zabawy z bronią" Michaela Moore'a. Oczywiście, to moja interpretacja, bo nie przypuszczam, żeby taki zamiar mieli twórcy filmu. W stonowany, spokojny sposób, bez nadmiernego dydaktyzmu, w formie niewinnego wręcz z początku filmu przygodowego dla młodzieży, pokazuje i ostrzega czym jest broń, jaka z niej "femme fatale", jak potrafi rozkochać w sobie, sprawić, że mężczyzna poczuje się silny, bezpieczny i taki...męski, stopniowo się od niej uzależnia, nie może bez niej żyć i nawet jeśli czuje, że źle przez nią skończy - nie może się uwolnić.

czwartek, 27 kwietnia 2006

Kawa i papierosy

Cudowne, ożywcze kino. Lekkie jak piórko, ale wiadomo, że to co lekkim się wydaje, rodzi sie bólach i pocie. Podobno Jarmusch "Kawę i papierosy" pił i palił przez prawie 17 lat, żeby w końcu zaprosić nas na spotkanie przy "Kawie i papierosach". Jestem tak tym filmem zachwycona, jak również "Nocą na Ziemi", że ośmielę sie nieśmiało porównać Jarmuscha, autora mistrzowskich opowiadań filmowych do Antoniego Czechowa - arcymistrza krótkiej formy w literaturze. Pewnie to trochę na wyrost, z krzywdą dla Antoniego, ale tak mi się to towarzystwo jakoś nasunęło.

Podoba mi się, że reżyser ma pomysły. W "Nocy na ziemi" wymyślił, abyśmy przejechali się o tej samej porze z nocnymi taksówkarzami i ich pasażerami w różnych miastach świata. A w "Kawie i papierosach" podsłuchujemy z kolei, w okolicach pory lunchu, krótkie dialogi, przeważnie dwuosobowe, przy kawie ( rzadko herbacie) i papierosie w przeróżnych lokalach/kawiarniach Ameryki.
Dialogi nie są krótkie z tej przyczyny, że Jim Jarmusch postanowił w czasie tylu a tylu minut zmieścić tyle a tyle nowelek filmowych. Nie, ludzie po prostu nie mają sobie wiele do powiedzenia. Czasem do tych rozmów wtrącają się osoby trzecie. I wtedy bywa dość zabawnie (Steve Buscemi czy Bill Murray), albo i poważnie - jak np. w miniaturze "Kuzynki" (świetna podwójna rola Cate Blanchett).

Wspaniałą, zabawną niespodzianką jest udział w filmie znanych ludzi - muzycy, aktorzy także - którzy grają pod swoimi imionami nazwiskami, jakby samych siebie w wyimaginowanych sytuacjach. I tak mamy tu m.in. duet Jack White i Meg White (zespół White Stripes), Iggy Pop i Tom Waits czy Alfred Molina i Steve Coogan. Nawiasem mówiąc, to właśnie z nimi filmiki najbardziej polubiłam ("Jack pokazuje Meg cewkę Tesli", "Gdzieś w Kalifornii" i "Kuzyni").
Ale tak w gruncie rzeczy, to wszystkie są świetne, bardzo trudno jest wyróżnić najlepszy. Historie są dowcipne, zabawne, ale zabarwione goryczą,która pozostawia w nas jakiś smutny osad.I jakże są prawdziwe. Ileż to razy spotykamy sie z ludźmi, np. "na kawie", pełni nadziei, że będzie to extra wydarzenie, że nagadamy sie za wszystkie czasy, albo i pomilczymy nieuciążliwie w przyjażni, co jest chyba najtrudniejsze - być ze sobą i nerwowo nie trajkotać. A tu znowu okazuje się, że nić porozumienia i zrozumienia między ludźmi jest bardzo trudno zawiązać. Ot, choćby z tego, miedzy innymi powodu, że gdy jesteśmy młodzi, każdy żyje swoimi sprawami, skupiony jest na swojej osobie, swoich dążeniach. Gdy jesteśmy już starsi, mamy czas i chętnie posłuchalibyśmy już co ma do powiedzenia o świecie i sobie ten drugi, ale cóż - starość nie radość, bywa że zasypiamy znużeni podczas rozmowy - kapitalna ostatnia miniatura zamykająca całość!
Zwykle nasze pospieszne, albo obowiązkowe spotkania kończą się z ulgą i bywa smutkiem, że znowu udało sie tylko wypić zdrowie, stukając sie filiżanką lub plastikowym kubkiem z kawą, przypalając kolejnego papierosa, który świetnie pomaga przykryć nerwowość i powierzchowność kontaktów między ludźmi, nawet sobie bliskimi, czy to z powodu więzi rodzinnych czy zawodowych.

Ale oczywiście, nie tylko o to chodzi w piciu kawy i paleniu papierosow, a o co, to juz każdy, który UŻYWA, wie sam...
Ja w nałóg papierosowy pogrążam się coraz bardziej wmawiajac sobie, że pozwala mi jaśniej myśleć, uspokoić się, wyciszyć, stłumić głód, zwieńczyć posiłek i tak jak w filmie - nawiązać rozmowę, przybliżyć kontakt, zająć ręce - to takie totalne chodzenie na łatwiznę, przyznaję. Moja wina, moja wina, moja wielka wina. Kary - mam nadzieję, nie dostąpię.

piątek, 31 marca 2006

Przystań

1/ Przystań rybacka, żeglarska, promowa.
2/ Przystań życiowa (przenośnie)
3/ Tryb rozkazujacy, druga osoba liczby pojedynczej, czasownika "przystawać - zatrzymywać się na chwile".
Dokładnie te trzy znaczenia niesie w sobie film J. Hryniaka, jego debiut fabularny, z roku 1997. Niedawno widziałam drugi film, w kolejności tworzenia, tego reżysera - "Trzeci", który zachęcił mnie by przyjrzeć sie "Przystani".

