czwartek, 21 kwietnia 2011

Aleksandra - reż. A. Sokurow

Treść tego fillmu można ująć w kilku słowach - Babcia przyjechała w odwiedziny do wnuka. Zważywszy, że wnuk stacjonuje w obozie wojennym na terenie Czeczenii, czymni te odwiedziny wyjątkowymi, zarówno dla samej babci, jaki i wnuka oraz jego wojskowych kompanów. Myliłby się ten, kto by sądził, że babcia Aleksandra, podczas gdy wnuk udaje się na rózne akcje wojenne, siedzi w tym czasie na pryczy i ceruje mu spodnie, albo gotuje budyń na wieczór. Nic z tych rzeczy. Babcia chadza swoimi drogami i poznaje smutną rzeczywistość, zarówno tej małej społeczności rosyjskich żołnierzy, jak i tych, którym przyszło żyć pod ich okupacją, czyli Czeczenów.

Zero wojennej rozwalanki, ale za to mnóstwo refleksji, rzecz jasna niewesołych, jak to na wojnie. Na pierwszy plan wysuwa się szara codzienna bida, jaką klepią rosyjscy żołnierze. Byle jakie jedzenie, byle jakie zaplecze sanitarne, byle jakie namiotowe izby mieszkalne, byle jaka broń i całe wyposażenie - stare karabiny czyszczone używaną po dziesięciokroć oliwą, czołgi zamykane na sznurki. Czy takiej armii można się bać? Pytając, utyskuje wnuczek Denis, rozmawiając z babcią o swojej niekończącej się służbie.

No i z drugiej strony, za bramą bazy, widzimy (dzięki babci, która udaje się na samowolkę do pobliskiego czeczeńskiego miasta), podobne ogromne ubóstwo miejscowej ludności - żyją w ruinach domów zniszczonych przez Rosjan, piją i jedzą byle co (herbata ze słomy), nie mają ani środków ani sił, by cokolwiek naprawiać, zresztą po co, skoro Rosjanie w każdej chwili mogą to zniszczyć. Aż się prosi przysłowie "prowadził ślepy kulawego"...

Kompletny bezsens, widziany przez kobiety, które w przeciwieństwie do wojujących mężczyzn, potrafią się do siebie zbliżyć, ale czy na pewno jest to takie prawdziwe zbliżenie? Scena wizyty babci w zrujnowanym mieszkaniu Czeczenki Maliki jest jedną z najważniejszych i bardzo znamiennych dla filmu. Każda z kobiet skarży się na swoje krzywdy i nieszczęścia, a Aleksandra szczególnie. Jakoś brakuje jej empatii i współczucia dla kobiety, która straciła rodzinę. Dla niej ważniejszy jest jej ból nóg i mąż pijak, którego zostawiła w Rosji. Mam wrażenie, że Sokurow nie wierzy w porozumienie, zrozumienie, jakiekolwiek zbliżenie, między tymi narodami, a szczególnie ze strony Rosjan.  Zresztą, kobiety rozmawiając wcześniej na targu wymieniają fundamentalne różnice między swoimi nacjami.

Piękna i wymowna też była scena, gdy młody Czeczen odprowadza Aleksandrę do bramy bazy. Rosjanie cieszą się, że babcia ich kolegi wróciła na miejsce cała i zdrowa, ale nikt, z nich, ani jeden żołnierz, ani Aleksandra nawet, już się chłopakiem nie interesuje, żadnego szacunku, słowa podziękowania za gest odprowadzenia - Czeczen stoi chwilę samotny i odchodzi do siebie.
W tym filmie jest sporo takich wiele mówiących symbolicznych scen przedstawiających obcość między tymi narodami, jeśli pojawiają się jakieś przyjazne gesty, to są one raczej grzecznościowe, naznaczone tradycją, zwyczajem, dobrym wychowaniem.

Bardzo ciepło natomiast i wzruszająco były ukazane wzajemne relacje między babcią Aleksandrą i rosyjskimi zołnierzami. Świetnie się nawzajem rozumieli, byli dla siebie bardzo tolerancyjni i wyrozumiali.  Mnóstwo kadrów ze zbliżeniami ich twarzy i oczu, tęskniących za ciepłem i rozmową. Aż żal, że takich więzi, choćby w kilku procentach, nie mogą nawiązać między sobą ludzie z odmiennych nacji, mający przecież takie same ludzkie potrzeby względem uczuć i emocji, a różniący się tylko, czy aż, pochodzeniem, kulturą i zwyczajami.

