czwartek, 19 lutego 2009

"Jagodowa miłość" - reż. Wong Kar-Wai

Klapa na calego. Nuda, sztuczność (szczególnie postaci), niepotrzebna Norah Jones,  która kompletnie nie potrafiła wytworzyć chemii między nią a partnerującym jej Jude’m Law. Za to Law - bardzo przystojny, można się w nim było zadurzyć od pierwszego wierzenia, w to akurat wierzę. Ale widać Norah była mocno spięta i  przejęta swą rolą, bo nawet nie było widać, że facet się jej podoba. Dobrze, że mu wysyłała kartki z podróży, bo inaczej bym się nie domyśliła.

Najlepiej wypadła Natalie Portman w pokerowym epizodzie -  tylko dla niej warto było wytrzymać do końca.

Film robiony bez serca,  sklecony na zamówienie, pod publikę, co gorsza - amerykańską, nie może być  dobrym filmem. Brak mu szczerości i autentyczności. Szkoda, że Wong Kar -Wai tak splamił swój reżyserski życiorys. Strata nie do odrobienia.

Nie polecam, chyba że ktoś lubi leciuśkie, banalne pioseneczki odtwórczyni głównej roli. I co za pretensjonalny tytuł. Nawet ten oryginalny. "Moje jagodowe noce", "Jagodowa miłość", oba pasują do treści filmu jak ulał. Jest słodko i  kwaśno, owszem – jak to w placku jagodowym, który Norah Jones wcina w kafejce u Law’a, ale niestety,  jest też zakalcowato. Nie udało się Chińczykowio to miłosne American Pie z jagodami. Niech lepiej dalej piecze swe rodzime z wróżbą, są bardziej tajemnicze i zmysłowe.

środa, 18 lutego 2009

"Vicky, Cristina, Barcelona" - reż. Woody Allen

Tym razem Woody Allen, pobywszy przez trzy filmy ("Match Point", "Scoop" i "Sen Kasandry") w zachmurzonej Anglii, za cel swojej europejskiej peregrynacji wybrał rozświetloną, zmysłową i upojną Hiszpanię. I tak trzymać! Nic tak dobrze nie robi starym kościom jak słoneczne kąpiele. A jeszcze na dodatek, w tak pięknym regionie jak Katalonia i w towarzystwie tak uroczych i pełnych seksapilu kobiet, jak Penelope Cruz (Maria Elena), Scarlett Johansson (Cristina) i Rebecca Hall (Vicky). Żeby paniom nie było smutno, za zgodą reżysera, dołączył do nich równie jak one pociągający, w całej swej krasie (a rzadko miał ostatnio okazję, by ją widzom ukazać) – Javier Bardem. Jak to w Hiszpanii, wino leje się strumieniami, smętne dźwięki gitary zmiękczają serca pań, a hiszpański macho, na dodatek artysta malarz (ojej !), zręcznie lawiruje między nimi, kusząc je swymi wdziękami i perspektywą upojnych nocy. Czy może być coś bardziej ekscytującego na Ziemi? Czy jest coś co może zakłócić ową sielankę? A i owszem, jest. I jest to, o ironio losu, miłość, która pojawia się niespodziewanie, nieproszona,  burzy zastany porządek, stare uczucia,  plany i przyzwyczajenia, nie dając nadziei, że będzie wieczna i że zaprowadzi do portu zwanego "szczęściem".
 
   Amerykanki, Vicky i Cristina, są przyjaciółkami na śmierć i życie, mają wiele wspólnego.  Różnią się jedynie kolorem włosów (jedna jest szatynką, druga blondynką), a przede wszystkim podejściem do miłości. Vicky jest osóbką bardzo pragmatyczną, uważa, że miłość powinna być stateczna, dawać oparcie na całe życie,  czyli prowadzić do małżeństwa, a także przekładać się na dobrą pensję ukochanego i solidny, dobrze wyposażony dom –  wspolne gniazdko gruchającej pary. Vicky nie lubi i nie dąży do żadnych szaleństw, stara się być wierna swemu narzeczonemu, ktorego zostawiła w ojczyźnie, sama wybierając się z przyjaciółką do Kataloni, w celach badawczych nad kulturą jej mieszkańców.Cristina jest przeciwieństwem Vicky. To eteryczna blondynka, niepoprawna romantyczka, uważająca, że miłość powinna przynosić cierpienie. Jest otwarta na nowe znajomości,  i miłosne eksperymenty. Niczego w życiu nie kalkuluje, cieszy się tym co przynosi jej chwila bieżąca.Obie dziewczyny,  ulegają pokusom pieknego Bardema. Inaczej być nie mogło. 