Przystań jako miejsce, odnosi się bezpośrednio do akcji filmu. Karolina (Maja Ostaszewska), główna bohaterka, mieszka w małym miasteczku, niedaleko jeziora, które jest ulubionym miejscem jej wycieczek rowerowych. Tam może wyciszyć się po pracy (ma etat świetliczanki w szkole podstawowej), tam może spokojnie pomyśleć i pomarzyć, zapewne o miłości i ciekawym życiu. Marzenia bardzo zwyczajne, typowe dla każdej młodej dziewczyny. Jak trudno je zrealizować, przekona się już niebawem.
Pewnego dnia spotyka, w bardzo ciekawy, romantyczny sposób - co jeszcze bardziej pobudza jej pragnienia - przystojnego Jana (Rafał Królikowski). Czyżby to był ten, z którym będzie mogła zawinąć do życiowej przystani? Wydaje się, że tak, że oboje są o tym przekonani. Choć znają się tak krótko. Jeden czy dwa dni po wspólnym wieczorze w kinie, Jan wyjeżdża z miasteczka. Jakiś kurs szkoleniowy, na którym tu był, właśnie się kończy. Prosi Karolinę o numer telefonu. Marzenia rozkwitają. Tym bardziej, że już nazajutrz Jan dzwoni i zaprasza dziewczynę do siebie, do Warszawy. Obiecuje nawet znaleźc jej pracę w stolicy. Czyż mogło ja spotkać wieksze szczęście? Żeby zrobić na Janie wieksze wrażenie, postanawia nawet zmienić fryzurę.
Jedzie, jedzie pełna obaw, ale i nadziei. Może Jan ją pokocha, tak jak ona czuje, że mogłaby pokochać jego. Tylko dlaczego na miejsce spotkanie wybrał akurat ekskluzywny (jak na Warszawę) hotel? Ale, pojawia się mały problem - nauczycielka w pociągu spotyka swojego ulubionego podopiecznego ze świetlicy, Szymka (Tomasz Popławski).

Szymek jest jednym z bohaterów drugiego motywu filmu - przyjaźni. Karolina ma bliską koleżankę Jolę, z którą dzieli wynajmowany pokój. Jola to typowa prowincjonalna gwiazdeczka, która rozpaczliwie poszukuje miłości, i nie jest w tych poszukiwaniach tak wybredna jak Karolina.
Ale Karolina tak naprawdę głebokim uczuciem przyjaźni darzy dwóch mężczyzn z miasteczka - dyrektora szkoły (Jan Machulski) w wieku przedemerytalnym i właśnie Szymka w "mężczyznę" wieku szkolnym. To właśnie jego spotyka, ku swemu utrapieniu, w pociągu. Jednak opiekuje sie chłopcem, mimo, że jedzie na randkę swego życia.

No i na tym by trzeba skończyć opowieść o fabule, która z biegiem czasu, staje się coraz bardziej interesująca i zaskakująca. Czy spełni się sen Karoliny o zawinięciu do przystani? To zdanie pytające to nie jest moja "górnolotna" figura stylistyczna - Karolinę bowiem często nawiedza dosyć męczący sen o przejażdżce łodką po jeziorze i niemocy dobicia do starej przystani właśnie. Znamy takie sny, takie niby nic, gdzieś chcemy dotrzeć, dojechać, a nie możemy...jak to strasznie męczy. Na pocieszenie, te sekwencje ze snem są pieknie sfilmowane, tak trochę w kolorze sepii, w stylu starych zdjęc z albumu babuni. Bo i stroje pań na łódce są też sprzed lat.
No więc, czy sen o znalezieniu przystani zakończy sie w końcu pomyślnie? Jeśli tak, to gdzie ona się znajdzie?
Czy Karolina już będzie musiała posłuchać rady swego dyrektora, jej opiekuna duchowego, który tuż przed śmiercią powiedział: " Zmieniaj zycie, ale jeśli zauważysz, że życie zaczyna zmieniać Ciebie - PRZYSTAŃ".




Muszę jeszcze koniecznie odnotować świetną, małą, ale jakże znaczącą, także dla bohaterki filmu, rolę Marka Perepeczko. Gra tu miejskiego lumpa, cynicznego, acz sprawiającego wrażenie sympatycznego, wydrwigrosza. Przelatuje przez ekran jak meteor, udowadniając, że naprawdę zmarnowano jego talent w Polsce. No i Kora nam miga uśmiechając się do Karoliny przed warszawskim hotelem, ogolona niczym Sinead O'Connor. Takie fajny miły wtręt.

Dużym atutem tego ciekawego, moim zdaniem, filmu jest jego kolorystyka - barwy są dość intensywne, wysycone, a światło często takie jak przed zachodem słońca w pogodny jesienny dzień. Zresztą - z jesienią kojarzy się także nastrój nostalgii, melancholi, tęsknoty jaki unosi się w oczekiwaniu kolejnego lata (kolejnych nadziei), po tym które się przed chwilą skończyło.

środa, 29 marca 2006

T. Capote + P.S. Hoffman = Oskar

Wielkie brawa dla P.S.Hoffmana za postać Trumana Capote'a! Mam nadzieję, że ten piękny sukces, ta spełniona modlitwa "daj mi Boże Oskara", którą zapewne niejeden aktor odmawia w cichości ducha, nie będzie powodem dla niego do powtórzenia słów Capote'a zamykających z goryczą film:
"Więcej jest łez uronionych z powodu spełnionych modlitw, niż z niespełnionych". /z nieukończonej powieści "Answered Prayers"/

Nie, nie - jestem pewna, że tak się nie stanie. A jeśli pojawią się kiedyś łzy u Hoffmana, to tylko radości. Ten aktor, do tej pory przeważnie drugoplanowy, udowodnił światu, a nieprzekonanych do niego upewnił w swym błędzie, że jest znakomity, że potrafi zagrać najbardziej skryte i skomplikowane uczucia ludzkie.
Bo taki nam się jawi Jego Capote - pokręcony (mówiąc kolokwialnie) i nieodgadniony.

Poznajemy go, gdy jak to zwykle, bryluje, albo raczej błaznuje, na przyjęciu, wygłasza różne mniej lub bardziej ważne kwestie tyczące literatury, bądź pracy twórczej pisarza. Obwieszcza rozbawionemu towarzystwu, które nie wiadomo czy bardziej podśmiechuje się z jego poglądów czy sposobu bycia, że on - Truman Capote, jest zawsze uczciwy, bo wiadomo jaki procent jego własnych doświadczeń jest w książkach, które pisze. Ale - na obecnym etapie jego życia, a więc w wieku ok. 39 lat (czyli tyle ile ma Hoffman), jego biografia, jak mówi, staje się nudna. Czuje się wypalony?

Zaczyna więc szukać tematów z życia innych ludzi. Trafia w gazecie na wiadomość o morderstwie: 4-osobowa rodzinie ginie we własnym domu. To może być inspirujące. Postanawia jechać na miejsce zbrodni. Zabiera ze sobą swoją przyjaciółkę Harper Lee - również pisarkę, autorkę wchodzącego na rynek "Zabić drozda' - jedyną osobę z którą do końca i do bólu bywa szczery.