Naprawdę, wyjątkowy film, inny, głęboki, mądry, bez stereotypów właściwych temu gatunkowi, wojna bez krwi i śmierci na ekranie, ale mimo to porusza bardzo. Tym bardziej, że reżyser, nie opowiada się za żadną ze stron, stara się obiektywnie spojrzeć na racje obu. A może trochę nawet wstydzi się za swych rodaków, którzy ciągle kopią leżącego. Choć z pewnością, nie ma w filmie wyraźnych sygnałów ich potępienia. Jest za to coś w rodzaju zazdrości o niektóre dobre zwyczaje, jak na przykład tradycja szacunku i opieki nad ludźmi starszymi, co prowadzi do braku takich smutnych instytucji jak domy starców,

No i świetne aktorstwo, głównie Galiny Wiszniewskiej, ileż pokładów subtelności potrafiła ta kobieta, jako Aleksandra, wyzwolić z tych umorusanych, twardych, ruskich, wulgarnych na co dzień chłopców, bardzo to pokrzepiające,  zastanawiające, czy aż nie za bardzo. Może, może, w końcu nie ma to jak przy babci, szczególnie takiej, ktora nie marudzi "załóż ciepłą czapkę", "włożyłeś ciepłe kalesony" albo "nie pij tyle", a wręcz przeciwnie, wymknie się w nocy za płot bazy i wróci jak niepyszna odprowadzona przez ustanowionego politycznie wroga. :)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Swój wśród obcych, obcy wśród swoich - reż. N. Michałkow

1974 rok to rok debiutu w długometrażowej fabule jednego z najlepszych rosyjskich reżyserów  – Nikity Michałkowa. Wtedy właśnie ujrzał światło dzienne jego „Swój wśród obcych, obcy wśród swoich" - stylizowana na western, sensacyjna opowieść osadzona w 1920 roku, roku kończącym kilkuletnią wojnę domową w ZSRR. Jak w klasycznym filmie z Dzikiego zachodu mamy tu transport złota pociągiem, przemierzającym bezkresny i bezludny step. Złoto jedzie do Moskwy, by zasilić kasę świeżo utworzonego rządu. Mamy brawurowy napad na pociąg, przechwycenie drogocennego bagażu, podejrzenie o zdradę najbardziej zaufanego człowieka wśród czerwonych, po czym długa i pełna przygód droga do odzyskania zarówno transportu, jaki i utraconego zaufania.

Jest to dość schematyczna, ale za to przepięknie sfilmowana długimi szerokimi kadrami, opowieść o męskiej przyjaźni, braterstwie pokrewnych dusz i podobnie myślących głów. Pierwszy film Michałkowa w niczym nie ustępuje amerykańskim westernom, którymi zapewne zauroczył się w młodości reżyser. Być może i w radzieckiej telewizji, w kinach, tak jak i w Polsce, mogło brakować wielu światowych dzieł ekranu, ale westerny, także spaghetti - nigdy!

Oczywiście, jak na tamte lata, nie mogło się obejść bez "delikatnie" wciśniętej socjalistycznej propagandy – na przykład szalonego, nieokrzesanego wybuchu radości ze zwycięstwa w rewolucji czerwonych, tu dokładnie chłopów. Taka oto scena otwiera film, z jednoczesnym złowieszczym strąceniem przez nich w przepaść powozu jakim poruszali się ich panowie.
Ale za to nie ma wybielania na siłę ich charakterów. Tak jak i z drugiej strony – obóz ich przeciwników, wolnej bandy białych żyjącej gdzieś w stepowych kryjówkach, nie jest oczerniany, tak jak by się to mogło wydawać, że chciałaby ówczesna władza.

Nikita Michałkow wcielił się także w jedną z ważniejszych postaci filmu, mianowicie w Bryłowa, w przywódcę bandy, napadającej na pociąg. W skład jego kompanii, co ciekawe, wchodzą ludzie, wypisz wymaluj przedstawiciele wschodnich republik wcielonych w Sowietskij Sojuz - Kirgizi, Czeczeni, Tatarzy, Ormianie itp.

