poniedziałek, 28 stycznia 2008

Tsotsi

Kupiłam bez reszty tę opowieść. Szczególnie początek bo czym dalej - robiło się coraz ckliwiej, ale to nic. Liczy się dobry pomysł na film i jego dobra realizacja. A ta się udała. Świetne aktorstwo, montaż, zdjęcia i muzyka.

Brutalny, kompletnie pozbawiony skrupułów Afrykanin z przedmieść Pretorii (takie południowoafrykańskie Miasto Boga), bez imienia, z ksywą Tsotsi, dla którego życia człowieka nie ma żadnej wartości, zaspokaja swoje potrzeby i domaga się swoich praw zawsze z bronią w ręk. Któregoś dnia kradnie samochód i nagle – postanawia zabrać ze sobą niemowlę, które znajduje się na tylnym siedzeniu.  Właśnie, dlaczego to robi? Najłatwiej byłoby wysadzić maludę na zewnątrz, ale ono tak strasznie kwili. Może Tsotsiemu przypomniało się własne dzieciństwo, rodzina, matka, której mu tak bardzo brak?. Nie zważając na przyszłe kłopoty, zatrzymuje dziecko, a my dzięki temu mamy okazję poznać drugie oblicze tego zabijaki.

Jak się okazuje, Tsotsi to całkiem wrażliwy młody mężczyzna, tęskniący za ciepłem drugiego człowieka, ojcostwem, kobietą i strawą, jaką mu ona może podawać na stół, kiedy wraca strudzony do domu. Tsotsi przechodzi prawdziwą przemianę, żałuje za swoje dotychczasowe grzechy, a tych, których zachował przy życiu prosi o ich wybaczenie.
Wszystko to dzieje się w ciągu trzech dni. Jasne, jak sobie tak teraz jeszcze raz analizuję ten film – wydaje się nieco naiwny, za ckliwy, taki do rany przyłóż. Ale w trakcie oglądania autentycznie byłam poważnie zaangażowana w losy Tsotsiego. Polubiłam go, współczułam mu, wzruszały mnie jego łzy i chciałam, żeby mu się wszystko udało, bo dzięki temu też mniej trupów byłoby położonych z jego ręki na drodze, którą kroczy. Ale jako bardzo umiarkowana optymistka nie bardzo w to wierzyłam.

Dialogi w filmie są raczej ubogie.  Tsotsi mało mówi, bo raz, że nie bywał w żadnych szkołach, nie ma więc daru wysławiania. Dwa - zamiast gadać wolał działać.  A poza tym – o czym miał mówić? Był przecież  bardzo samotny, zamknięty w sobie, życie miał nijakie, mimo, że należał do tego swojego małego podłego gangu.

Podsumowując – film zadowalajacy. Przeżyłam dotkliwie dramat jego bohaterów. Lubię opowieści o tym, że ludzie z gruntu nie rodzą się źli, zło nie bierze się z powietrza, rodzi się wskutek różnych okoliczności. A czyniąc dobro, można nad nim odnieść zwycięstwo.Naiwne to może, ale budujące.

I jeszcze jedno – film zwraca bardzo wyraźnie uwagę na obecną zmorę Afryki czyli Aids. Na dworcu metra, gdzie „pracuje” główny bohater nad holem wisi wielki transparent z napisem o zagrożeniu tą chorobą, no i matka Tsotsiego jest jej śmiertelną ofiarą.

niedziela, 27 stycznia 2008

Jak to się robi

I ja zobaczyłam również sztuczki, które wyprawia Piotr Tymochowicz z kandydatami na polityków, które tak naprawdę nie są żadnymi sztuczkami, tylko wiedzą z pogranicza psychologii i socjologii, może jeszcze czegoś, ale na pewno nie magii. Niestety, ci którzy powinni to oglądnąć, by być pewnych rzeczy świadomymi, czyli szara masa, podstawowy elektorat każdych wyborów, tego nie zobaczy..
Tak, film opowiada o polskiej rzeczywistości, o małej polskiej raczkującej fabryczce polityków. Takich fabryczek i fabryk w pełni rozwiniętych, nie brakuje przecież na całym świecie. I nie ma się co obrażać na Tymochowicza, ani na to, że wyznaczył sobie cel wykreowanie polityków na rzecz Samoobrony - taką sobie wybrał pracę - płacą mu, a on robi to czego od niego oczekują. To naszą rzeczą i interesem jest mieć świadomość jacy ludzie garną się do polityki, by umieć podczas wyborów odsiać ziarno od plew. Hm, co prawda to ziarno, nie zawsze jest najwyższej jakości, ale co zrobić. Film jest momentami bardzo brutalny – „musicie znać mentalność debila, by umieć zapanować nad tłumem”. I trudno się z tym nie zgodzić, widząc, radiomaryjny elektorat PiSu.

Zastanawia mnie na ile ten film był ustawiony przez jego twórców i bohaterów. Ile jeszcze gorszej prawdy przed nami utajono, żeby do końca nie obnażać i zatrzymać wylewający się z ekranu cynizm. Niektórzy filmowi kandydaci na polityków zrezygnowali z brataniem się wbrew sobie z Samoobroną. Ciekawe, czy zrobili by tak samo, gdyby nie byli filmowani.
Zastanawia mnie, czy faktycznie demokracja to najlepsza forma rządzeniai, mając na uwadze, ze są to rządy ludu, a lud to szara masa, żeby nie powiedzieć ciemna, czego doświadczyliśmy niedawno na sobie.
Ja już dawno przestałam być idealistką, więc film mnie specjalnie nie poruszył, nie przeraził. Stwierdzam, że dobrze, że powstał, może poruszy niektórych jeszcze żyjących idealistów przed kolejnymi wyborami i zdecydują się oni w nich uczestniczyć, by dodać kolejny kamyczek do tamy zatrzymującej nawałnicę szarej masy.

Pułapka

Bajka o tym jak czerwony kapturek zwabił w pułapkę złego wilka. Ale, czy na pewno złego? A dokładnie, bajka o głupio odważnej niepełnoletniej smarkuli, która zwabiła w pułapkę młodego mężczyznę, uznanego przez nią za pedofila. Ja, niestety, nie poczułam się w pułapce strachu oglądając ten film. A to chyba dlatego, że postaci były tak bardzo niejednoznaczne. Nie można było żadnej z nich polubić, tak by dalej dopingować jej w walce z przeciwnikiem. Młoda Hayley denerwowała od samego początku. Takie przemądrzałe stare-maleńkie 14-latki są niedozniesienia, a ona już od samego początku bajerowała Jeffa jak stara wyjadaczka. Owszem, teoretycznie, to na dorosłym mężczyźnie spoczywa odpowiedzialność za swe czyny, co zresztą wykrzyczała później Jeffowie w swoim wykładzie, ale czy ona taka mądra nie wie, że dla swego bezpieczeństwa, nie można liczyć na ich rozsądek? Tak, tak rozumiem, że ona działała wg swego misternie zbudowanego planu, ale a nuż by coś nie poszło? Trochę się o nią bałam.   Wizualnie aktorka Ellen Page była dobrana do swej roli genialnie. Niewinna twarzyczka, o delikatnych rysach pasujących równie dobrze do 14latki jak i 20 latki. Jeff (Patrick Wilson - moje najnowsze odkrycie aktorskie) wzbudzałby sympatię, gdyby nie ten brak pewności, że jest niewinny. I tak to miało być – „nie dajmy się zwieść pozorom”.

Film był bardzo niewiarygodny. Szczególnie jeśli chodzi o postać Hayley. Ta mała dawała radę temu facetowi, jakby nie przymierzając była jakimś zapaśnikiem wagi ciężkiej. Owszem, otumaniła go tym i owym, ale jak ona potrafiła nieprzytomnego czyli bezwładnego, normalnie zbudowanego faceta sama wywindować na krzesło, postawić w pionie i zawiązać mu pętlę na szyję?

Tak naprawdę do końca nie wiemy, kim jest to dziewczę o niewinnej buzi, ale zimnym serduszku. Bezinteresowną mścicielką wszystkich pokrzywdzonych, czy może ofiarą pedofilli. Jeśli to pierwsze – byłoby to trochę dziwne w jej wieku. Jeśli jest ofiarą, też mało wiarygodne, żeby miała siłę i odwagę na takie spotkanie. Ale tak naprawdę mało nas to obchodzi kim jest Hayley, bo jest strasznie nudna w niekończącym się wymyślaniu tortur dla faceta, co do którego nie mamy pewności, że jest zły, a więc też mamy gdzieś, co się z nim stanie. Myślimy sobie: jeśli jest winny – ok., niech cierpi, należy mu się. Jeśli nie – też dobrze, prędzej czy później, jakaś uwiedziona i zakochana po uszy modelka małolata będzie przez niego płakać. Moim zdaniem taka niejednoznaczność postaci źle robi filmowi, jak wspomniałam - jesteśmy skołowani, nikogo nie lubimy, nikomu nie współczujemy, jesteśmy obojętni wobec bohaterów.