I tak oto rozpoczyna się jego przygoda ze złem, a także podróż w głąb samego siebie. Oficjalnie, spotkania z więźniem Perry Smithem - jednym z morderców, tym bardziej inteligentnym, co niestety nie znaczy lepszym jako człowiek - nazywa tylko "pracą". Broni albo boi przyznać się do ewentualnej przyjaźni, fascynacji, także obserwacji samego siebie, w spotkaniu ze złem. Okazuje się bowiem, że Perry jest mu bardzo bliski, prawie jak brat. Capote mówi: "czuję, jakbysmy wychowali sie w tym samym domu, tylko ja wyszedłem z niego drzwiami frontowymi, a Perry tylnymi". Zrozumiał, że przy mniej sprzyjających warunkach, na skutek takiego a nie innego pochodzenia czy wychowania, mógłby siedzieć obok jego celi. Ale nie siedzi, i czy to znaczy, że jest od niego lepszy?

Najdziwniejsze jest to, że Capote od początku do końca pozostaje dla nas postacią nieodgadnioną. Gdy już, już wydaje nam się, że jednak pokochał Perry'ego, może jak brata, a może jak mężczyzna mężczyznę, nagle dzieje się coś, co uświadamia nam, że nie - on faktycznie tylko pracuje nad swoją nową książką, a jego jedyną miłością jest myśl, że oto stanie się prekursorem nowego gatunku literackiego - powieści dokumentalnej, która zapoczątkuje rozwój tzw. "literatury faktu".
I znowu, za chwilę, gdy jesteśmy już przekonani prawie na 100% - jaki to z niego zimny i nieczuły drań, widzimy go płaczącego przy rozstaniu z mordercami, tuż przed egzekucją. Ale czy to są prawdziwe, szczere łzy, sami już nie wiemy... Zresztą chyba i on, Truman Capote, czuje się zagubiony w swoich uczuciach - gdy po wykonaniu wyroku na mordercach rozmawia z przyjaciółką, skarżąc się, że naprawdę nie mógł nic zrobic, żeby ich uratować - ona przypomina mu: "A czy naprawdę tego chciałeś?"?

Doprawdy Capote bywa czasem przerażajacy, wydaje się, że nie ma w nim żadnych ciepłych odruchów. Jest tylko zimna krew w dążeniu do celu, i czasem namiastka, przebłysk uczucia, do którego chciałby być zdolny, a może by nawet mógł być, gdyby sam takiego uczucia doświadczył, gdy tego najbardziej potrzebował i od osoby, która chciał kochać, czyli od matki.

Tym bardziej, na tle historii Capote'a i Perry'go Smitha nabierają znaczenia jedyne słowa podziękowania, które Hoffman jako spełniony aktor i syn wygłosił po otrzymaniu Oskara w kierunku swojej matki, obecnej na gali.

P.S. Hoffman równie doskonale dokonuje obserwacji Capote'a, i dzieli sie z nami jej wynikami, jak sam Capote poddaje obserwacji Perry'ego Smitha. I tak jak Capote zapewnia Perry'ego, że pisze książkę, by ludzie nie uważali go za potwora, tak samo Hoffman ukazuje nam pisarza z "ludzką twarzą" - bowiem nie czujemy do niego specjalnej sympatii jako do czlowieka, ale potrafimy mu współczuć i rozumiemy oraz nie dziwimy się, że wraz z książką "Z zimną krwią" jego życie, jako pisarza, zamarło.

Truman Capote chyba w najśmielszych marzeniach, nie spodziewał się, że literatura faktu osiągnie taki rozwój. Historie kryminalne, historie obyczajowe, typu walka ze śmiertelną chorobą, handel ciążą, walka z kalectwem itp. - a także opowieści o sławnych postaciach, i ich najsekretniejszych uczuciach produkują się taśmowo i sprzedają dzisiaj jak świeże bułeczki. Także w filmowej wersji. Ku satysfakcji oferujących, jak i kupujących.
Z tym, że rzadko która z tych opowieści ma nalepkę HQ, jak ta z tytułem "Capote".

środa, 15 marca 2006

Amator

13 marca br. minęła 10 rocznica śmierci, jednego z naszych największych reżyserów, cieszącym się również uznaniem w świecie. Krzysztof Kieślowki.
JEGO filmy się pamięta - przemyślane, głębokie, zaanagażowane, robione "po coś",jednym słowem - bardzo mądre. Bo Kieślowski intelektualistą kina jest. Spotkanie z niejednym jego filmem jest spotkaniem bardzo osobistym, tak intymnym, że nawet trudno się na jego temat głębiej wypowiadać, w obawie utraty wspólnej tajemnicy jaką się ma z kimś najbliższym ("Niebieski", 'Czerwony" np.)

"AMATOR"
Film z 1979. Dzieło sztuki. Zawsze żywe, aktualne i dotkliwe. Skondensowana opowieść o narodzinach filmowca, być może w przyszłości artysty, i wszelkich tego konskewencjach.
Filip Mosz (J.Stuhr) z okazji narodzin dziecka kupuje kamerę. Jeszcze nie wie, jak ten czyn zmieni, a nawet w pewnym sensie - zburzy, jego dotychczasowe życie. Dzięki kamerze pozna, nie tylko otaczający go świat, ludzi, ale również samego siebie. Przekona się, co dla niego jest najważniejsze. A na pewno nie jest to, jak mu się dotychczas wydawało święty spokój. Pozna radość tworzenia filmów. Narazie są to reportaże z życia zakładu, w którym pracuje, z życia miasteczka, gdzie mieszka.
Ale pozna również smak odpowiedzialności za swoją twórczość, za ludzi i sytuacje, które w taki czy inny sposób przedstawia. Pozna złożoność i kolory życia, a na pewno jest ich wiele, nie tylko czarny i biały. No i motyw, który odwiecznie przewija się biografiach ludzi sztuki - jak trudno pogodzić, przynajmniej na początku drogi artystycznej, dom rodzinny, który w zamierzeniu ma być dla nich przystanią, a staje się, co tu dużo mówić - czasem piekłem. I tak na dobrą sprawę, nie ma tu winnych. Jeden kocha drugiego (co jest najbardziej smutne), tylko okazuje się, że przez życie każdy chce iść jednak po swojemu, oddzielną ścieżką. Bo jednak samorealizacja jest w życiu najważniejsza i najbardziej potrzebna - ona daje człowiekowi pełnię szczęścia.
Lektura obowiązkowa każdego, kto chce robić film, a może sztukę w ogóle. Podstawowe zasady, które kandydat na filmowca musi zapamiętać: Pasja. Koniec ze świętym spokojem. Nie opowiadaj o tym, czego oczekują od ciebie, tylko o tym co ci w duszy gra. Odpowiedzialność - za ludzi, bo do nich przemawiasz i o nich opowiadasz. A w związku z tym problem wolności - powinieneś być wolny, ale czy to jest możliwe?
A więc co cię czeka: niepokój, poczucie winy i rozdarcie.
Ale pamiętaj - jeśli będziesz dobry, ludzie będą przez chwilę szczęśliwi, dzięki Tobie. Ty czasem też... Warto? Warto.