   Oczywiście Allen nie byłby sobą, gdyby wszystkiego nie wywrócił do góry nogami. Życie poukładanej Vicky o mało co nie rozsypuje się jak domek z kart, a Cristina, musi na chwilę wyjechać z gorącej Hiszpanii do zimnej Francji, by ochłonąć i pocierpieć w samotności z  miłości, o której po raz pierwszy zamarzyła, by była ukojeniem a nie bólem. W sumie, dzięki otwartemu i bardzo pojemnemu sercu Hiszpana dzieje tego miłosnego trójkąta nie musiały by przybierać tak niekorzystnego obrotu – i Vicky i Cristina mogłyby kochać Juana Antonio – miłość przecież nie zna granic. Ale niestety, pojawiła się ta trzecia – czyli jego była żona Maria Elena – również malarka, utaleniotowana bardziej niż małżonek, ognista, rodrażniona, na granicy obłędu, oczywiście z miłości, która z uwagi na ich hiszpańskie temperamenty nie może się tak jak trzeba zrealizować. I w ten sposób, cała czwórka oscyluje na granicy namiętności, zafascynowania i samozniszczenia – jednym słówem dzieje się, oj dzieje! Allen nam się kompletnie nie starzeje. Jak to śpiewali Starsi Panowie (Przybora i Wasowski):  Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu - ciągle maj!” :)

Miłość, jaką przeżyły dwie Amerykanki Vicky i Cristina, mogła zmienić ich życie. Mogła rozbić ich przyjaźń, co się na szczęście nie zdarzyło. Mogła rozbić także małżeństwo Vicky (jej narzeczony, wiedziony chyba przeczuciem, co ona wyprawia w tej Barcelonie, postanowił przyjechać i  tam ją poslubić).  Niestety, albo na całe szczęście (jak wiemy punkt widzenia zależy od punktu siedzenia), tak też się nie stało. Wszyscy Amerykanie, jak jeden mąż wracają po wakacjach na swe stare śmieci. A nasze przyjaciółki są bogatsze o wspomnienia romantycznego pieknego Juana Antonio i jego ognistej żony Marii Eleny i o wiedzę jaką zdobyły,  że miłość jest panią, która nie lubi żadnych kalkulacji, ograniczeń, dopadnie cię, omota, ubezwłasnowolni, choćbyś się broniła przed nią rękami i nogami, zasłaniała się wrodzoną sobie uczciwością i przyzwoitością, wszelkimi zobowiązaniami, miłością i godnością własną nawet, gryzła, drapała, a nawet strzelała do niej z niebezpiecznej zabawki - małego pistolecika – nie dasz jej rady. Więc po co się bronić? Może lepiej zaryzykować, poddać się jej, niech się nasyci, może padnie pokonana swoją własną bronią – nieokiełznaną namiętnością?  
 
  Film sprawia wrażenie lekkiej komedi romantycznej, i taki jest. Ale,  patrząc na losy Vicky i Marii Eleny, jakoś tak dziwnie połączył mi się, tym smuteczkiem, który zawsze unosi się nad filmami Allena, z losem April z  „Revolutionary Road”. I powiem to teraz odważnie i głośno, czy to nie jest tak, że kobieta, ma w życiu do wyboru dwie możliwości:  zabić siebie, albo swoje marzenia? :(  /Wzruszyłam się. Proszę o chusteczkę.  :) /

niedziela, 15 lutego 2009

"Revolutionary Road" - ulica dla najlepszych

"Najlepszy dom na osiedlu dla najlepszych klientów" -takimi  słowami Helen Givings (Kathy Bates), pośredniczka sprzedaży nieruchomości, reklamowała i zachęcała państwa Wheelerów do kupna domku, jakże wyjątkowo położonego – na wzgórzu.