Nie wiem jaki był cel jego realizacji tego filmu?  Przestroga? Tylko dla kogo? Dla czerwonego kapturka, by nie wierzył wilkowi? Ok. Ale tu wyszło – że to wilk powinien być ostrożny – bo czerwony kapturek może okazać się wilkiem. Trochę to naiwne, bo w życiu, niestety to wilk zawsze ma przewagę nad czerwonym kubraczkiem, więc lepiej nie ryzykować i omijać go z daleka. Chyba jednak byłoby ciekawiej i dla filmu i dla widzów, gdyby nie próbowano odwracać dobrych, sprawdzonych od setek lat schematów i gdyby jednak wilk okazał się wilkiem, a czerwony kubraczek nieco naiwnym, ale dzielnym i mądrym dziewczątkiem, któremu udaje się uciec, a najlepiej w ogóle nie spotkać z wilkiem.
A tak, nie daj Boże, jeszcze niektóre nimfetki, czy lolitki, uwierzą, że naprawdę mają moc i mogą wygrać w bezpośrednim starciu z niewinnie jak Jeff wyglądającą bestią.

Funny Games

"Funny Games" to trzeci film z tzw. „austriackiej trylogii” (pozostałe to „Siódmy kontynent” i „Benny’s Video”), w której M.Haneke rozprawia się z mieszczańską, układną mentalnością swego narodu. Z tych samych pobudek, zresztą, sfilmował parę lat później powieść swej rodaczki E.. Jelinek pt. „Pianistka”.

Jak to u Haneke bywa, i w „Funny Games” nie brakuje mocnych, prowokacyjnych, szokujących scen. Film zrobiony jest wg zasad rasowego thrillera. Mamy noże, strzelby, które w swoim czasie ranią i strzelają. No i wszystko, co by mogło pomóc wyjść bohaterom z opresji, jest zepsute. A opowieść otwiera obraz sielanki na łonie natury. Trzyosobowa rodzina, może nie tak atrakcyjna wizualnie, jak to bywa w produkcjach amerykańskich: matka, ojciec w średnim wieku i ich 10letni syn przyjeżdżają na weekend nad jezioro. Ledwo zdążą się rozpakować i poumawiać na wieczornego grilla z sąsiadami, odwiedzają ich Obcy. Niestety, nie w sensie – przybysze z innej planety, a ludzie - czyli dwóch kulturalnych i, wydawałoby się, przyjaźnie nastawionych młodzieńców, którzy w imieniu sąsiadki proszą o pożyczenie jajek.
Z czasem okazuje się, że dobre maniery, białe rękawiczki i przyzwoity wygląd to pozory. Reżyser wraz z nieproszonymi gośćmi rozpoczynają z nami i gospodarzami domu inteligentną, ale przewrotną, okrutną i „zabawną” grę. "Zabawną" – bo młodzieńcy, jak i z pewnością niektórzy widzowie, czerpią wiele przyjemności i radości z uciesznych i wyszukanych monologów oprawców oraz psychicznych tortur jakimi raczą pojmaną rodzinę. Haneke nie szokuje spektakularnymi aktami cielesnego znęcania- takie na dłuższą metę przestają oddziaływać na widza. Najbardziej sugestywnie i przerażająco działa na nas metodyczne, niespieszne, z uśmiechem na ustach, wypełnianie kolejnych punktów planu bezsensownej, bez żadnego konkretnego powodu, nie licząc sadystycznej przyjemności, zagłady niczemu winnej rodziny.

Czy „Funny Games” wpisuje się swym przesłaniem w tak charakterystyczną dla Haneke wizję osamotnionego człowieka, postępujący u niego brak wrażliwości, do jakiego prowadzi poczucie wyalienowania wskutek niemożności nawiązania porozumienia między ludźmi? Myślę, że także. Sygnał tego mamy na samym wstępie.  Czołówka filmu, jak na jego tytuł przystało, zaczyna się też od zabawy. Małżeństwo, jadąc samochodem, puszcza sobie nawzajem taśmy z muzyką poważną i odgaduje kompozytorów oraz tytuły utworów. Po chwili włączają radio i ta muzyczna idylla zostaje zakłócona przez współczesne rytmy, bliskie tylko młodym ludziom, jakiegoś death metalu. Jak wiemy – muzyka, to jeden z najbardziej „widocznych” elementów dzielących pokolenia.
I dalej, to już mamy istny ocean samotności. Każdy z członków rodziny związany, sterroryzowany, upokorzony przez okrutników musi samotnie zmagać się ze wstydem, strachem, upodleniem i własną bezsilnością.
A gracze – zabawowicze, czyż to nie z poczucia beznadziei, własnej marności, maskowanego wyrafinowanym okrucieństwem i czarnym humorem, zdecydowali się na bezsensowny marsz śmierci po tej krainie szczęścia położonej nad jeziorem, do której nie mając wstępu, musieli się wkraść fortelem i zniszczyć to, czego nie dane było im doświadczyć?

Ale Haneke w "Funny Games", obnaża przede wszystkim zamiłowanie człowieka do oglądania okrucieństwa. Jest na to dowód w postaci kilku scen, których teraz nie będę analizować. Każdy kto film będzie oglądał lub już widział, doskonale zda sobie z tego sprawę. Zło, śmierć, zabijanie jest bardzo medialne, ludzie rzadko sięgają po pilota od telewizora, by go nie oglądać. Szkoda, że równie rzadko zdają sobie sprawę, iż za krwawymi obrazkami w telewizji, czy prasie, kryją się prawdziwe ludzkie dramaty, w których sami nie chcieliby uczestniczyć a na dodatek by robiono z nich publiczne widowisko. I tak mi się w tej chwili nasunęła sprawa W. Milewicza, reportera polskiej telewizji, zabitego w Iraku. Superekspres zamieścił zdjęcie jego ciała na pierwszej stronie. Środowisko dziennikarskie było oburzone, a przecież ono samo w jakiejś części z takich zdjęć żyje.
Świetny film. Właśnie w USA kręci się jego remake. Ale na pewno, żaden remake nie będzie taki jak pierwowzór, ot choćby ze względu, na świeżość koncepcji owej okrutnej, może dla niektórych zabawnej, gry, jaką autor filmu prowadzi nie tylko na ekranie, ale poza nim.

A aktorstwo, jak zwykle u Haneke - PIERWSZORZĘŠDNE. Główny ciężar wzieli na siebie - Arno Frisch jako jeden z młodzieńców o imieniu Paul, i Susanne Lothar, jako żona i matka oraz zmarły niedawno Ulrich Muche jako jej mąż, także w życiu prywatnym.  Mały Stefan Clapczyński jako syn, również spisał się znakomicie.  Brawa.

Zerwany

Debiut fabularny Jacka Filipiaka. Kilka lat temu sporo mówiło się o jego dokumencie pt. „Bidul”.
Historia z życia, opowiedziana reżyserowi przez współlokatora z internatu przy technikum rolniczym, do którego razem uczęszczali. Wcześniej Mateusz, bo tak ma na imię bohater filmu (gra go bardzo dobrze Krzysztof Ciupa) , mieszkał w domu dziecka, jakiś czas w rodzinie (pożal się Boże) zastępczej, później znowu w domu dziecka, aż w końcu – z powodu błahego, ale jednak przestępstwa, trafił do poprawczaka.
Film jest bardzo wyważony w emocjach. Brutalne sceny, których przecież nie mogło zabraknąć, łagodzone są od razu momentami lirycznymi wręcz – np. Mateusz w ciężkch chwilach "urywa się" do swojej przyjaciółki brzozy, albo spotkanie na dachu z chłopakiem śpiewającym po włosku.
Zerwany” ukazuje niełatwe życie nastolatków i młodych mężczyzn (rozpiętość wieku żyjących pod jednym dachem to też problem) w powyższych placówkach, ich brutalną, ponurą codzienność, ale jednocześnie nie pozbawia nas odczucia, że są to ludzie tacy jak my wszyscy, tylko zagubieni w twardej, nieprzyjaznej rzeczywistości, której często nie mogą sprostać, a próbą jej okiełznania jest przeważnie próba siłowa.

Smutna ocena, ale bez histerii, pracy wychowawców, którzy niestety, często swym osobistym przykładem, demoralizują zamiast wychowywać, czy resocjalizować - „Krótki” – Jan Frycz, czy wychowawczyni z domu dziecka, mająca dobre chęci, wobec swych podopiecznych, ale kompletnie pozbawiona pedagogiczno-psychologicznego przygotowania.

Na szczęście, jeśli ma się odrobinę inteligencji, wszystko można przetrwać, ale niestety, blizny zostają na całe życie. Mateusz uczy się dobrze, nie daje się zgnoić starszym kolegom, zachowuje się poprawnie – co procentuje zwolnieniem go z zakładu poprawczego. Może uczyć się w normalnej szkole, ale czy będzie możliwe, aby się w niej odnalazł, czy koledzy zaakceptują kogoś z bidula, albo poprawczaka? Czy on zaakceptuje siebie, czy będzie przekonany o swojej wartości, skoro przez kilkanaście lat wpajano mu, i sam się czuł, nikomu niepotrzebny?