wtorek, 28 lutego 2006

Smutek "Brokeback Mountain"

Jak na filmowo przystało, trzeba by chyba napisać parę słów o słynnym "Brokeback Mountain". Nadarzyła się okazja, wybrałam się nawet do kina, a co tam - marne 20 zł + osóbka towarzysząca = 35 zł. A co tam, jam Polka - zastaw się, a postaw się! Dosłownie. Na sztukę nie będę sobie żałować.
Szczególnie, że lubię taką tematykę, jaką porusza Ang Lee w swoim najnowszym filmie. Nie bierze się to z zamiłowania do niezdrowej sensacji. To raczej empatia. Potrzeba, czasem przymus, ciekawość poznawania uczuć mi niedostępnych. Stąd zamiłowanie do filmu. Często wojennnego, typowo męskiego (historie więzienne), psychologicznego, opowiadającego o ludziach, którymi nie będę, nie poznam - raczej, bo w życiu nigdy nic nie wiadomo.

Jestem osobą, która nie ma uprzedzeń do ludzi w ogóle, no chyba że reprezentują skrajną głupotę, tępotę - wtedy wole omijać. I nie rozumiem, dlaczego komuś przeszkadza, że ktoś kogoś pokochał, nie robiąc mu krzywdy, a wręcz przeciwnie - uszczęśliwiając siebie nawzajem. Miłość to pozytywna energia, trzeba dbać, by jej było jak najwięcej. I "Brokeback Mountain" mi jej dostarczył, oj mnóstwo. To znaczy, tak prawdę mówiąc - zasmucił bardzo swą wymową. Ale podbudował sztuką filmową, jaka wykazał się reżyser filmu, operator zdjęć, autor muzyki no i aktorzy, aktorzy!
Niestarzy, dwudziestoparoletni - Heath Ledger i Jack Gyllenhaal, a grający jak prawdziwi wyjadacze w swoim fachu. W ciągu dwóch godzin - zmieniali się psychofizycznie przez okres ponad 20-letni i wyszło im to świetnie. Szczególnie Ledger'owi, któremu nie dodano żadnej charakteryzacji (Gyellenahaal'owi zrobiono szpakowate skronie i doczepiono takież wąsy) - grał tylko postawą ciała i wyrazem twarzy, sposobem mówienia.

To film tak subtelny, że aż strach o nim pisać. Oglądamy dwóch mężczyzn, których połączyła wspólna praca na odludziu. Samotni, zdani tylko na siebie od dłuższego czasu, zżywający się ze sobą z dnia na dzień, często zziębnięci, w końcu ulegają pokusie zbliżeniu swych ciał. Wydawałoby się, i nam i im, że to raczej jednorazowy, okazjonalny, wyskok. Niestety, okazuje się, że to prawdziwe uczucie, które spadło na nich nagle, od którego przez lata nie mogą się uwolnić, czas w tym przypadku nie goi ran. Uczucie, które zamiast uszczęśliwić, niszczy im życie. Uczucie na "niestety" a nie na "szczęście".

Największe wrażenie robi poczucie prawdopodobieństwa zaistnienia tej historii. Ci mężczyźni, żyjący na początku lat 60-tych ubiegłego wieku, to nie żadni np. zblazowani artyści, których moglibyśmy posądzić (a przy okazji - niektórzy potępić), że szukają nowych wrażeń i natchnień do uprawiania swojego poletka sztuką zwanym. Nie, to są najzwyczajniejsi faceci na świecie, prości, przeciętni kowboje, mieszkający na wsi, wynajmujący sie do robót sezonowych. Prowadzą bardzo przeciętne życie na łonie bardzo przeciętnych rodzin. I nagle dotyka ich takie niezwykłe uczucie! A przynajmniej dla jednego z nich - Ennisa, jest ono kompletnym zaskoczeniem. Bo to on zostaje uwiedziony, to nie od niego wychodzi inicjatywa, ale szybko się jej poddaje, a nawet ją przejmuje. Poznaje siebie, już wie, że to nie narzeczona Alma, będzie jego ukochanym człowiekiem.

Ale Ennis (H. Ledger) i Jack (J. Gyllenhaal) czują, że nie mogą się ujawnić światu. Wiedzą, że ich uczucie z góry skazane jest na klęskę. Jedyne co mogą, to wykradać przez długie lata ze swojego oficjalnego poukładanego, albo i nie, na pozór życia, te parę chwil szczęścia ze sobą sam na sam i tylko dla siebie na Brokeback Mountain. Ta góra faktycznie złamała im kręgosłup. Cierpią, ale jednocześnie wiedzą, że żyją.

Przez cały film oczekujemy jakiegoś spektakularnego nieszczęścia, jakiejś kary za te potajemne spotkania, za krzywdę żon, za niepokój dzieci. Dopiero na końcu zrozumiemy, że życie tych dwojga mężczyzn z daleka od siebie było dla nich wystarczającym cierpieniem, większego im nie trzeba było. Zakończenie filmu, mogłabym zaliczyć do jednych z najpiękniejszych, najsubtelniejszych - najlepsze jakie można sobie wymarzyć dla tego filmu. Ciche, spokojne, bez słów, oszczędne w gestach i spojrzeniach, a jakże wymowne.
Rozmowa ojca z córką, jego radość z powodu jej związania się z ukochanym, pomieszana z bólem i żalem za czymś co jego ominęło - jest nadzwyczaj wyraźna.

Ten film nie krzyczy, nie oskarża, nie piętnuje, nie buntuje się, nie szuka winnych.
Z filmu wyłania się cichy, bezgraniczny smutek z powodu straconego czasu, z powodu utraconych marzeń o przeżytym wspólnie z ukochaną osobą życiu, z powodu straconych wspólnych szans. Smutek nad miałkością życia, jakie wiodło się, żeby tylko przeżyć. A jedyną przyczyną smutku jest niezawiniona, zakazana miłość, nie przystająca do ogólnie obowiązujących reguł społecznych, które tworzą przecież ludzie dla siebie samych.