Zakończenia filmu, czyli zwycięzcy w tej potyczce o złoto i honor możemy się, ze względów poprawnościowo-politycznych, oczywiście domyśleć. Ale to w niczym nie umniejsza wartości filmu, który ogląda się po prostu z wielką przyjemnością. A to z wielu względów – na zapierające dech w piersiach plenery, muzykę, jak i na naprawdę przystojnych mężczyzn (głównie Michałkow i Bogatyriew), których jak na western przystało przewija się tu mnóstwo. Brak tu kobiet i wątków romantycznych, romantyka jeśli już, dotyczy nie uczuć damsko męskich, lecz męskiej przyjaźni, honoru i twardej bezkompromisowej między nimi walki.
Film choć poprawny politycznie, kończy motyw tęsknoty ( jakże u Michałkowa częsty i w późniejszych dziełach) za utraconą wolnością, – wizja Bryłowa jak przewija się przed jego oczyma – opustoszały dopiero co wiejski sad zubożałych właścicieli ziemskich, z którym, jak u Czechowa, kojarzą się dobre stare rosyjskie przedrewolucyjne czasy.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wielkie żarcie - reż. M. Ferreri

Idą święta, a wraz z nimi perspektywa wielkiego żarcia. Może więc kilka słów na temat filmu Marco Ferreri pod tymże tytułem - "Wielkie żarcie"? Proszę mi wybaczyć, że nie będzie jakoś bardzo wzniośle, jak na okres przedświąteczny przystało, ale przecież, człowiek, to nie tylko duch, ale także materia, od której stan ducha w bardzo dużym stopniu zależy.

I tak, jak wiemy, życie w sensie biologicznym, to odżywianie (połączone z wydalaniem) i spółkowanie. Kimże byłby człowiek, gdyby skupił się tylko na tych dwóch namiętnościach, nieodzownych dla przedłużania gatunku. Ano tym, czym, jak widzimy, stają się bohaterowie filmu - nieokiełznanym monstrum, umierającym bynajmniej nie z rozkoszy, na jaką być może liczą ci, ktorzy poddali się eksperymentowi konsumpcji.

Czterach zamożnych mężczyzn i zapewne szanowanych obywateli:  restaurator i kucharz Ugo (Tognazzi), pilot Marcello (Mastroianni), producent telewizyjny Michel (Piccoli), sędzia Philippe (Noiret) -  bohaterowie filmu noszą imiona aktorów -  postanawiają popełnić samobójstwo, oddając się orgii jedzenia, a przy okazji i seksu. Starają się przy tym, nie tracić nic ze swej elegancji, wpojonej im przez zacne zapewne wychowanie, podobnie zresztą jak i nauczycielka, która dołączyła do nich z ciekawości, albo może raczej z żądzy oddania się  utajonym pragnieniom. Wszyscy, na czas orgii, zamieszkują w obszernymi domu z ogrodem, a także co oczywiste, z dobrze wyposażoną kuchnią oraz obszernymi sypialniami, w których swą powinność mają czynić zaproszone prostytutki - kobiety, wyuzdane, lecz obdarzone instynktem przetrwania, które czym prędzej żegnają panów i oddalają się w siną dal. Na placu boju pozostaje więc ze strony żenskiej, tylko wspomniana nauczycielka. Jak się można domyśleć, z rękami pełnymi roboty. 

Posiłki przyrządzane są zgodnie z wszelkimi regułami sztuki kulinarnej, dania są bardzo estetyczne i wyszukane, nakrycia stołowe – bardzo gustowne, biesiadnicy zasiadają do posiłków ubrani bardzo starannie, wręcz wieczorowo. Panowie nie pozwalają sobie na jakąkolwiek bylejakość. Chcą umrzeć godnie i z honorem, aczkolwiek przyjemnie. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ta fizjologia...
Film na pozór skandalizujący, a na pewno prowokujący do wielu przemyśleń na temat człowieczeństwa, dziś dodalibyśmy jeszcze - rozpasanego konsumpcjonizmu, zaniku duchowości, etc. Mimo pozornej dionizyjskości bardzo smutny i gorzki. Jeśli ktoś nie widział, naprawdę polecam. Smacznego! Oczywiście, także ostrzegam, nie zawsze to życzenie się spełni. :)

środa, 13 kwietnia 2011

Erratum - reż. Marek Lechki

Na seans podobno najlepszegopolskiego filmu ubiegłego roku, szłam, a właściwie biegłam, w strugach deszczu i targana porywami zupełnie niewiosennego wiatru,  niesamowicie podekscytowana. Tytuły recenzji, plakat jaki mi się w prasie obijał o oczy, zapowiadały bowiem jakieś wielkie, rzadko spotykane w polskim kinie, dzieło. A na dodatek z rolą główną Tomasza Kota, którego naprawdę lubię i cenię głównie za fragment roli Ryśka Riedla (Skazany na bluesa), gdzie objawia on dramatyczną stronę swego aktorskiego warsztatu, bo o komediowej jesteśmy bez przerwy przekonywani.