"Stereotyp" – dla Mateusza, który marzy, by zostać „konentatorem” sportowym, to takie trudne słowo do wymówienia, wyuczenia i zrozumienia. W końcu udaje mu się. Ale czy ludziom z zewnątrz, których Mateusz spotka na swojej drodze, uda się pokonać ten «funkcjonujący w świadomości społecznej skrótowy, uproszczony i zabarwiony wartościująco obraz rzeczywistości odnoszący się do instytucji domu dziecka i jego wychowanków, często oparty na niepełnej lub fałszywej wiedzy o nim i o nich, utrwalony jednak przez tradycję i nie ulegający zmianom; »
I czy społeczeństwo kiedyś zrozumie, że to nie dzieci w domach dziecka są złe, ale dorośli, którzy zgotowali im taki los?

Bardzo dobry film, tym bardziej w obecnej dobie, kiedy coraz częściej podnoszą się głosy o domach dziecka jako zupełnie nietrafionej państwowej placówce opiekuńczo-wychowaczej.

Polecam. Także ze względu na aktorstwo, niektóre role są całkiem przyzwoicie wypełnione przez wychowanków z poprawczaka.

”Czas pijanych koni" - Bahman Ghobadi

Tym razem widzimy Iran znad granicy z Irakiem. Iran w kurdyjskiej odmianie, Iran górzysty, pokryty grubym śniegiem, Iran bardzo ludziom nieprzyjazny - zimny, ponury, bez zieleni. Nawet letnią porą jest tu smutno - gdzieniegdzie rachityczne drzewka; goła, często pokryta kamieniami ziemia. Trudno się tu ludziom żyje, nie tylko ze względu na warunki naturalne. To teren ciągłych zamieszek narodowościowych. Nawet jesli już się komus trafi jakieś mizerne poletko i tak nie moze go uprawiać ze względu na miny. Źródłem utrzymania jest tu więc najczęściej, jak to na terenach przygranicznych bywa, przemyt, w który zaangażowane są całe rodziny, z dziećmi włącznie.

Reżyser bohaterem swojego filmu uczynił rodzinę, a właściwie trójkę dzieci: Ayoub, Amaneh i Madi, które najbardziej aktywnie uczestniczą w zarabianiu na życie. Domem i młodszym rodzeństwem zajmuje się starsza siostra Karim. Matka bowiem od lat nie żyje, a ojciec ginie na minie. Sytuację tej rodziny, a właściwie dzieci, pogarsza fakt, ze najstarszy, 15-letni brat jest ułomny, choruje na chorobę, która hamuje wzrost kości. Twarz ma już dorosłą, a ciało małego dziecka. Choroba, jeśli nie będzie operacyjnie leczona zakończy się śmiercią. Życie tych dzieci wypełnia od świtu do nocy ciężka, niewdzięczna, często nieopłacana praca i ...wzajemna miłość, troska o siebie nawzajem.

Chory Madi nie jest nigdy sam. Ayoub i Ameneh zabierają go często ze sobą, mimo, że jest dla nich, obiektywnie mówiąc, ciężarem. Ale nic to, przytulają go, rozmawiają z nim, dbają by mu ciepło i bezpiecznie. A przecież to są nieduże jeszcze dzieci, które same wymagałyby jeszcze opieki od rodziców. Doprawdy imponujące są te obrazy więzi rodzinnych.
W końcu Ayoub, w obliczu wyroku lekarza, że albo operacja albo śmierć Madiego, podemuje desperacką decyzję o wyprawie na bazar do Iraku, w celu sprzedaży tam muła, by w ten sposób zdobyć pieniądze na uratowanie brata. Czy mu sie to uda, czy uda się dotrzec do Iraku, czy uda się transakcja, czy suma pieniedzy będzie wystarczająca, czy.... czy? Czy się tego dowiemy? Czy to jest w filmie najważniejsze? A może lepiej nie poznac prawdy? Może lepiej pozostać nam tylko z obrazem tego twardego, zahartowanego w codziennym trudnym życiu narodu i spróbować zrozumieć jego upór i wolę oderwania się od państw w których wegetują oraz chęć życia na własny rachunek? Czy po to Bahman Ghobadi zrobił ten film? Nie, to chyba zbyt daleko posunięta interpretacja.

Film jest bardzo realistyczny, pozbawiony w zasadzie muzyki. Slyszymy tylko odgłosy akcji - jakieś rozmowy, pokrzykiwania, płacz, jeden raz śmiech - niestety nie dzieci a doktora (scena zastrzyku w pupę Madiego), niekiedy daleko, w tle jakąś pieśn. Ale przede wszystkim towarzyszy nam świszczący wiatr. Wręcz czujemy to przeszywające zimno, jakie wędrującym po górach Kurdom on przynosi. Konie mają to szczęście, że ludzie, by dodać im wigoru, rozgrzać i znieczulić na ciężary, poją je alkoholem. Stąd tytuł filmu. Ludzi znieczula tylko i wyłącznie desperacja.
Zachwyca również gra dzieci, do tego stopnia, ze mamy wrażenie, ze one nie grają tylko są sobą. A może faktycznie są?

Film, mimo smutnych treści, obrazu beznadziejnego życia tego górskiego ludu znad granicy irańsko-irackiej, jednak mnie nie zdołował. Wręcz przeciwnie wyniosłam z niego dużo pogody. Dały mi ją te zapracowane od świtu do nocy dzieci, które w całym tym dorosłym zatraceniu się w ciężkiej i niebezpiecznej pracy, nie zapominają że są ludźmi, znajdują czas na ciepłe odruchy serca. Godnie odbierają ciosy losu, bywa też i tradycji, popłakując czasem cichutko, co nie znaczy że bezwiednie mu się poddają. Jest w tym filmie mimo wszystko jakaś nadzieja, a na pewno jest nią miłość i wzajemne oddanie, jakie panuje w tej rodzinie - bazie, która umacnia w walce o byt, jaka się tam dzień w dzień toczy.
Polecam film ciekawym co w innej niz nasza trawie piszczy, i także cierpliwym - nie ma tu zbyt rozwinietej akcji, film jak mowię jest bardzo realistyczny, niczym dokument z paru dni z życia irańskich Kurdów i ich dzieci.

Kolory raju czyli Majid Majidi też o miłości

To drugi film Majida Majidiego, po „Deszczu”, jaki miałam niekłamaną przyjemność oglądać. Może będę trochę w zbyt podniesionym nastroju pisząc o tym filmie, ale co ja poradzę, że w taki stan ducha on mnie wprowadził? Bo z filmami tego reżysera tak już chyba jest, że albo od razu zniechęcają, albo zachwycają swoją urodą – obrazu, dźwięku, a przede wszystkim poetyckością, subtelnością przekazu o najprostszych ale i najważniejszych wartościach życia.

 „Kolory raju” również opowiadają o miłości, ale tym razem w sercu małego niewidomego chłopca, jaką żywi do całego świata i ludzi, a przede wszystkim swojej rodziny i rodzinnej wioski. Malec nie widzi, ale całym sobą, wszystkimi pozostałymi zmysłami – węchem, dotykiem, słuchem chłonie piękno otaczającego świata. W przeciwieństwie do „Deszczu” – ten świat, irańskie wiejskie, górskie pejzaże to istny raj – bajecznie kolorowy, świetlisty, ciepły, rozbuchany zapachami, odgłosami przyrody – śpiewem ptaków, szumem traw, zbóż, drzew, rzeki, a także pracujących wokół ludzi. I szczerze żałujemy, że mały Mohammed nie może z nami dzielić tych wspaniałych wrażeń wzrokowych. Ale chłopak ma za to nad nami inną przewagę – jego wrażliwość w połączeniu z nadzwyczajnym słuchem sprawia, że rozumie mowę ptaków.

Film ma zdecydowanie wyraźną ścieżką dźwiękową, dzięki temu odbieramy otoczenie na sposób małego bohatera opowieści. Początkowo Mohammed jest szczęśliwy – nareszcie ma to, czego tak bardzo brakowało mu w mieście. Ale z czasem, w sercu chłopca zaczyna gościć smutek, bo tak bardzo kochając świat i ludzi sam czuje się przez nich, a nawet Boga, niekochany, odrzucony, niepotrzebny z powodu swego kalectwa.

Szczególnie brakuje mu miłości ojca, który jest biednym, złamanym przez życie wieśniakiem, wdowcem, pragnącym poślubić kolejną kobietę i bojącym się, że niewidomy syn będzie ku temu przeszkodą. Przed rodziną narzeczonej nie przyznaje się do ułomnego potomka i postanawia pozbyć się go z domu. Wysyła go parę wiosek dalej do stolarza na naukę fachu. Czy to będzie na pewno trafna decyzja? Przecież nie jest tak, że ojciec nie kocha swego dziecka. Czy strach przed samotnością i starością może być tak wielki?  Czy warto się go pozbyć, wypierając się syna i miłości do niego? Przecież relacje rodzice-dzieci to podstawa, gdy są zaburzone, życie nie może być pełnowartościowe. Czy ojciec to zrozumie, czy dojrzeje by przewartościować swoje cele i czy obędzie się bez bólu, bez kary za krzywdę jaką uczynił dziecku i całej rodzinie? Głównie babci chłopca, a swej matce, która wnuka uwielbiała?