Można się w treści filmu doszukiwać uogólnień (jak to niektórzy czynią), że traktuje on o miłości niedozwolonej, niewłaściwej w szerszym aspekcie. Ileż takich odmian miłości, oprócz homoseksualnej, krąży wokół nas: miłość starego mężczyzny do młodziutkiej dziewczyny; miłość dojrzałej (nazwijmy to tak) kobiety do młodego mężczyzny i na odwrót; miłość nauczyciela do uczennicy, miłość kobiety do księdza, miłość syna do matki...itd. itp. całe mnóstwo odmian miłości, które nie mogą się spełniać, i nie chodzi tylko o kontekst seksualny. Ja bym się jednak do takich uogólnień nie posuwała. Niestety - jak widać, kochać to za mało, trzeba jeszcze mieć szczęście w miłości, takie, żeby sobie znalazła odpowiedni obiekt.

Dla mnie "Brokeback Mountain" - opowiada o smutku tej jednej odmiany miłości, homoseksualnej. Tak prawdę mówiąc, czy tylko taka miłość niesie człowiekowi smutek? Każda miłość, oprócz szczęścia i sił do zycia, daje człowiekowi także chwile zwątpienia, poczucie osamotnienia, zniewolenia, taki czy inny rodzaj cierpienia. Różnica polega głównie na tym, że przy obowiązujacych powszechnie normach społeczno-moralnych w przypadku "takiej innej" miłości tracimy szansę wspólnego spełniania się w życiu. A to jest bardzo duża strata dla dwojga kochających się ludzi.I taki żal krył się w spojrzeniu Ennisa zamykającym film "Brokeback Mountain".

piątek, 24 lutego 2006

'Weiser" - piękno tajemnicy

Do tej pory znałam tylko dwa filmy Marczewskiego - "Dreszcze" i "Zmory". Oba, w takim czy innym kontekście, opowiadają o mękach, a czasem i urokach, dojrzewania. I "Weiser" nie odbiega od tej tematyki. Jest tylko jeszcze może bardziej poetycki w obrazie, muzyce, w całym przekazie opowiadanej historii, dziejącej się współcześnie, lecz wracającej około 40 lat wstecz.

Jest to film magiczny, w pełnym tego słowa znaczeniu. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się tu wiele - mężczyzna w średnim wieku - Paweł Heller wraca po 10 latach z Niemiec do Polski, by rozpocząć w niej nowe życie. Wraz z powrotem do kraju odżywają wspomnienia z dawnych, bardzo młodych lat. I to właściwie wszystko.

Każdy z nas nosi w sobie jakąś tajemnicę z dzieciństwa, jakieś zdarzenie, jakiś obraz, niezrozumiały do końca. Wszak byliśmy tylko, a może i na szczęście, dziećmi.
Podobnie jest z Pawłem - tu dobra rola Marka Kondrata - aż mi się łezka w oku zakręciła. Wraca do kraju i od razu zaczynają go prześladować znajome skądinąd głosy, dźwięki (na które jest szczególnie wyczulony z racji swojego zawodu), sceny - jedne bardziej wyraźne i rozbudowane, drugie tylko w strzępkach, przypominające mu beztroskie lata szkolne.
Wspomnienia potęguje przypadkowe i dość drastyczne na początku, spotkanie z jednym z dawnych przyjaciół - Szymkiem (Krzysztof Globisz - też bardzo lubię). A także przelotne widzenie (a może mu się tylko wydawało?) w przedziale przejeżdżającego pociągu kobiety, która mogłaby by być Elką - dziewczynką, zaprzyjaźnioną z Dawidem .

Dawid i Ela - to dwie najważniejsze i najbardziej tajemnicze postaci wspomnień Pawła. Dawid - niepozorny z wyglądu, mający cechę, za które jest poniewierany przez cała młodzieżową męską społeczność - jest nieprzeciętny, nawet niezwykły. Posiada wiedzę i umiejętności, które chłopców przerażają i wprawiają w zachwyt jednocześnie. A poza tym - przyjaźni się z Elką. A o Elce marzy każdy z nich.

I oto - Paweł zamiast budować ze swoją obecną kobietą, Niemką, nowe życie w Nowej Polsce, oddaje się wspomnieniom. Chce rozwikłać tajemnicę pewnego tragicznego zdarzenia, które tak bardzo zaciążyło na psychice trójki przyjaciół - Szymka, Pawła i Piotra. Zostaje wręcz pochłonięty przez przeszłość. Nie może się wyzwolić z magii dzieciństwa, chce odrzeć najpiękniejsze lata z tajemnicy, chce koniecznie poznać prawdę.
Ale czy naprawdę warto? Gdy w końcu spotyka Elę (Krystyna Janda), która brutalnie uświadamia mu, że czerwień jej sukienki z ostatniego dnia ich tragicznego spotkania w gruncie rzeczy była błękitem - Paweł nie chce się z tym faktem pogodzić. Walczy o magię wspomnień dzieciństwa - w ostatniej chwili ściąga czerwony szal z głowy kobiety, odjeżdżającej pociągiem z powrotem w swoje dorosłe życie. Czy warto więc było dążyć do rozszyfrowanie tajemnicy? Pamięć ludzka jest taka zawodna? A może lepiej dać magii spokój, niech pozostanie sobą, taką jaka była kiedyś. Czyż nie jest fascynująca świadomość, że życie może być magiczne?

Film piękny, jedyny w swoim rodzaju, pełen symboli, z klimatem zadumy, nostalgii spotęgowanym przez piękną muzykę Zbigniewa Preisnera z przewodnim motywem na trąbkę, który bardzo delikatnie wzmacnia siłę i uporczywość powracających wspomnień Pawła.

Zdjęcia Krzysztofa Ptaka, również bardzo udane, choć nie tak malownicze, bo i krajobrazy nie takie urocze, jak w "Pornografii". Świetne ujęcia pod mostem, miejscem stałych zabaw chłopców, gdzie wszystko się zaczęło, i skończyło. Dźwięki, które towarzyszą tym ujęciom, są doskonale dopracowane - prawie czujemy ten dreszczyk emocji, jaki tu właśnie towarzyszy bohaterom filmu. No i parę efektów pirotechnicznych - nienajgorszych chyba mamy.
Ogólnie - jest kilka mocniejszych scen, które dobrze kontrastują z pozornym spokojem akcji, dodają jej dramatyzmu. Dzięki czemu film ma sporo emocji, nie jest monotonny, a jednocześnie nie traci na swej poetyckości.
Odnosi się wrażenie, że film jest naprawdę przemyślany, od początku do końca. Odczuwa się, że robił go ktoś tak dobry jak Wojciech Marczewski właśnie.
No i koniecznie słowa uznania dla aktorów, dorosłych - zawodowców, jak i tych niedorosłych - nieprofesjonalistów. Także tych z całkiem drugiego planu, m.in. Zbigniewa Zamachowskiego - człowiek z blizną!