Niestety, film mnie nie porwał i nie uniósł w górę. Bliższy tego był zdecydowanie wspomniany we wstepie wiatr.  Aktorzy główni (Kot i Kot-ys czyli filmowy syn i ojciec) są tutaj raczej bez winy. Nie mieli za wiele do zagrania, ciągle ta sama mina, jakiej od nich wymagał prawdopodobnie reżyser. Owszem, pomysł na scenariusz jest bardzo fajny i bardzo na czasie, bo o czasie właśnie opowiada, na którego brak  tak wszyscy powszechnie narzekają. A przecież  wystarczy "tylko" (czytaj: "aż") zatrzymać się w biegu, by zauważyć, że jakiś czas jest zawsze, bo w nim żyjemy.  I taką właśnie sposobność od losu otrzymał filmowy Michał, który wybrał się służbowo w rodzinne strony, miał szybko wracać, lecz pewien zbieg zdarzeń zmusił go do dłuższego pobytu, do weryfikacji swych dawnych  młodzieńczych postaw wobec ojca,  do odnowienia dawnych przyjaźni, ale także poznania zupełnie nowych obszarów życia i ludzi, których dotąd nie zauważał, albo w ogóle nie zdawał sobie sprawy, całkowicie pochłonięty sobą, z ich istnienia. W tym filmie jest mnóstwo szlachetnych, godnych uwagi momentów,  postaci ludzkich, nad którymi warto się i w życiu pochylić, przemyśleć, w jakich często i sami siebie będziemy mogli odnaleźć. Dla mnie najważniejszym przesłaniem tego filmu jest coś, co zawiera się w znaczeniu słowa "uważność". Nie tylko na siebie, ale i na innych. Taką uważnością odznaczył się także policjant przesłuchujący Michała (bardzo dobra scena). Gra go Janusz Michałowski - kolejny poznański aktor, na którego chadzałam do Nowego,  mąż Izabeli Cywińskiej), ktorego mam okazję zobaczyć w filmie w krótkim czasie ( wcześniej był Wiesław Komasa w "Sali samobójców").  Uważności na to co obok dorobił się, dzięki swej przygodzie w rodzinnym mieście, i sam Michał.

Niestety, film, mimo wszystkich swoich dobrych stron (aktorstwo, dobre, pozytywne akcenty w fabule) nie porywa, a nawet chwilami trąci nudą. Mało błyskotliwe dialogi, tudzież brak takich samych scen, smętna bardzo muzyka, ktora przy snującym się tempie akcji, wprost usypia. I chyba reżyser i scenarzysta w jednym zdawał sobie z tego sprawę, bo nagle uraczył nas ni z gruszki ni z pietruszki pożarem, chyba tylko po to, by obudzić drzemiącą widownię. Szkoda, że pan Lechki nie dopracował tego filmu, nie nadał  mu większego tempa, nie urozmaicił jakimiś smaczkami, bo te na które się porwał, były trochę toporne i widać, że wymyślone na siłę. No i trochę zbyt dużo łopatologii (słowa  wieńczące dzieło: "w końcu znalazłeś czas", są zbyt oczywiste, przecież ten film cały czas o tym właśnie mówi. ).

Szkoda, szkoda, że ludzie w polskim kinie sami pracują nad  swoimi filmami. To widać i czuć, że jest w tych filmach potencjał, niestety zostaje on zaprzepaszczony, bo zabrakło wykończenia, lekkości, ciekawych epizodów,  jakiegoś sznytu, a może i korekty (nomen omen!) własnych pomysłów i uzupełnienia ich o inne, czyli obce. Jedna osoba mogła by się zająć pracą nad urozmaiceniem akcji, druga dialogami, jeszcze inna okraszaniem ich humorem. Nie każdy przecież bywa czlowiekiem renesansu. Dziś już nie wystarczy mieć tylko dobry wyjściowy pomysł na film, trzeba jeszcze umieć go sprzedać. A żeby coś dobrze sprzedać, to z kolei trzeba w to coś dobrze zainwestować, także w sferze intelektualnej.