Na początku oglądamy więc raj, albo prawie raj, czy zobaczymy także piekło?

sobota, 26 stycznia 2008

Deszcz / Baran czyli Majid Majidi o miłości

Jeden z piękniejszych filmów o miłości i oddaniu.  A  jego początek wcale tego nie wróży. Widzimy bowiem jakąś zapyziałą, niechlujną budowę jednego z bloków osiedla mieszkaniowego w Teheranie. Pełno tu biednych robotnikow – uchodźców afgańskich, znajdujących w Iranie schronienie przed terrorem talibów, którzy doszli do władzy po napadzie i wyniszczeniu kraju przez wojska radzieckie w roku 1979.
Afgańczykami - budowlańcami zarządza niejaki Memar, Irańczyk. Jego pomocnikiem jest młody chłopak – Kurd o imieniu Lateef. Oczywiście wszyscy Afgańczycy pracują na czarno, gdy więc przyjeżdża inspekcja plac budowy nagle cudownie pustoszeje i okazuje się, że blok buduje zaledwie paru Irańczyków.

Jednak, nie zawsze jest tak cudownie. Pewnego dnia jeden z uchodźców spada, łamie sobie nogę. Do pracy w swoim zastępstwie przysyła syna, który bardzo działa na nerwy Lateefowi. „Wygryza” go bowiem z fuchy kucharza i zaopatrzeniowca w żywność dla robotników. Młody Afgańczyk świetnie spisuje się w swojej roli. Lateef nie cierpi go, z każdym dniem coraz bardziej. Śledzi, czyhając na każdą okazję, by zrobić mu jakąś złośliwość. Jest jak młody kogut, szukający na każdym kroku zaczepki, także z dorosłymi robotnikami. Jakież jest jego zdumienie, gdy pewnego razu znienawidzony chłopak, którego nadal bez przerwy podgląda, rozczesuje długie włosy, upina je w koczek i przykrywa szczelnie czapką i szalikiem. Afgańczyk okazuje się Afganką. Uczucia Lateefa obracają się o 180 st. Niechęć zamienia się w wielką, delikatną miłość, przepełnioną bezgranicznym oddaniem, opiekuńczością i chęcią pomocy dziewczynie, której imienia nawet nie zna. Nie może się do niej zbliżyć, bo nie może jej zdradzić – dziewczyna na budowie, w otoczeniu mężczyzn – hańba. Ale mimo to, zawsze jest na miejscu, gdy grozi jej jakakolwiek przykrość.

Zaznaczam, że tylko widz i Lateef znają tajemnicę Baran – bo takie jest imię młodej Afganki. Dla wszystkich pozostałych herbatę i posiłki nadal przygotowuje chłopak. A więc odkąd Lateef już wie, że ten cichy, skromny, słaby fizycznie chłopak jest urodziwą dziewczyną, czuje wstyd i zaczyna dbać o swoje zachowanie i swój wygląd. Do pracy ubiera elegancką czerwoną koszulę i na kazdym kroku stara się być pomocny Baran, uważając, by prawda o jej przebraniu nie wyszła na jaw.

Niestety, ktoregoś dnia inspektorzy budowlani zaskakują Baran na budowie. Ratuje się ona ucieczką. Oczywiście Lateef to zauważa i spieszy jej na pomoc. Baran udaje się uciec, ale wiadomo, że jej powrót na budowę jest już niemożliwy. A Lateef trafia do aresztu. Kontakt miedzy nimi się urywa. Od tego momentu, po wyjściu chłopaka z więzienia, jesteśmy świadkami jego wędrówki w poszukiwaniu śladów dziewczyny.

Na tym skończę zarys fabuły. Różnie będą się toczyły poszukiwania Lateefa. Raz będzie się oddalał od niej, raz przybliżał. Będzie zdobywał o niej informacje, będzie jej pomagał z różnym skutkiem, ale zawsze anonimowo. Baran nie dowie się, jak bardzo Lateef się o nią martwi i troszczy. Nieważne, że czasem zostanie wykorzystany przez ludzi, do których jego pomoc nie była skierowana. Wszystkie przeciwności losu znosi spokojnie i godnie. Jest zatopiony w miłości, z niej czerpie wielką siłę i spokój.

W filmie nie ma ani grama erotyzmu. Zero fizycznego pożądania. Lateef nawet nie muśnie szaty dziewczyny. Jedynym kontaktem z nią, jest jej spinka z pojednyczym włosem, jaką chłopak znajduje na budowie, w miejscu, gdzie Baran karmiła gołębie. A uwieńczeniem jego uczucia będzie ich wzajemne spojrzenie zakończone opuszczeniem części burki na twarz Afganki, zgodnie z obyczajem – obcy mężczyzna nie ma prawa patrzeć w oczy obcej kobiecie.

Ten film roztkliwia, jak wiersz pisany przez zakochanego po raz pierwszy w życiu młodego mężczyznę. Opowiada o łagodności i wyciszeniu jakie zaczyna się rodzić pod wpływem miłości w jego sercu, o wielkiej potrzebie czynienia dobra, o rodzeniu się umiejętności wybaczania ludzkim ułomnościom, o potrzebie mówienia prawdy (scena łapania „stopa” na kule inwalidzkie), o pokorze z jaką trzeba znosić przeciwności losu – jednym słowem –jesteśmy świadkami jak miłość uszlachetnia młodego człowieka. I nawet jeśli się kiedyś z takich czy innych powodów skończy, a krople deszczu zmyją jej ostatnie wspomnienie – można mieć nadzieję, że i tak pozostawi w sercu swój ślad, człowiek będzie już lepszy.

Wyrazy podziwu dla reżysera i scenarzysty Majida Majidiego („Kolory raju”, "Ojciec") oraz dla aktora, który wcielił się w rolę Lateefa – Hosseina Abediniego (ciut, ciut przypominał Gaela Garcię Bernala).  Jego film to mistrzostwo w zobrazowaniu jak rodzi się miłość i czym ona jest. Tym bardziej, że tak mało słów padło w tym filmie. Osadza się on przede wszystkim na spojrzeniu, geście, zbliżeniu twarzy, przedmiotów, surowych, kontrastujących z tym goracym uczuciem, zdjęciach – zimna szara budowa, później zimna, rwąca rzeka, kamienne domki, surowe krajobrazy – na ich tle zakochana twarz Lateefa.
Sztuką nie lada jest pokazać wiarygodnie miłość bez najmniejszego choćby zbliżenia fizycznego, oddać najczystsze pierwsze uczucia, które towarzyszą jej narodzinom.

Głosy niewinności - Innocent Voices

Film Luisa Manodki’ego porusza bardzo bolesny i niestety ciągle aktulany temat – wykorzystywania dzieci przez dorosłych do prowadzenia swoich wojen. Reżyser bardzo taktownie, aczkolwiek dobitnie porusza się w tej materii. Nie epatuje nadmiernie przemocą. Tzn. ona jest. W końcu to film o wojnie. Ale bez nurzania się w wizualnych efektach – bez krwi, bez rozrywanych części ciała itp. (np. zobaczcie jak rozwiązana jest scena rozstrzeliwania małych świeżoupieczonych partyzantów).

Od razu, na początku filmu, za pomocą napisów, zostajemy skrótowo poinformowani, o jaką wojnę w Salvadorze chodzi (1980 rok) i które z mocarstw macza w niej palce (szkolenie, pomoc zbrojna). Chyba nie trudno się domyslić? I nic nie poradzę, że w tej kwestii (rozniecania czy podniecania wojen domowych w różnych atrakcyjnych z jakichś powodów zakątkach globu) – owo mocarstwo urasta już do rangi stereotypu – samo sobie na to zapracowało. I na tym koniec. Nie zostajemy już więcej wprowadzani w żadne polityczne tajniki. Bo i po co? Dzieciom, a to z ich perspektywy oglądamy okrutną rzeczywistość, i tak wszystko jedno, kto z kim walczy, nie rozumieją jeszcze polityki, ale niestety, polityka – czy tego chcą czy nie – kradnie i niszczy im dzieciństwo, czasem całe życie.

„Głosy niewinności” to świetny film, budzący prawdziwy, żywy protest przeciwko tak niehumanitarnym praktykom, jak wcielanie małych chłopców w szeregi armii, wywołujący nienawiść do mężczyzn, którzy kaleczą ich psychiczne, bez skrupułów zabierają synów matkom, często nawet bez możliwości pożegnania się, wychowują ich na przyszłych, równych sobie twardych i bez sumienia żołnierzy. Doprawdy trudno pojąć takie moralne bestialstwo.