Moja tajemnica z dzieciństwa. Również czasy podstawówki. Tragiczna śmierć Czarneckiego. Imienia nie będę zmyślać, zapomniałam je "na amen". Już, gdzieś o nim wspominałam. Blondyn, niczym Brad Pitt, usmiechnięta twarz, białe zęby, wypowiedziane przelotem "o! Basia". Chyba robił na mnie wrażenie. Któregoś dnia szkołą wstrząsneła wiadomość, że się powiesił. Nie pamietam żadnych rozmów z dorosłymi na ten temat, w domu, w szkole. To była dla mnie wielka tajemnica - dlaczego? Nie mogłam tego zrozumieć. Później jakoś już przestałam mysleć, ale jak widać - nie zapomniałam. Dzisiaj, mając już tzw. swoje lata, mogę znowu snuć przypuszczenia, mogę znaleźć wytłumaczenie, jedno gorsze od drugiego. Ale po co? Niech tajemnica zostanie tajemnicą, na pewno jest piękniejsza od prawdy.

poniedziałek, 13 lutego 2006

Ja, Rysiek Riedel i film

Pamiętam, jak by to było wczoraj (zresztą wiele rzeczy w ten sposób pamiętam). Moje pierwsze spotkanie z Ryśkiem. Parę lat przed jego śmiercią. Wcześniej, gdzieś tam obijało mi się o uszy, że jest taki zespół "Dżem", i ma swojego charyzmatycznego wokalistę, o ciekawym, lekko schrypniętym głosie, ale wolałam jednak "eksluziwnych" Pink Floydów, Zeppelinów czy Lynyrd Skynyrd albo Wishbone Ash. Byłam po prostu muzycznie nieustannie, permanentnie indoktrynowana przez J. Ale oto, zaczęłam więcej bywać sama, a więc i częściej chodzić własnymi ścieżkami muzycznymi, poszukiwać, dowiadywać się. Ale z Ryśkiem i tak było inaczej, było nadzwyczajnie. Co nie znaczy, że dostałam jego płytę, od jakiegoś przystojnego wielbiciela (mojego), który wyczuł, że do mnie to najlepiej trafic przez film albo muzykę. ;-)
To był zwyczajny szary dzień. Jak w tej piosence pani nazwiskaktórejjużniepamietam. Krzątałam się po kuchni. Radio, jak zwykle włączone, a w nim kolejne bzdury w związku z czarną cenzurą, że "Trójka" podobno dostała zakaz puszczania piosenki "List do. M" Ryśka z uwagi na słowa "nie ma Boga, nie ma nie". "Trójka", jako, że jeszcze wtedy była "Trójką" puściła w biały dzień ten oto utwór. Usłyszałam prawdziwą rozpacz, samotność, zwątpienie, poczucie winy, opuszczenie - jednym słowem, to wszystko przed czym bym chciała uchronić swoje dzieci. I jakoś tak bardzo zechciałam mieć ten utwór, żeby się nim katować psychicznie. No bo ja lubię, gdy słucham muzyki, jak mnie serce boli i w żołądku ssie. Albo lubię, gdy zaczyna mi się chcieć żyć. A że jestem osobą impulsywną, nie zastanawiałam się więc długo. Wsiadłam w samochód i do miasta, gdzie, jako że jeszcze nie było internetu, jeden sklep muzyczny był. Wchodzę i proszę pana o płytkę Dżemu z piosenką "Modlitwa do M.". Pan, jako że właścicielem sklepu był, potarł bródkę z zakłopotaniem, mówi, że nie wie, że nie ma itp. Na szczęście, jeden z klientów, może smakosz Dżemu, odzywa się - nie "Modlitwa do M.", tylko "List do M." - płyta "Detox". Uff, jakaż ulga, bo pewnie bym do Poznania za tym listem pojechała. No i w ten sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką kasety z nagraniem płyty "Detox". A wraz z nią miałam Ryśka, który na każde zawołanie, gdy tylko miałam ochotę się powzruszać śpiewał mi "List do M.", "Detox", "Victorię" czy równie przejmujacy "Jak malowany ptak" - napisany na cześć tych, którzy pierwsze ośrodki monarowskie obrzucali kamieniami, nie będąc pewnymi, czy kiedyś ktoś z ich rodziny nie będzie potrzebował takiegoż.
Z czasem kolekcja płyt troszke się powiększyła, później Rysiek umarł. 30 lipca 1994 roku. Byliśmy akurat nad jeziorem w Bytowie. Spiker w radio oczytał wiadomość, jedną z wielu suchych - "dzisiaj w szpitalu w Chorzowie zmarł Ryszard Riedel, wokalista rockowo-bluesowej grupy "Dżem". Któryś z obecnych w pokoju facetów wypowiedział sakramanetalne- "zaćpał się na śmierć". Już otwarłam usta. Ktoś,chyba kuzynka, szybko zmieniła temat, kłótnia została zgaszona w zarodku.