Niestety, nie ocenaim zbyt wysoko tego filmu, bardzo mi przykro, sama liczyłam na coś więcej. Niespecjalnie też polecam, a już szczególni tym, którzy psioczą na polskie kino, że  bure, smutne i pod psem (pies tu także jest, i to nawet jako wizualny leitmotiv filmu).  Na "Erratum" niech idą ciekawi polskiego kina, tylko niech się wyzbędą nadziei, że zobaczą najlepszą rolę Tomasza Kota, ona ciągle jeszcze  przed nim.

skomentuj (9)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Sala samobójców - reż. J. Komasa

Jeszcze nieprzeciętna polska rodzina. Ona, matka i pani domu (Agata Kulesza) - bezkompromisowa bizneswoman, twarda, pewna siebie i nieprzejednana na obu polach swej działalności. On, ojciec i pan domu (Krzysztof Pieczyński) - wysokiej rangi urzędnik państwowy, starający się ze wszech sił o posadę w ministerstwie, dobre, bogate pochodzenie - obszerny dom odziedziczył po przodkach. Ono, o imieniu Dominik (Jakub Gierszał), dziecko obydwojga wcześniej wspomnianych - zagubiony życiowo 19-latek, tuż przed maturą. Najprawdopodobniej spłodzony z przypadku, albo "bo tak wypada", lub w celu by "na starość miał kto podać szklankę wody". A skoro jest, trzeba mu zapewnić porządne wykształcenie, porządne ubranie, porządną opiekę, oczywiście przez osoby obce, bo my - rodzice mamy swoje ukochane kariery, a nasz syn jest po to, by spełnić nasze oczekiwania. Pewnie go i nawet po swojemu kochają i, wg swoich kryteriów, spełniają oczekiwania.  Niestety, darowane ciuchy, prywatny szofer, gosposia Ukrainka nie dają chłopakowi poczucia pewności, własnej wartości, oparcia w ciężkich chwilach. A takie właśnie dla Dominika nadeszły. Nie dosyć, że do matury tylko 100 dni, to jeszcze okazuje się, iż być może ma skłonności homoseksualne...  W każdym razie, na takiego go wykreowano na portalu społecznościowym. Wydawałoby się, cóż wielkiego? Gejów ci u nas już dostatek, niedługo nikogo to już nie będzie dziwić, a że się ludzie trochę pośmieją? Niech im będzie na zdrowie. No, ale w ten sposób pomyśli tylko ktoś, kto ma już ukształtowaną mocną osobowość i charakter. Dominik jest ciągle jeszcze rozchwiany, nie czuje się ani dzieckiem, ani dorosłym. Nie znajdując zrozumienia dla swych problemów u rodziców, którzy nie wyobrażają, że ich syn mógłby być gejem ( skoro oni już mają zamiar swatać go z córeczką ministra), nie mając przyjaciół w szkole (skoro punkt po skończonych lekcjach zajeżdża pod szkołę błyszcząca limuzyna i odwozi go do domu, by mógł się pilnie przygotowwywać do matury), nie mając ich na przysłowiowym podwórku (bo podwórek już dawno nie ma), Dominik zamyka się w sobie i w swoim pokoju uruchamiając wcześniej internet. Przypadkowe kliknięcie i wyskakuje ikonka "Sala samobójców", a wraz z nią zaproszenie. Dlaczego by nie skorzystać? Tym bardziej, gdy człowiek czuje się zgnojony, wykluczony i sam? 

Można przypuszczać, że być może Komasa zainspirował się ociupinkę przy pisaniu scenariusza holendersko- belgijskim filmem "Ben X", traktującycm o uzależnieniu od internetu i zacieraniu się granic między życiem wirtualnym a rzeczywistym. I muszę przyznać, że "Sala samobójców" wcale nie jest gorsza od "Bena X" (choć Ben X jest bardziej zwarty, może bardziej pomysłówy i zaskakujący). Chłopaków z obu filmów różni pochodzenie - Dominik jest synem bogatych, ale bardzo skupionych na sobie rodziców, natomiast Ben ma dobry kontakt z matką, lecz niestety, jest dzieckiem lekko autystycznym. Obydwoje mają podobne problemy w szkole, są wyautowanymi uczniami, Ben z powodu choroby, Dominik ze względu na status rodziców (to fatalne podwożenie i odwożenie ze szkoły do domu), także na pewne cechy osobowościowe, być może jest gejem, czyli ma już dwa powody, by czuć sie innym. Oba filmy zmierzają ku podobnemu finałowi. Oprócz tego, jak czytałam w wywiadzie z Komasą, do pewnych sytuacji w scenariuszu zainspirowało go samo życie, a dokładniej rozmowa zamieszczona w"Wysokich Obcasach"  (też ją pamiętam) matki dziewczyny, której niczego na pozór nie brakowało - spokojny, opiekuńczy dom, uroda, inteligencja, kontakt z rówieśnikami, a jednak - pewnego poranka wyszła z domu, by się zabić. 
 