April i Frank Wheelerowie (Kate Winslet i Leonardo DiCaprio) są małżeństwem z około 10- letnim stażem. On pracuje w firmie komputerowej w dziale sprzedaży, ona – zajmuje się domem i dwójką dzieci, chyba uwierzyła w to, że jest kimś wyjątkowym. Frank realizuje się bez reszty w pracy zawodowej. April ma artystyczne ambicje. Kiedyś uczyła się aktorstwa, teraz będąc żoną i matką, występuje w małym amatorskim teatrzyku lokalnym. Niestety, sztuki tam wystawiane, albo nie są na wysokim poziomie, albo okoliczni mieszkańcy nie znają się na sztuce – teatr bowiem nie cieszy się wielkim  poważaniem i będzie musiał zakończyć swą działalność. I April tym sposobem zrówna się z większością kobiet z osiedla, wiodących szare życie kur domowych w swych kolorowych i ładnie poukładanych domkach.  Z każdym dniem coraz bardziej doskwiera jej zmęczenie, znużenie, zniechęcenie. Co jest jak najbardziej zrozumiałe, ale tylko dla tych, którzy, a właście “które”, doświadczyły na własnej skórze monotonni pracy gospodyni domowej.  Kobieta zaczyna pomału wariować. Na szczęście nie sięga po tabletki nasenne, ani nie odkręca gazu, ani też nie wychodzi z domu i nie wraca. Wpada na pomysł, by całą rodziną wyprowadzić się do Paryża. Fantazjuje, że zdobędzie pracę sekreatarki w jakimś ważnym urzędzie, a mąż, który teraz pracuje niemal 12 godzin na dobę, będzie sobie mógł tam odpoczywać i szukać sensu życia.

Frank, przyjaciele oraz znajomi, skwapliwie potakują głowami, delikatnie przy tym sugerując, że i tak to nic w ich życiu nie zmieni. Jedyną osobą, która zazdrości April  wyjazdu do Europy jest jej najbliższa sąsiadka i przyjaciółka – Milly Campbell. Jako kobieta o tym samym statusie społecznym rozumie dlaczego April podjęła tak desperacką decyzję, jednocześnie zazdroszcząc jej odwagi. Ale właśnie, czy April jest odważna, czy działa na granicy szaleństwa, nie kontrolując swej decyzji, ani pod względem możliwości, ani  konsekwencji jej realizacji?  Może większą odwagą byłoby  pozostanie  na tym  amerykańskim przedmieściu i znalezienie drogi do szczęścia przez pogodzenie się ze swoją przeciętnością a jednocześnie próbowaniem szukania dróg jakiegoś rozwoju duchowego.  Ileż to ludzi, z kolei, porzuca wielkie metropolie, by znaleźć spokój ku temu na ich obrzeżach, albo wręcz w jakichś głuszach, z daleka od zgiełku tłumu i blichtru jaki go otacza. Ale pamiętajmy, to są lata 50-te ubiegłego wieku, czyli początek zachłystywania się dobrobytem, które to zresztą zachłystywanie trwa do chwili obecnej. Dziś ludzie zaczynają już być zmęczeni życiem na topie i coraz częściej szukają izolacji. Ale April, czuła się wtedy wystarczająco wyizolowana we własnym domu, targały nią zupełnie inne ciągoty.

Czy warto by było April z jednej iluzji brnąć w drugą? Czy zastanawiała się choć raz na ekranie, czego ona naprawdę chce i czym jest szczęście? Tak jak większość, łudziła się, że jest ono tam, gdzie jesteśmy nieobecni. April nie wie jeszcze, tak jak wielu z nas na początku swej drogi do szczęścia, że to harmonia i zgoda ze sobą, naszą naturą oraz wewnętrzne dokonalenie się zbliża człowieka do szczęścia, gdziekolwiek i z kimkolwiek by mu przyszło żyć. Ludzie, tak jak ona, często nie mogą pogodzić się ze świadomoscią, że są bardzo przeciętni, ciągle chcą, i sobie, i światu, na każdym kroku udowadniać, że są nadzwyczajni i wyjątkowi ( niestety, nie biorą pod uwagę rozwoju duchowego, tylko materialny) , szukają poklasku, chcą widzieć swe doskonałe odbicie w oczach bliźnich, ciągle są niezaspokojeni i ciągle czują pustkę, w efekcie zabijają się , piją, ćpają, biją,  etc. albo szukają dalszych, coraz bardziej wyszukanych impulsów, by piąć się coraz wyżej i wyżej , zamiast wchodzić coraz głębiej.