Oglądnęłam film "Skazany na bluesa", który mi powiedział to dokładnie to samo - Rysiek Riedel zaćpał się na śmierć. Bardzo nie lubię, gdy ktoś tak mówi! A ja tak chciałam się dowiedzieć, jakim był człowiekiem. Liczyłam na ten portret Ryśka namalowany przez najbliższych mu ludzi - reżysera Kidawę-Błońskiego (jego krewny), kumpli z zespołu, z którymi spędził najbardziej chyba szczęśliwe chwile życia i innych, w tym rodzinę.
Zobaczyłam Normalnego Faceta - i pięknie! W końcu każdy, nawet największy geniusz, najpierw jest człowiekiem. Zobaczyłam chłopca, a później mężczyznę, cały czas naiwnie zakochanego w wolności, uosobieniem której był Indianin na białym koniu, i fajnie. Jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, skłóconego z ojcem, jak ja to rozumiem. Zobaczyłam Ryśka, który wziął pierwszą działkę z głupoty, bo mu ktoś dał, chciał spróbować, mogę to zrozumieć. Zobaczyłam Ryśka biernego, Ryśka, który się poddał, czekając tylko na koniec. Tego nie moge zrozumieć - wiemy, że walczył, leczył się, próbował. Dowodem na to są jego wyśpiewane słowa.
Dlaczego pokazano Ryśka tylko słabego? Gdyby takim był, czy pociągnął by za sobą tylu fanów, i to nie tylko tych młodych, z długimi włosami. Dlaczego nie pokazano Ryśka w pełni uczuć? Nie widzimy go kochającego, targanego namiętnościami, zrozpaczonego, szalonego, zainspirowanego, uwielbiającego ludzi i to co robi. Jest parę scen, w których on (czyli K.Kot) co nieco o sobie opowiada. To za mało. Trzeba było to pokazać.
Na ekranie oglądamy przeważnie Ryśka poniżonego, zdeptanego, niegodnego. Przecież "Skazany na bluesa" nie miał być chyba kolejnym filmem w kampanii antynarkotykowej?
Myślałam, że będzie to film o artyście. Prostym człowieku, bo takim był, tak jak większość z nas, ale którego natura albo Bóg obdarzył ciekawym głosem, wyczuciem muzycznym, charyzmą i wielkim szczęściem, by mógł w życiu robić to co kocha i uskrzydlać innych (czego ja sama jestem tego dowodem - parę takich chwil od niego dostałam). A jeśli ten film czasem wzruszy, to tylko dlatego,że czujemy: litość? nie daj Boże, raczej wielkie współczucie, ból z powodu, że dając wielu tak wiele, pozostał samotny i bezradny. A gdzie podziw i uznanie?
"List do M" - pierwszy utwór, którym poznałam się z Ryśkiem oraz inne - nadal pozostają najlepszym i największym źródłem wiedzy o nim i jego życiu.

sobota, 4 lutego 2006

"Kochanek" tym razem rosyjski

Tak się pięknie złożyło, że niedawno przypomniałam sobie "Ostatnie tango w Paryżu", a właściwie film o nim, a parę dni temu zobaczyłam na Canal + "Kochanka" produkcji rosyjskiej.
Przy okazji - bardzo lubię kino naszych byłych sąsiadów. Od dawien dawna. Nawet to socjalistyczne, które prawdę mówiąc w swojej wymowie "ku chwale ojczyzny" nie odbiegało od współczesnego kapitalistycznego kina amerykańskiego - wot, potęgi świata, taka ich uroda.
Kino rosyjskie cenię, bo pięknie pokazuje człowieka i jego walkę z życiem. I czuję jakąś dziwną bliskość z tamtym, nie zawsze urodziwym światem, cudownym samym w sobie, ale zniszczonym i zeszpeconym przez ludzi. Ludzi, którzy z gruntu mając wrażliwe, ckliwe, romantyczne dusze są permanentnie, od wiek wieków niszczeni i upadlani przez przeróżne systemy, którym nie mogą się przeciwstawić, mimo swej statystycznej liczebności. Ale to są rozważania na inną okazję, może przy innym filmie.

"Kochanek" czyli "Liubownik" (prawda, że pieknie brzmi w oryginale?), to film jak najbardziej współczesny. Opowiada o przeżyciach męża po śmierci żony. Mitia, bo tak ma na imie główny bohater, językoznawca, wykładający na wyższej uczelni, jest w średnim wieku. Poznajemy go, gdy pewnego ranka, znajduje martwą żonę na podłodze w kuchni. Elena, zmarła nagle na atak serca, podczas przygotowywania śniadania. Czyli podobnie jak to było z Paulem z "Ostatniego tanga w Paryżu" - jego też poznajemy po śmierci żony, z tym, że on jest w trudniejszej sytuacji, bo jego towarzyszka życia popełniła samobójstwo. Ale tak samo nie wiemy, jakim małżeństwem były obie pary, możemy sie z dalszej akcji domyślać, że nie tak bardzo idealnym.
Oba filmy łączy zachowanie obu mężczyzn, w obliczu opuszczenia ich przez kobietę, z którą żyli dłuższy czas w związku. Mimo, że nie były to układy najszczęśliwsze. Mitia nauczyciel akademicki nie zawsze opierał się, jak to wynika z dialogów w filmie, urokom powabnych studentek - jednak więzi między małżonkami były dość silne, o czym przekonali, i Paul i Mitia niestety, dopiero po śmierci kobiet.

Paul - poznaje 20-letnią Jeanne i postanawia, że przy jej udziale zatraci się w seksie. A Mitia, z kolei, zapełnia pustkę po pogrzebie, poszukiwaniami kochanka żony, o którym dowiedział sie przeszukując jej rzeczy. Znalazł strzęp listu, który ona napisała do niejakiego Iwana, no i chyba go nie wysłała? oraz kawałki starych biletów autobusowych. Poszukiwania kochanka, a później nachodzenie go, dociekanie prawdy jak to z nim i Eleną było, przeradza się z czasem w prawdziwą namiętność, nawet obsesję. Niemal taką, jaką Paul przejawia spotykając się z Jeanne w Paryżu.

Mitia nie może spocząć dopóki nie dowie się całej prawdy, oddaje się jej poszukiwaniu, choć wie, że będzie dla niego bardzo bolesna, a być może i zgubna. Zachowuje się jak straceniec. Nie może jeść, nie może spać, nie umie i nie chce już pracować, rozmawiać ze znajomymi, nie potrafi fizycznie kochać się z kobietą, bez pogardy dla niej. Być może, wybrał taki sposób by poradzić sobie z bólem. Wolał ból czy rozpacz po stracie żony zamienić na nienawiść do jej kochanka, na zatracenie się w namiętności do żony jakiej nie zdołał przez swoje zaniedbanie poznać.

Mężczyzna, który nie spał z jego żoną noc w noc w małżeńskim łożu, który nie obcował z nią dzień w dzień przy wspólnym stole, znał ją lepiej, a może i bardziej kochał, niż on - mąż. Taką prawdę, a być może jeszcze inną (w tym momencie polecam film), trudno przełknąć, będąc mężczyzną.
Każdy z nich, i Paul w Paryżu i Mitia w Moskwie poniósł swoją i siebie godną porażkę.