Ale jednocześnie – to film bardzo ciepły, nie pozbawiony humorystycznych momentów, jasny i pogodny – bo jednak, gdzieś tam, między jedną strzelaniną a drugą, między kolejnym polowaniem dorosłych, uzbrojonych po zęby facetów na chłopców w krótkich spodenkach a atakiem na bezbronnego duchownego czy idące po ulicy dziewczyny – jest miejsce na pierwszą szkolną miłość, na chłopięce zabawy w szofera, na przyjęcie urodzinowe, na zajadanie się pysznymi owocami mango prosto z drzewa czy na gonitwy chłopaków po blaszanych dachach pokrywających ich nędzne rodzinne domki z dykty.
Rozpacz i strach co rusz miesza się z pierwszymi miłosnymi uniesieniami, świst kul koło ucha czasem zastępuje piękna partyzancka pieśń, widok rozjuszonych mężczyzn w mundurach łagodzi po chwili kojąca perspektywa leniwie płynącej rzeki między pełnymi zieleni brzegami. A konary starego, dostojnego mangowca dają dzieciom poczucie bezpieczeństwa jakiego zabrakło im ze strony ojców, którzy albo już zginęli, albo jeszcze walczą, albo uciekli do Stanów.

Trzeba by jeszcze podkreślić aktorstwo, szczególnie małego Carlosa Padilla. Ten uroczy chłopiec bardzo dojrzale zbudował postać swego rówieśnika, zagubionego między naturalnym chłopięcym, a męskim światem, do którego zbyt wcześnie przywołuje go rzeczywistość.
Jego matkę, gra piękna Chilijka Leonor Varela (kiedyś serialowa Cleopatra), tu o trochę przygaszonej ubóstwem i wojną urodzie, ale mimo wszystko, uszlachetnia ona oraz jej filmowa postać, film.
W rolę księdza wcielil się Hiszpan Daniel G. Cacho, który u Almodovara w „Złym wychowaniu” zagrał księdza Manolo. Nieduża rola – ale bardzo znamienna, nawet przełomowa dla fabuły. Poza tym same nieznane nazwiska. Należą się ukłony za trafny casting.
Spotkałam się z zarzutami, że zakończenie filmu takie nieco amerykańskie, dosłownie i w przenośni. Może i tak, ale przyznam szczerze, że tym razem odetchnęłam z ulgą, że takie właśnie jest.  Zresztą - dzięki takiemu zakończeniu mamy tę opowieść z życia jednego z wielu salvadorskich chłopców, którzy mieli nieszczęście urodzić się na 11 lat przed wojną domową w swoim kraju.

Pytając o miłość - Ask the Dust

Hm, mam co do tego filmu, jak to się ładnie mówi, ambiwalentne odczucia. Owszem, podobał mi się, nie żeby do szaleństwa, ale miło się na to patrzyło. Jest to bardzo spokojna opowieść z lat 30-tych dziejąca się w Los Angeles. Czas kryzysu, ale jednocześnie wielkich pragnień i nadziei, na lepsze życie. Opowieść ma wątki autobiograficzne, snuje ją bowiem pisarz Arturo Bandini czyli alter-ego autora powieści, Johna Fante, pod tym samym tytułem, wg ktorej reżyser filmu, Robert Towne, napisał scenariusz.

Tytuł dzieła wskazuje, że jest to romans. I owszem, jest, ale nie tylko. To także historia ludzi, którzy będąc imigrantami na amerykańskiej ziemi nie czuli się tam od początku dobrze. Arturo Bandini – jest z pochodzenia Włochem i od najmłodszych lat oczuwał na własnej skórze, że nie wszystkim się to podobało. Camilla znajduje się w jeszcze gorszej sytuacji – jest Meksykanką.
Oboje przyjechali do LA w konkretnym celu. Arturo chce w sepcyficznej atmosferze tego miasta poszukać natchnienia do pisania książek, a może i znaleźć miłość. Camilla – nie owija w bawełnę, że chodzi o jej zmianę nazwiska na brzmiące bardziej z angielska i polepszenie sobie dzięki temu swej sytuacji. Oboje są poranieni niesprawiedliwością społeczną, nietolerancją, poczuciem niższej wartości. I oboje, mimo, że od pierwszego wejrzenia przypadli sobie do gustu, ranią się nawzajem, tak jakby nie mogli żyć bez poniżania siebie i innych. I tak się toczy ten romans, na przemian, raz rozkosz raz ból. I wszystko byłoby fajnie, tylko, że jakoś trochę w ospałym rytmie (stąd ta moja mała ambiwalencja). Może dlatego, że Arturo nie czuje się zbyt pewnie jako zdobywca damskich serc, jest niedoświadczony i nieśmiały w tej materii.
Ale może tak ma być, niespieszno, by odwrócić naszą uwagę od romansu i skierowac ją na tło społeczne.

Film mogę z czystym sumieniem polecić cierpliwym, którzy lubują się w filmie z brakiem akcji oraz adoratorom Salmy Hayek – wygląda tu naprawdę ponętnie, nawet jako biedna kelnerka na przedmieściach Los Angeles. No i wielbcielki (są tu takie?) Colina Farrella będą zadowolone. Jeśli kogoś onegdaj zauroczył w „Aniołach z Ameryki” Justin Kirk będzie miał okazję przypomnieć go sobie. Ma tu niedużą rólkę, również początkującego pisarza, ale z angielskim nazwiskiem, które tak bardzo podoba się Camilli. Kirk nie czaruje już tak jak u Nicholsa, ale zawsze miło spotkac kogoś, kto dostarczył nam kiedyś pozytywnych wrażeń.

Ja prawdę mówiąc, „Pytając o miłość” zobaczyłam dla Farrella. Muszę przyznać, że pieknie wpisał się w rolę zakompleksionegoWłocha, którego Camilla bierze początkowo za Meksykanina, swego rodaka. W ogóle, wydaje mi się, ze film zyskuje głównie dzięki aktorom. Duet Farrell i Hayek nie tylko pięknie wygląda, ale także dobrze gra. Mniej doświadczeni aktorzy, na pewno nie udźwignęli by tego zadania, by pokazać nie tylko skomplikowaną miłość, ale także dołującą atmosferę lat 30-tych w LA. Dołącza do nich Donald Sutherland, wcielajacy się w upadłego pisarza alkoholika (znowu pisarz – widać LA był Mekką nie tylko dla marzących o karierze aktorskiej). Ma on dosłownie może ze 2-3 krótkie wejścia na plan, ale to wystarczy by odezwał się w nim dawny mistrz.

Film z pewnoscią nie zalicza się do kasowych i efektownych, ale ma w sobie to „coś”, co zatrzymuje przed ekranem i chyba go się zapamięta, choćby w urywkach.

Zresztą, tak jak gdzieś wyczytałam (chyba Stopklatka,  powieść zwróciła uwagę Charlesa Bukowskiego, to dzięki niemu zdobyła popularność, może zacytuję:

Dzieło Johna Fante nie było wydawane przez dziesiątki lat, aż do momentu, gdy Charles Bukowski znalazł "Ask the Dust" na półkach biblioteki publicznej w Los Angeles. W 1980 roku Bukowski zażądał od swego wydawcy, Black Sparrow Press, wznowienia publikacji powieści Johna Fante, uzależniając od tego własną, dalszą współpracę z wydawnictwem. Napisał również przedmowę, która doprowadziła do ponownego odkrycia i docenienia dorobku pisarza:
„Musimy wracać do przedrewolucyjnych pisarzy rosyjskich, by odnaleźć jakieś ryzyko, jakąś pasję.. a tutaj oto mamy człowieka, który nie boi się uczuć. Czytając, zatrzymałem się na chwilę. Byłem jak człowiek, który znalazł złoto na miejskim śmietniku. Odłożyłem książkę na stolik… To była historia o szczęściu i przeznaczeniu, o rzadkiej, naturalnej odwadze, napisana prosto z serca” – napisał Bukowski w 1980 roku."


Coś w tym jest, bo czego jak czego, ale szczerości, nie oszczędzającej samego siebie, autorowi "Ask the Dust" na pewno nie brakuje.

środa, 16 stycznia 2008

Hostel

Film, nie z mojej półki, ale obejrzany z ciekawości. Czasem lubię popatrzeć, w ramach obserwacji socjologicznych w kwestii gustów filmowych jakie wyrobiła w młodych umysłach komercja schlebiająca niezbyt wymagającym widzom sal multipleksów. Czasem też człowiek, zwyczajnie, ma ochotę się trochę bezpiecznie pobać. No i w końcu, czasem trzeba sobie urozmaicić swój prywatny repertuar i sięgnąć po filmowego hamburgera z krwistym stekiem.

Jestem z siebie dumna. Wytrwałam, przymykając tylko raz oko na widok wypływającego, w wyniku
wcześniejszych tortur, oka filigranowej Japoneczki. A raz to nawet się uśmiałam, gdy facet- sadysta biegnąc radośnie w kierunku swej ofiary z włączoną piłą mechaniczną, poślizgnął się w kałuży krwi, upadł i piła przerżnęła mu prawie wszystkie członki. Super!

Ogólnie „Hostel” jako slasher nie zaskakuje. Fabuła skonstruowana jest wg utartego dla tego gatunku horroru schematu. Grupka młodych zostaje schwytana w pułapkę przez krwiożerczego sadystę, który z rozkoszą eliminuje kolejne ofiary, amputując im, bez żadnego znieczulenia i systematycznie, poszczególne partie ciała. Palce, nogi, ręce fruwają i walają się po podłogach masowo. Na szczęście, zawsze na koniec przewidziany jest mały happyend, co by można było dokręcić sequel i wiadomo z góry, że co najmniej jeden z nieszczęsnych bohaterów zasadzki przeżyje.