Kilka uwag formalnych w kierunku filmu. Tak gdzieś do połowy nie można "Sali samobójców" wiele zarzucić. Dobre tempo, cały czas coś się dzieje, trzyma w napięciu na maksimum.  Niestety, akcja zaczyna siadać, gdy Dominik całkowicie pogrąża sie w internecie, żyje drugim, wirtualnym, życiem. Ta sekwencja trąci zdecydowanie dłużyzną.  Wtedy też Gierszał zaczyna trochę gorzej pracować, tak jakby był już zmęczony graniem na jednej, płaczliwej, nucie. Poczułam wtedy znużenie, na szczęście końcówka znowu podrywa nas na równe nogi. Kolorystyka filmu bardzo charakterystyczna, świat blichtru mimo, że bogaty, tchnie jedną wielką szarością. Domyślamy się, że chodzi o szarość mentalną. A świat gry, sala samobójców, na odwrót, nęci i kusi, przyprawiając o mdłości, pod względem kiczu. Film zdecydowanie mógłby być krótszy o 20 minut, może 15, byłby jeszcze mocniejszy. Ale wiadomo, że najtrudniejsza filmowa robota, to cięcia i pozbywanie się scen. Myślę, że przy następnym filmie, Komasa będzie bardziej bezwzględny i obetnie to co trzeba.  Jest za to kilka scen bardzo dobrych,  krótkich, dowcipnych, soczystych, wiele mówiących, i wnoszących sporo świeżości:  pocałunek z rzeźbą w teatrze, natychmiastowe znikanie avatarów w grze (końcówka film), rozmowa matki z psychiatrą (Kinga Preiss - taka mała rólka Kingi, a jak cieszy), rozmowa rodziców z ordynatorem szpitala, no i oczywiście walka judo, od której sie wszystko zaczęło (o "uroku" internetu). 

Po części rozumiem, że tematyka filmu, jego główny bohater, może być denerwująca dla młodych ludzi, którzy okres dojrzewania emocjonalnego mają tuż poza sobą, albo przeszli go bezkonfliktowo, albo mogą się wkurzać, na bohatera, bo sami tacy niedawno byli, ale nie można odmówić z tego powodu filmowi jego atutów, że jest dobrze zrealizowanym obrazem naszych czasów. Jest to tak na dobrą sprawę, film nie tylko o sali samobójców, ale i o świecie samobójców w ogóle (patrz rodzice Dominika).  Ludzie wariują, tracą samokontrolę w zaspokajaniu swoich ambicji, wszelakich: zawodowych, materialnych, własnej prezencji,  form wypoczynku, posiadania drugiego życia, i nie chodzi tu o życie w grze komputerowej, lecz życie intymne itd. Pędzą na zbity pysk w zdobywaniu pieniędzy, stanowisk, zaszczytów, gadżetów i kochanków. Pędząc zapominają czym jest w rodzinie rozmowa, dotyk, wydają sobie tylko polecenia, zdają krótkie relacje, jak minął dzień (najczęściej "bardzo dobrze", żeby nie było za dużo gadania) i tak na okrągło. W końcu zaślepieni, trafiają na jakąś ścianę i giną, albo giną ich dzieci, w sensie dosłownym, albo przenośnym. 