Tak jak trudno przepisać komuś receptę na szczęście, tak trudno jednoznacznie osądzać April. Jedno co można powiedzieć, że jest taka jak wiele kobiet.  Monotonnia życia, jaka jest udziałem gospodyni domowej, ale przecież także każdej innej pracy, która nie jest pracą twórczą,  niemożnośc realizowania zawodowych ambicji, z uwagi na wybór pozostania w domu mogły być powodem narastającej goryczy i żalu za traconym potencjałem, o który  April siebie podejrzewała.

Rozumiem doskonale jej stany emocjonalne. Wiem, że można się czuć uwięzionym nie tylko w domu, ale przede wszsytkim w swojej głowie, psychice i nikt temu z zewnątrz nie jest winny.  Instynkt kobiety pcha ją ku mężczyźnie, rodzeniu dzieci, ale rozbujałe ego odpowiadające  na zapotrzebowanie emancypującego się świata kobiet  chce czegoś więcej. Kobieta się szamocze. Chce zmieniać diametralnie swe życie i powołanie.  Liczy, że będzie szczęśliwsza, zdobywając uznanie otoczenia, jako kobieta wyemancypowana, niezależna od mężczyzny, realizująca się nie tylko w kuchni, ale także przy biurku, popada w kolejne uzależnienie - bycia niezależną.

A przecież sytuacja domowa, małżeńska, April nie była najgorsza, a nawet była bardzo dobra. Mąż zarabiał pieniądze, nie wypominał jej tego. Rozumiał, że to dzięki temu, że zajmuje się  całkowicie domem, on może sobie pozwolić na tak wymagającą, ale idobrze płatną pracę. Podzielał  i przyklaskiwał jej aktorskim zainteresowaniom. Jak się okazało – były one jednak chyba  dość powierzchowne, zamknięcie teatru, położyło im kres. Gdyby April była naprawdę zafascynowana aktorstwem, interesowała by się także materią na której ono się rozwija, czyli filmem, teorią teatru, mogła czytać sztuki, chodzić do kina etc. Aktorstwo, jak podejrzewam, było kolejnym sposobem, na bycie oryginalną  swym małym mieszczańskim środowisku.

Ale to są tylko przypuszczenia. Nie poznajemy bowiem April z przeszłości, nawet tej bliskiej. Stykamy sie z nią już w momencie wielkiego kryzysu. Domyślamy się, z jej obecnej postawy wobec męża, dzieci, znajomych, że jest osobą bez żadnych pasji, wiodącą życie typowej kury domowej, latającej bez przerwy ze ścierką – dom wypucowany, że aż strach!  Jej rozmowy z ludźmi są bardzo powierzchowne. Dzieci również pozostają poza kręgiem jej zainteresowań.

W ogóle w tym filmie dzieci są, ale poza kadrem głównie. O dzieciach tylko się wspomina, przeważnie podczas kłótni,  że są pomyłką (pierwsze dziecko), albo dowodem na to, że pomyłka nie była jednak pomyłką (drugie), albo sie na nie krzyczy, bo nudzą. To też charakteryzuje małżeństwo Wheelerów - dzieci nie są dla nich najważniejsze, a powinny być, skoro je powołali do życia. Niedobrze. Ten fakt powinien być najwiekszym zmartwieniem tych dwojga. Zresztą taka zimna postawa April  wobec potomstwa, ma swój dalszy przebieg w czasie filmu.

Czyli, jednym słowem, April to egoistka skupiona tylko na sobie i swoich emocjach? Wydaje mi się to trochę niesprawiedliwe, takie jednostronne przedstawienie kobiety w tym związku. Może dlatego, że autor powieści, pod tym samym tytułem, będącej podstawą scenariusza - Richard Yates, obdarzył April cechami jednej ze swych byłych żon (jak stwierdza w wywiadach ich córka)? Może w budowaniu tej postaci zagrały jakieś osobiste żale, animozje i uprzedzenia, brak minimalnego choćby obiektywizmu wobec kobiety, z którą się rozwiódł? A zresztą, pies im mordę lizał, co tam dywagować, i tak nie dojdziemy prawdy, a kobiety taki jak April, z pewnością są. W końcu każdy z nas jest w mniejszym lub wiekszym stopniu egoist, April – w większym.