Jako osoba szukająca w każdym filmie choćby małego śladu przesłania do widza i w „Hostelu” także dopatrzyłam się takiegoż. :) Dzieło Eli Rotha "piętnuje" (cudzysłów - bo to trochę za mocne słowo) zblazowanie współczesnego mieszkańca globu ziemskiego. Kiedyś ludzie, by zarobić parę groszy musieli się strasznie namęczyć, także fizycznie. Obecnie pieniądz dla wielu nie stanowi większego problemu. Problemem staje się, jak go rozsądnie i miło wydać. Świat stoi otworem, można się zabawić, gdzie tylko dusza zapragnie, nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko jest tylko kwestią ceny. A wiadomo, czym ludzie bogatsi, tym bardziej szukają nowych podniet, nie wiedząc już, co mają z sobą robić. Podobnie jest także z młodymi. Ciągle by tylko czegoś nowego próbowali. I tak oto, trójka chłopców: Kanadyjczyk, Islandczyk i Amerykanin, którzy gdzieś tam w Anglii spotkali się w nocnym klubie, postanawiają zabawić się dobrze i tanio na Wschodzie Europy. Konkretnie w Słowacji. Nie wiedzą, biedni, że tam urządzono im spotkanie z jeszcze bardziej niż oni pazernymi na ekstremalne przeżycia mężczyznami. Jatka jest niezła i toczy się zgodnie, jak już wspomniałam, z zasadami gatunku filmowego.

W ostatnim czasie zaserwowałam sobie trzy horrory: „Silent Hill”, „Wzgorza mają oczy” i „Hostel” wlaśnie. Zdecydowanie „Wzgórza mają oczy wygrywają w tej konkurencji. A to ze względu na złowieszczą wizję świata po wybuchu atomowym i na tę maluśką flagę amerykańską zatkniętą pod koniec filmu w pierś zabitego monstrum. Pikanterii tej scenie dodaje fakt, że film wyszedł spod ręki Francuza. Drugie miejsce daję „Hostelowi” – bo w porównaniu do „Silent Hill” trzymał w napięciu niczym thriller Hitchcocka.

„Hostel”, jak dla mnie, żadnego amatora gatunku, jest i tak wyjątkowo znośny. Z pewnością przyczynia się do tego umiejscowienie akcji, czyli zapyziałe lecz urocze, słowackie miasteczko (podobno w jego rolę wcieliła się Praga)z pięknym zabytkowym pałacem, poza tym - atmosfera seksualnego napięcia, ktorą wyczuwa się niemal przez cały czas trwania fabuły. No i w dużej mierze niektóre drugoplanowe postaci, na przykład niespełniony chirurg o trzęsących się rękach (Jan Vlasak) oraz Rick Hoffman – amerykański biznesmen – były faktycznie przerażająco zabawne. A na chłoptasiu, który uszedł cało z tej przygody, czyli Jayu Hernandezie mozna było nawet oko zawiesić. 

Teraz pytanie, czy mam ochotę na „Hostel 2”? Nooooo, taaaaak. Za jakiś miesiąc, dwa? A może w ogóle dam sobie spokój? Zobaczymy. Czy moja filmowa natura upomni się o kolejną dawkę krwi.

W dół kolorowym wzgórzem

Przemysław Wojcieszek - reżyser (i scenarzysta) zrobił już jeden film, na który zwróciłam uwagę "Głośniej od bomb" o podobnym wydźwieku jak w "W dół kolorowym wzgórzem", o tym, że niestety dzisiaj nie ma życia na prowincji polskiej. Kto tylko młody i żyw patrzy, żeby z niej jak najszybciej wiać.
Jednak"W dół kolorowym wzgórzem" jest juz na pewno filmem dojrzalszym i na lepszym poziomie, również technicznym. Widać, że reżyser zdobył już wieksze zaufanię jak twórca, a co za tym idzie, zdobył większe fundusze. Obraz na ekranie jakby czystszy, w miarę dobrze słychać, a akcja jest o wiele bardziej bogatsza - jest więcej urozmaiconego pleneru, jak i wątków fabularnych.
Pozostali ci sami ludzie - współrealizatorzy. Jeśli chodzi o zdjęcia - Jolanta Dylewska (autorka również teledysków, m.in. Maanamu), muzyka - R. Straburzyński, no i Rafał Maćkowiak - odtwórca jednej z głównych ról. No i miejsce akcji to samo, co w "Głośniej..."- Dolny Śląsk.

Fabuła tyczy Ryśka. Ten dwudziestoparoletni mężczyzna, wraca z więzienia do rodzinnego domu na wsi, a tu okazuje się, że podczas jego nieobecności nie tylko ojciec umarł, ale brat Jarek ożenił się z jego ukochaną, wyprzedał cały majątek na czele z samym domem. Znaczy -Rysiek jest bankrutem życiowym - nie ma niczego - ani rodziny, ani dziewczyny, ani domu. Ma tylk, jak zawsz, gotowych podać mu "pomocną dłoń" za "odrobinę wdzięczności" kolesiów, drobnych rzezimieszków, przez których zresztą poszedł siedzieć. Sytuacja tragiczna, ale czy jednak bez wyjścia?

Naprawde ten film ogląda się przyzwoicie. Jest przemyślany, mądry, bez nadmiernej sensacji i pośpiechu. Jest świetnie zagrany - przez wszystkich, bez wyjątku. Zarówno przez znanego już Rafała Maćkowiaka, Jacka Borcucha, jak i tych trochę mniej znanych: Dariusza Majchrzaka czy mojego ulubieńca w tym filmie Przemysława Bluszcza (Tadzik) - który wniósł sporo humoru, takiego trochę śmiechu przez łzy, do tego filmu. No i główna rola żeńska - Aleksandra Popławska jako Agata - ukochana prawie wszystkich mężczyzn we wsi, sprawdziła się bardzo, także jako nieco wyrodna córka swych rodziców.

Jak już wspomniałam film ma świetne zdjęcia (Jolanta Dylewska jak by nie było to zasłużony kinooperator). Ciekawe ujęcia - np. scena walki na pięści skłóconych braci na klepisku, w stodole, filmowana z góry. Zresztą, to jedna z ładniejszych, wzruszających scen filmu - sama kwintesencja braterskiej miłości.
Poza tym, jest dużo zbliżeń twarzy, bardzo dużych zbliżeń. Bywa że widzimy tylko same oczy bohaterów w niezwykłym ujęciu, czy policzki itp...No, widać tu jakiś artyzm, i to nie jest na siłe moim zdaniem, to nie jest żadne efekciarstwo, to robi klimat i nastrój.
Dobrze się na tym film patrzy. I patrzy się na ten film nie nadarmo. ten film daje do myślenia. Oprócz problemów, ze tak powiem socjalnych, sporo tu różnych innych dylematów, jak choćby wspomniane stosunki między braćmi, w ogóle sporo miejsca zajmują tu kwestie dotyczące relacji rodzinnych, czy lojalności.

Pociechę widzom, a i bohaterom filmu zapewne też, przynoszą piękne tytułowe wzgórza, sfilmowane tak, ze czujemy się prawie jak w Prowansji, tylko pól lawendowych brak. Może trochę przesadzam, ale tylko trochę. I tylko żal, że świat taki piękny, a życie czasem takie paskudne. Na szczęście nie zawsze musi takie być, wszystko w naszych rękach.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

Japón

Przyznam się, że nie wpadłam na pomysł dlaczego akurat tytuł „Japón” (wym. z hiszpańska "hapon"), ale z pewnością przekonałam się, że Carlos Reygadas dobrym reżyserem jest,a przynajmniej bywa. W co powątpiewałam bardzo na tegorocznym festiwalu ENH, bowiem jego „Ciche światło” zaliczyłam do największych niewypałów tej imprezy. I bardzo zdziwiły mnie zachwyty niektórych, m.in. Krzysztofa Wróblewskiego, nad tym dziełem. Ja jakoś tak mam, że nie obrażam się na krytyków, jeśli ich sądy są skrajnie różne od moich, czy ogółu; jak również, nie wpadam w kompleksy, albo nie kokietuje świata słowami: "no tak, ja się pewnie nie znam" (z podtekstem w domyśle, "to on się nie zna"). Nie. Ale chcę, nie zawsze, oczywiście, ale często - sprawdzić „dlaczego ”?, "kurcze, a może w tym filmie jest coś czego ja nie zauważyłam?", albo „może ja faktycznie przesadziłam, z oceną, taką czy inną”. No więc chciałabym jeszcze raz zobaczyć to „Ciche światło”, ale tym razem w domu, bez festiwalowego znużenia, w samotności, może wtedy udało by mi się wniknąć w uczuciowe zmagania pewnego menonity z Meksyku, uwikłanego miłość do dwóch kobiet, z których jedna jest jego żoną. A tymczasem popatrzyłam na: ”Japón”, coś co w roku 2002 zawojowało Cannes na tyle by dać jego twórcy, Carlosowi Reygadasowi Złotą Kamerę za najlepszy debiut.