"Sala samobójców" wywołała sporawe (jak na polski film) poruszenie. Reakcja niektórych ludzi jest dla mnie świetnym polem do obserwacji pewnych postaw, które są tak charakterystyczne dla młodego wieku. Wiele osób śmieje sie z Dominika, wyzywa od smarkaczy, który zamiast cieszyć się życiem, zamyka się w domu i szlocha do ekranu, ma myśli samobójcze. Reagują dokładnie tak jak robią to rodzice filmowego Dominika, a wcześniej określają tychże rodziców jako kompletnych głupców. Wystarczy pogratulować takim krytykom i życzyć im, by, dopóki nie zmądrzeją i nie nabędą pokory,  nigdy przenigdy nie płodzili, ani nie adoptowali żadnych dzieci.

piątek, 1 kwietnia 2011

Na gorąco - reż. Brian de Palma

Pamiętam, że któregoś dnia Canal +  "puścił" ten film, przewrotnie (alboe i nie),  w pewien wieczór razem z filmem "The Hurt Locker". Można powiedzieć, że "Na gorąco" to również, jak THL, film z tzw. tyłów wojny. Opowiada, o oddzialiku kilku żołnierzy, ktorzy zatrudnieni są na punkcie kontrolnym.  Ich zadaniem jest rewidowanie ludzi, przekraczających pewne strefy miasta, chodzi o wyłapywanie ewentualnych zamachowców, jak i o przypominanie zwykłym obywatelom Iraku, że jest wojna i, że nie oni tu rządzą.
Służba dość monotonna, tak więc każdy z amerykańskich chłopców sprawił sobie kamerę, aby dokumentować swoje wrażenia z pobytu i wysyłać je rodzinie oraz znajomym, ewentualnie zamieszczać na youtubie.  A jeden z chłopaków, uważa nawet to filmowanie za swoiste ćwiczenia rzemiosła, ma bowiem zamiar powrocie do kraju, kształcic sie w szkole filmowej.

Ta nuda i monotonia sprawia, że mężczyźni szukają mocniejszych wrażeń. Znajdują je także dzięki rewizjom, prawie że osobistym, jakich dokonują na dziewczynkach wracających ze szkoły. Pewnego dnia ginie od miny jeden z kolegów. Nie ma rady, trzeba pomścić tę śmierć.  Oczywiście najłatwiejszym, i pożądanym (!), obiektem o zemsty, jest 15-letnia rewidowana codziennie dziewczynka i jej rodzina. Pod pozorem szukania sprawców podłożenia miny, wkraczają nocą do jej domu. Nie wszyscy żołnierze zgadzają się z tym pomysłem, są tacy, którym nie odpowiadają takie nocne wypady. Zaczyna się wojna także między nimi.

Nie jest to łatwy, ani przyjemny film, tak jak film Bigelow. Dowodem tego może być także medialna cisza, jaka mu towarzyszyła. Żadnych, rozpraw recenzenckich, żadnych festiwali, żadnych nagród, oprócz jednej jedynej, jakiejś pobocznej, specjalnej, w Wenecji. I nie ma się co dziwić. Wojna jaka sie tu jawi, to moralne bagno i degrengolada ( jeden z żolnierzy wybrał zamiast więzienia służbę w Iraku - czyli nie tylko Rosjanie w Afganistanie szukali więziennych rezerw).

Strach, jaki towarzyszy, wystawionym na widok publiczny jak na tacy, żołnierzom, sprawia, że reagują czesto bardzo nerwowo, bywa, że otwierają ogień do zupełnie niewinnych ludzi. Podaje się w filmie, że na przestrzeni jakiegoś czasu(może roku, czy dwóch, nie pamiętam), zabito na takim punkcie 2000 Irkakijczyków, a tylko 60 było rzeczywiście podejrzanych. Reszta, to ludzie, ktorzy nie zatrzymali sie, bo nie umieli przeczytać (w ogromnej większości Irak zamieszkują analfabeci) ostrzeżeń, albo opacznie zrozumieli gesty Amerykanów, traktując machanie ręką jako pozdrowienie. W filmie jest scena zabicia ciężarnej kobiety, którą mąż wiózł do porodu, obrazują ją autentyczne dokumentalne zdjęcia.

Film ma ciekawą formę, paradokumentu, na który składaja sie zarówno autentyczne zdjęcia, robione przez fotoreporterów, jak i podejrzewam może i niektóre przez samych żołnierzy. Są też oczywiście,zdjęcia, ktore udają dokumentalne, są filmiki z youtube, trudno tak naprawdę rozpoznać granicę, które kadry są autentyczne, a które są fikcją. W każdym razie, film jest oparty na wydarzeniach mających miejsce w rzeczywistości. Ukazuje, podobnie trochę jak "Pluton", wojnę pełzającą, tę między Irakiem i USA, ale także tę wewnętrzną, między żołnierzami USA, i co też bardzo ważne - wojnę sumienia, jaką niektórzy z nich, toczą w swojej głowie.