Film jest bardzo dobrze zagrany - w roli Mitii - męża mamy sławę miedzynarodową - Olega Jankowskiego. Kochanka gra nieznany mi aktor Sergiej Garmasz - o twarzy w sam raz pasującej do postaci czołgisty, bo właśnie taki zawód miał kochanek żony profesora filologii rosyjskiej, co było dla niego dodatkowym policzkiem.
Mamy ładne zdjęcia kamienic starego miasta. I nie tylko - cały obraz jest bardzo ciekawie sfilmowany, piękne zbliżone ujęcia np. fragmentu ręki, która tak a nie inaczej ułożona, w takim a nie innym otoczeniu dużo mówi w jakim nastroju znajduje sie główny bohater. I tego typu kadrów jest sporo. Są nie tylko piękne ale i komunikatywne.
No i klimat filmu, to jest to! Smutny, powolny, jest więc czas na refleksję, na zadumę "a jak by to ze mną było?" Czasem przypominało mi się dobre kino francuskie, w którym najprościej mówiąc, na pozór mało akcji, ale za to dużo uczuć.


PS Oczywiście, skojarzenia z "Kochanka" z "Ostatnim Tangiem w Paryżu" czyli Paulem i Mitią sa dosyc luźne, i raczej powierzchowne. Rzecz tylko w niemożności znalezienie sobie miejsca po śmierci ukochanej, czy aby na pewno?, kobiety. Kwestia sumienia, niespełnienia w małżeństwie, czego już nie da się nadrobić. Że coś się zaprzepaściło, bo żyłem płytko, obok kobiety, a nie z nią... itd. Ale to chyba jednak nie jest "tylko".... Może, gdyby Mitia żył w Paryżu? I zajął by się nim Bertolucci, zamiast na kochanku żony, mściłby się na mężatkach, będąc ich kochankiem? ;-)Chyba głupi żart. Ale można by wtedy na niego nieźle popsioczyć, a tak współczujemy Mitii i... rozumiemy doskonale jego żonę.

czwartek, 12 stycznia 2006

Był sobie raz film...

Niedawno oglądałam bardzo ciekawy dokument pt. "Był sobie raz film: Ostatnie tango w Paryżu". Jest to wywiad z reżyserem B. Bertoluccim, przeplatany rozmową z Mary Schneider - główna rola kobieca i bodaj autorem zdjęć V. Storaro, ilustrowany fragmentami z filmu o którym mowa w tytule.

Nadzwyczaj ciekawa rzecz, szkoda tylko, ze bez udziału Marlona Brando - odtwórcy mężczyzny, który był sprawcą akcji, jaka zachodzi w filmie. Marlon jest tu mężem, a właściwie wdowcem - jego żona popełniła samobójstwo. O ile pamiętam, bo film widziałam bardzo dawno, jest tym faktem mocno zaskoczony. Wypowiada bowiem piękną kwestię, i chyba czasem sprawdzająca sie w życiu, która brzmi mniej więcej tak: "Jak to jest możliwe, że mężczyzna, który jest zdolny poznać tajemnice wszechświata, nie może zrozumieć swojej żony?".
Aby zabić rozpacz i niemoc odddaje się, z przypadkowo poznana dwudziestolatką, w szpony seksu. Tak, nawet mozna by to tak pretensjonalnie określić "szpony", które go rozdrapią, zniszczą, wydobywając na wierzch jego najskrytsze najbardziej skręcone mentalne "bebechy".
Jest mu wszystko jedno, a nawet więcej, jest gotów za najwyższą cenę dotrzeć do najgłębszych pokładów swej mrocznej seksualnosci, i odkryć do czego jest zdolny w swoim zatraceniu, on - mężczyzna. A jest zdolny do wielu szokujących, jak na owe czasy przynajmniej, rzeczy. Jest to seks brutalny, zwierzęcy, seks bez najmniejszego przejawu czułości, kobieta jest tu instrumentem służącym do przyjemnej, ekstatycznej zagłady.

I tak też po trochu, przedmiotowo właśnie, potraktowano Marię Schneider. Jak mówi, słynnej sceny z masłem, która potem wlokła się za nią przez całe życie, nie było w scenariuszu. Na jej pomysł twórcy (mężczyźni) filmu wpadli przypadkowo, ot tak sobie, pałaszując świeżutkie bagietki ze złocistym miękkim smarowidłem na śniadanko. Nagle doznali olśnienia, to jest to! To będzie mocne, to upokorzy kobietę, a tym samym doda pikanterii, wzmocni przemoc, bezwzględność i desperację mężczyzny, który nie potrafił zrozumieć swojej żony i ustrzec jej przed samobójstwem. No jak już to postanowili, przystąpili do dzieła. Aktorka, nie przeczuwając niczego, zabrała sie do odgrywania kolejnej sceny. Nagle została powalona przez Brando, obnażona od pasa w dół, masło poszło w ruch, może nie tak dosłownie, bo jak zapewnił z dumą reżyser, do stosunku analnego między Brando a nią nie doszło. Oj, tak - panowie jednak pozostali dżentelmenami, co nie zmienia faktu, że na dobrą sprawę aktorka została moralnie zgwałcona. I tak oto zaistniała scena, która na dobre weszła w świadomość widzów i nieodłącznie kojarzy sie z filmem "Ostatnie Tango w Paryżu". Jedna ze scen, która zniszczyła karierę Mary Schneider - po "Tangu" nie zagrała już żadnej większej roli.

Od tamtego czasu minęło ponad 30 lat. Świat sie zmienił, dziś już mało kto gorszy się nadzwyczaj realistycznymi scenami z seksem (np. Monica Belluci i 9 minutowy gwałt na niej, zakończony śmiercią w podziemiach metra), aktorki nie płacą już tak okrutnego haraczu za pomysły mężczyzn-artystów. Zresztą, nie tylko Schneider poniosła konsekwencję udziału w tym filmie. Brando przez kilka lat nie odzywał sie do Bertolucciego - podobno stosując różne chwyty ku wydobyciu poszczególnych emocji zbyt głeboko wtargnął w psychikę aktora.
Twórcy po premierze byli odsądzeni od czci i wiary, doszło do wielu procesów sądowych za obrazę moralności, były nawet wyroki w zawieszeniu itp.
Czy słusznie? Trudno osądzić. Ale dzięki aktorom i ich ciężkiej pracy zobaczyliśmy na ekranach kawałek życia wewnętrznego człowieka, mężczyzny, który potrafi kochać, ale gdy zda sobie z tego sprawę bywa czasem już za późno i wtedy pozostaje rozpacz, większa tym bardziej im bardziej miłość była nieuświadomiona. Oddaje się seksualnemu samobiczowaniu, rozpasaniu bez granic, ekstaza i cierpienie na przemian albo równocześnie, a że przy okazji unieszczęśliwia następną kobietę, o tym nie ma czasu pomyśleć, jest zbyt zajęty sobą...