Jakże mnie „Japón” zaskoczył. Owszem, narracja również powolna,ale skojarzona z surowym pejzażem meksykańskich gór, tudzież równie surowym życiem ich mieszkańców o rysach idealnie wpasowanych i nieodbiegających od urody skał poddanych erozji upływającym czasem i warunków klimatycznych, tym razem nie nuży, lecz daje czas na kontemplację w odiwecznie aktualnym temacie "czym jest życie? i dalej: czy należy, umownie do nas, czy do naszych instynktów?

W filmie spotykamy mężczyznę w mocno średnim wieku, o którym nie wiemy nic ponad to, że oto w tej chwili swego życia panuje nad nim instynkt śmierci. Opuszcza on wielkie miasto i wyrusza na spotkanie z naturą, by tam dopełnić misji zabicia samego siebie. Po drodze spotyka, żyjących na górskich pustkowiach, prostych ludzi, będących, w przeciwieństwie do niego, we władaniu instynktu życia. Czyli klasyczne spotkanie Tanatos z Erosem (Eros to miłość, również fizyczna, a więc życie).

Niektóre zachowania mężczyzny, w momencie, gdy wreszcie czuje się wyzwolony od pęt cywilizacji, mogłoby być ilustracją poglądu, że człowiek z natury jest barbarzyńcą, jedynie narzucone przez prawo represje i porządek społeczny hamują ludzki instynkt agresji.

Ale mężczyzna w końcu trafia do Ascen, starej ,chyba 80-letniej kobiety , która cieszy się życiem i wszelkie jego wyroki przyjmuje ze stoickim spokojem. Ona, z kolei, może być przedstawicielem koncepcji Jana Jakuba Rousseau o szlachetnym dzikusie, zgodnie z którą ludzi z natury są łagodni, życzliwi i radośni. To cywilizacja tłumi dobrotliwe usposobienie człowieka i wyzwala jego agresję. Jako, że Ascen, nigdy nie miała z wielką cywilizacją do czynienia, gniew, obraza, nienawiść sąjej obce. Niczemu się nie dziwi, godzi się z każdy porządek rzeczy, nawet tym najbardziej ją krzywdzącym. Jej rodzina, która zeszła w pewnym momencie życia, z gór do miasta, niestety, wykazuje objawy agresji, chciwości,pazerności.

Spotkanie tych dwojga – mężczyzny z miasta i starej kobiety z gór,czyli, tak jak wspomniałam – symbolicznych Tanatos i Erosa, będzie miało na niego decydujący wpływ. Jego los, już tam w górach, zobrazuje tym razem freudowską teorię (tak z grubsza biorąc), wg której ludzie przychodzą na świat wyposażeni w dwie równie potężne siły instynktowe: instynkt życia i instynkt śmierci, które walcząc o prym, ścierają się nieustannie nawzajem. My zaobserwujemy -wynik jednej z takich bitew. Moment, gdy mężczyzna, zdecydowany na śmierć, poczuje pociąg seksualny do starej kobiety, wtedy już wiemy, że być może będzie on uratowany. A scena aktu miłosnego, który tych dwoje decyduje się spełnić, jest niesamowita, granicząca z aktem odwagi. Fizycznie skazana na porażkę, ale mentalnie, wprost przeciwnie - jeszcze bardziej scalająca ich głęboką, naturalną, prawdziwie ludzką przyjaźń, w końcu pokonującą Tanatos. Przynajmniej na jakiś czas.

Wróżby kumaka

Cenię ten film za ciekawy temat. Ciągle żywy, mimo upływu ponad 60 lat od zakończenia wojny. Wszak - nie zanosi się, żeby sprawa tzw. wypędzeń, jak mówią Niemcy, albo przesiedleń jak mawiają Polacy, mieszkający kiedyś za naszą wschodnią granicą, miała kiedykolwiek ucichnąć.

Film wg prozy G. Grassa, pod tym samym tytułem. W Gdańsku, niedaleko kościoła Mariackiego spotyka się przypadkowo dwoje ludzi w dojrzałym wieku – Polka rodem z Wilna i Niemiec rodem z Gdańska. Ona w tym mieście mieszka PO , a on mieszkaŁ PRZED rokiem 1945.

Tych ludzi na pierwszy rzut oka wiele dzieli, ale i łączy ich coś bardzo istotnego - imiona – Aleksander i Aleksandra, stan cywilny, wiek, ale przede wszystkim los przesiedlonego, czyli chroniczna nostalgia, tęsknota za rodzinnymi stronami.
Od słowa do słowa, od żartu do żartu, od kieliszka wina do następnego – wpadają, wydawałoby się na szalony, pomysł utworzenia cmentarza pojednania polsko-litewsko-niemieckiego. Aby udało im się go sfinalizować , czyli zdobyć potrzebne fundusze, tworzą najpierw  Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne. Niestety, przekonują się, że czasy bezinteresownej miłości, także do ojczyzny, i dawnych sentymentów już się skończyły. Nastał bowiem czas pieniądza i szwindli bez skrupułów (tu następuje jedna z najlepszych sekwencji filmu). Nie mogą się z taka sytuacją pogodzić, a także z wieloma wypaczeniami ich wspólnej idei. Tak z grubsza wygląda kanwa tej bardzo współczesnej produkcji Roberta Glińskiego.

Scenarzyści, czyli Cezary Harasimowicz , Paweł Huelle i Klaus Richter, postarali się o dosyć dobre rozpisanie dialogów. Są żywe, błyskotliwe, iskrzą często dowcipem, często sarkazmem w związku z odwiecznymi polsko-niemieckimi animozjami. Zawierają w swej treści wiele ciągle jeszcze funkcjonujących w naszych, polskich i niemieckich, świadomosciach, a także niestety i realiach - stereotypów. Ale, że dialogi są napisane z humorem i padają z ust mądrych ludzi, to raczej nas owe mentalne skostniałości śmieszą niż denerwują.

We "Wróżbach kumaka" mamy całą galerię pokoleń i typów ludzkich. Prym wiedzie stara gdańszczanka Erna. Taka dobra, prawie czarownica, z żydowskim, czy może kaszubskim (tego nie zrozumiałam do końca) rodowodem, która w tym mieście mimo wszelkich historycznych zawirowań mieszka całe życie. Ta postać ma jakieś symboliczne znaczenie – przetrwania, wierność sobie i swojemu miejscu na ziemi, mimo przemian jakie się w otaczającym świecie dokonują. No i oczywiście w jednej z głównych ról mamy kumaka, którego kumkanie nie wróży niczego dobrego i który ciągle prześladuje Aleksandrę i Aleksandra, spotykających się 44 lata po wojnie by dzielić wspólnie swoje skomplikowane losy.

Wielką zaletą filmu są piękne zdjęcia (Jacek Petrycki). Gdańsk, pobliskie tereny prezentują się wspaniale, podobnie jak aktorzy, nieco wiekowi, ale wizualnie nadal ciekawi, dobrze filmowani. O czym nie trzeba przekonywać w przypadku Krystyny Jandy – ciągle interesująca kobieta. Pan Matthias Habich ze swoimi 66 wiosnami też ma się nienajgorzej. Widać ogólnie, że podczas realizacji dbano o dobre oświetlenie planu, zatrudniono w tym celu świetnych fachowców i nie skąpiono na nie pieniędzy.

Mam zastrzeżenia jedynie do niektórych fragmentów fabuły – zbyt lekko szedł im ten cmentarny interes jak na warunki polskie, ale może waluta zachodnia robiła swoje. Czasem odnosiłam wrażenie pewnej naiwności scenariusza, takiej gonitwy, która jak najszybciej miała nas dowieść do finału filmu, który muszę przyznać mnie bardzo zaskoczył, mimo, że przecież kumak ciągle kumkał. I dodam jeszcze , że w tym przypadku autorzy wczuli się w moje marzenia, jeśli by to tak można było ująć.

Film, ostrożnie, polecam. Oczywiście zainteresowanym niecodzienną, ale ważką tematyką, poetyckim przekazem filmowym (takie elementy bowiem też się tu przewijają), miłością wieku średniego, no i wielbicielom Krystyny Jandy oraz miasta Gdańska. Poza tym wszystkim, czasem warto uwierzyć, że pojednanie polsko-niemieckie jest możliwe, jeśli nie na niwie politycznej to na pewno w sercach pojedynczych ludzi.

Dobry "Żurek", dobry...

Niedawno pożegnaliśmy święta, jesteśmy w środku karnawału, no to ja na przekór i ku pamięci, jako że zamykam pewien rozdział mojego internetowego żywota ( forum), wspomnę o „Żurku”.
Smakowity film, choć chwilami kwaśny, jak to żurek. I nie poczułam się po nim zdołowana. Przeciwnie, jestem syta (jak to po żurku) i mocno  zbudowana. O dziwo. Mimo całej mizerii życia jego głównych bohaterów, a właściwie bohaterek. Tak, życie Halinki i jej "nie tego" córki Iwonki jest ciężkie, i często pozbawiane godności (niestety przeważnie za sprawą mężczyzn), ale jednak, mimo wszystko, jest ono godne. Bo Halinka za wszelką cenę pragnie ocalić podstawowe wartości, o których często obecnie się już zapomina. Ot choćby to, by mężczyzna, jak na mężczyznę przystało, ponosił odpowiedzialność za swoje czyny, by dziecko miało ojca, by ojciec miał wpływ na imię nadane jego dziecku na chrzcie (koniecznie przed świętami), by łożył na jego wychowanie etc. Po prostu - poszanowanie pewnych odwiecznych praw, zwyczajów,  obyczajów, co decyduje o pewnym uporządkowaniu i ładzie naszego życia. Symbolem tej tęsknoty za takim ładem, umiłowaniem pewnych korzystnych dla człowieka tradycji jest w filmie tytułowy żurek - polski żurek - którego smaku nie możemy, nie chcemy i nie powinniśmy zapomnieć.
Zresztą, niekoniecznie rzecz musi tyczyć wartości typowo religijnych, jakich tu mamy przyklad. Ważne by każdy posiadał swój własny system wartości humanitarnych, których przestrzeganie czyni z nas prawdziwego człowieka, w choćby najgorszej sytuacji życiowej.

Piękny, klimatyczny film. Wreszcie świetny scenariusz (wg opowiadania O. Tokarczuk) - niby nic skomplikowanego - poszukiwanie sprawcy poczęcia dziecka - ale ileż tu niedomówień, niejednoznaczności, w treści i emocjach. Pięknie zagrane role - od tych najważniejszych (Z. Zamachowski chyba juz dostanie etat prowincjonalnych, poczciwych, szlachetnych wrażliwców) do drugo-  i trzecioplanowych.
Jedna scena wspaniała - napaść na Iwonkę i jej matkę podczas powrotu z jednostki wojskowej- gdy nie wiemy, czy to co się dzieje (a dokładnie gra twarzy i gestów napastnika i Iwonki) jest faktem, czy wyrazem tęsknoty tej młodej dziewczyny, takiej trochę "nie tego", ale mającej tak jak wszystkie inne, swoje pragnienia i marzenia o mężczyznach.
Pisząc te słowa, jakiś czas temu, czułam się trochę zmobilizowana do przeczytania literackiego pierwowzoru dla porównania - co tez uczynił z nim R. Brylski robiąc taki ciekawy film. Niestety, nie wyszło :((( Chlip, chlip. Za karę jutro gotuję pyszny żurek (serio), na boczku, kiełbasie, z ziemniaczkami, pełna tradycja! - i nie jem go! Kolejne postanowienie. Przekonam się czy spełnione, już za kilkanaście godzin. Chlip. chlip, chlup, chlup...

niedziela, 13 stycznia 2008

Brat - czyli Takeshi Kitano w Ameryce

To film o dwóch takich co zostali braćmi, z których pierwszy prawie wykłuł oczy drugiemu, a drugi, przyszedł czas, że zapłakał ze szczęścia tymi oczyma A stało się to na amerykańskiej ziemi, z dala od ich ojczyzn, położonych w Azji i Afryce.

Filmy o japońskiej yakuzie nie należą do moich najulubieńszych, może dlatego, że swojego czasu nasyciłam się tematyką mafijną we włoskim wykonaniu, ale mimo wszystko uważam, że „Brat” T.Kitano to świetna opowieść, którą od początku ogląda się w oczekiwaniu na domyślny koniec, jak się okazuje z zaskakującą pointą, na temat kto komu bratem.
Yamamoto (nazwisko przybrane), grany przez T.Kitano, to gangster który musi uciekać z Japonii, zagrożony śmiercią z ręki konkurencyjnego odłamu yakuzy. Na miejsce schronienia wybiera sobie Los Angeles, ze względu na metę u swego krewnego, bo czy jest to jego rodzony brat, nie jest to do końca takie oczywiste. A że bezwzględne zabijanie to coś co Yamamoto lubi i umie najbardziej, to i z zapałem bierze się do odpowiedniej dla siebie roboty.
W skrócie, chodzi o to jak japońska yakuza organizuje się w USA i jaki ma tam status i ile konkurencji do pokonania. Jest to dosyć trudne, bo Japończycy nie ciesza się za wielką estymą w tym kraju, mogą liczyć jedynie na Czarnych i na jakieś niedobitki Meksykanów z latynoskich organizacji. Ale zatwardziałość i brak skrupułów Yamamoto prowadzi do sukcesu, tych, którzy oddali mu się na służbę. Jednak nieposkromiona żądza władzy i oraz zuchwałość, gdy wkraczają na tereny Włochów, sprawia, że dobra passa się kończy.

Sporo ironii ze strony Kitano, i czarnego humoru, co mi się najbardziej podobało, na swój własny temat, swego narodu i stereotypów jakie wokół niego krążą.”Japończycy są tacy nieprzeniknieni” mówi stary Japończyk do Yamamoto pod koniec filmu. A zdanie „Japończycy są tacy do siebie podobni!” – przewija się kilka razy przez film, jak również „ci pieprzeni Japońcy”, za to ostatnie zdanie niejeden, który je wypowiada placi głową.

Za królową scen w „Bracie” uważam ceremonię posiłku najwyższych władz organizacji w Japonii w otoczeniu nawierniejszych giermków. Nagle jeden z nich rzuca hasło, że brat Yamamoto, jest zdrajcą, ten na znak honoru, robi sobie malownicze harakiri, na co boss z pretensją do rzucającego podejrzenie „Zakłociłeś ceremonię” , na co ten skruszony i z prośbą o wybaczenie odcina sobie nożem (uplamionym zresztą krwią z uprzedniego rytulanego samobójstwa) palec i podaje jedzącemu i mocno zniesmaczonemu zajściem bossowi niemal na talerz. Boskie!!!

Jest okrucieństwo, trochę mózgów na ścianach, owszem, ale to wydaje się takie na miejscu i takie konieczne, że nie razi aż tak bardzo. A jednocześnie, niektóre sceny egzekucji bawią, na przykład ta, gdy obserwujemy podrygiwanie zabijanych na fotelach przy stole w rytm pistoletowych kanonad – taki swoisty dance macabre. Zreszta takich scen baletów śmierci było więcej - i to nawet w konwencji - światło - dźwięk.

Bardzo dwuznaczny film: okrutnie-zabawny, niby hołd dla honorowych wojowników jakuzy, ale jednocześni drwina pomieszana z politowaniem na temat ich bezsensownych poświęceń na rzecz bogacenia sie jednostek; tytułowy brat, który de facto nie jest bratem; okrutny i bezwzględny Yamamoto okazuje się być sentymentalnym dobrym wujkiem itd.

Takeshi Kitano – nie dziwie się, ze ma tylu wielbicieli, może nawet wsród kobiet. Chyba się do nich dopiszę. Nieodgadniony, nieprzenikniony, taki jak przystoi na Japończyka, zgodnie z obiegową opinią o nim samym i jego współbraciach. Z nieruchomą twarzą, którą od czasu do czasu ożywia krzywy uśmieszek, a oczy przeważnie schowane za ciemnym szkłem okularów, skutecznie nie zdradzają stanu emocji i uczuć.

11:14

Miły filmik. Jeśli tak można napisać o filmie, w którym trup ściele się gęsto, a widz zamiast być przerażonym, jest raczej rozbawiony. Może i dlatego, że ofiary po części mają za swoje - nie należą raczej do świętych, każda z nich ma jakiś, przynajmniej jeden, grzeszek na sumieniu.
W którymś momencie, owszem, można już prawie wszystko przewidzieć, oprócz metody czy sposobu realizacji przeznaczenia – głównego bohatera filmu, które realizuje się o godzinie 11.14. Zaiste - jakieś niebywałe fatum spadło na to konkretne małe miejsce, gdzieś tam w USA.
Jaki wniosek z filmu, oprócz dobrej zabawy, wypływa? Otóż kilka:
- głupota prędzej czy później zostanie ukarana,
- gdy coś zmajstrujemy - nie uciekajmy pochopnie przed policją - w końcu i tak nas dopadnie,
- nie brońmy i nie chrońmy przestępców, nawet jeśli mniemamy, że są nimi nasi bliscy,
- nie pijmy w czasie jazdy,
- mimo wszystko - nie sikajmy przez okno w czasie jazdy (to uwaga dla panów, oczywiście, bo tylko oni posiadają taki komfort)
- nie uprawiać seksu na cmentarzach, a już tym bardziej na nagrobkach mających u wezgłowia anielską figurę. Wasz anioł stróż może się zagapić na tę że i może być po was!
Nie naprawdę nic wielkiego, ale coś w tym filmie jest - karkołomne (w przenośni i wprost) pomysły, wartka akcja, a na dodatek Hilary Swank z aparatem na zębach i "brudny tancerz" po latach - miło popatrzeć, tym bardziej że wygląda nieco lepiej niż na Kubie, w Dirty Dancing 2.
Polecam, dlaczego nie? Najlepiej na randkę w kinie domowym, przy piwku, chipsach i popcornie - świetnie nadadzą się do zabicia chwil znużenia, które mogą się pojawić w czasie seansu.