Z akceptacją Franka, natomiast, nie mamy wiekszego kłopotu. To dobry mężczyzna był, i porządny, na wskroś uczciwy /przyznaje się żonie nawet do swych “małych” zdrad, he, he :)/, tolerancyjny, z cierpliwością znoszący humory żony, do czasu co prawda, ale jednak!  A że nie umie się baczniej wsłuchać w jej potrzeby i stany emocjonalne? No cóż, w końcu jest tylko mężczyzną. Ci są nastawieni na odbieranie jasnych komunikatów. Skoro April mówi, że go nienawidzi, wierzy w to. A gdy żona, macha mu na pożegnanie przed wyjazdem do pracy, jest pewny, że już jej przeszło.

Czego zabrakło April? Myślę, że otwartości, odwagi wyjścia ze swej skorupy zbitej z żalu z powodu niespełnionych oczekiwań,  zainteresowania innymi ludźmi, umiejętnosci słuchania, a raczej wsłuchiwania się w to co mówią (przykład rozmowy z Johnem, pacjentem kliniki dla psychicznie chorych),  jakiegokolwiek życia duchowego, odrobiny rozsądku i trzeźwego myślenia, a przede wszsytkim świadomości i odpowiedzialności za dzieci, które nawet jeśli powołała do życia przez pomyłkę, albo przypadkiem, to nie ma rady, musi dla nich żyć i  stworzyć im bezpieczny dom oraz przygotować je jak najlepiej umie do wejścia w dorosłość, by wiedziały czego chcą i uniknęły takich błedów jakie jej się przydarzyły (tylko najpierw musiałby sobie sam z nich zdać sprawę). Wiśta wio! Łatwo powiedzieć! :)

niedziela, 8 lutego 2009

"Buty nieboszczyka" - reż. Shane Meadows

Zaintrygowana tytułem, a także brakiem wyeksponowania na pierwszy plan filmu tejże części  okrycia ciała ludzkiego :), sprawdziłam w słowniku idiomów angielskich, co też autorzy filmu ( między innymi Shane Meadows i Paddy Considine) mogli mieć na myśli, dając mu taką właśnie nazwę. “Wait for dead man’s shoes” – czyli "czekać na czyjąś śmierć w celu zajęcia zwolnionego miejsca".Może coś i jest w tym na rzeczy. Film kręci się wokół osi, którą jest los dwóch braci - Richarda i Anthony'ego. Richard to były komandos, a Anthony jest miejscowym odmieńcem, upośledzonym po porażeniu mózgowym chłopakiem, żyjącym, wydawaje się, tylko ku uciesze miejscowej rozleniwionej tłuszczy. Poznajemy ich w momencie samotnej wędrówki po miasteczku, w którym się urodzili i wychowali. Otrzymujemy sygnały, że wcześniej, podczas nieobecności starszego brata, wydarzyło się tu coś okropnego, czego ofiarą padł chory Anthony. Od tego momentu Richard wkroczył na drogę zła. Przekonał się, że jest zdolny do takich samych czynów, jak ci, których postanowił za zło ukarać. Zaczyna chodzić w butach tych, których czyni nieboszczykami. 

Richard zajmuje miejsce oprawców swego chorego brata, ktorego, jak sam przyznaje, gdy byli dziećmi, wstydził  się przed otoczeniem.  Dopiero, gdy banda małomiasteczkowych opryszków, narkomanów, co tu dużo gadać – bezmyślnych głupców, pracujących dla miejscowego króla narkotykowej dilerki – Sonny’ego, doprowadziła go do śmierci, zdał sobie sprawę, jak naprawdę mocno brata kocha. Niestety, jest już za późno, by mu to powiedzieć i okazać. Jedynym zadośćuczynieniem, jak mniema, może być tylko wejście w rolę mordercy – mściela, wymierzającego głupcom karę za grzechy. Richard zdaje sobie sprawę, że grzeszy, tak samo jak tamci.  Przed rozpoczęciem swej prywatnej krucjaty, modli się do Boga o wybaczenie, zarówno jemu jak i tamtym, by mogli wszyscy wspólnie: kaci i ich ofiary, spotkać się w niebie. 

  Ale reżyser filmu, Shane Meadows, grzechem głównym swego filmu uczynił, oprócz grzechu zabójstwa i samowolnej zemsty - także grzech zaniechania. Ten grzech popełnił przede wszystkim Mark, bierny i jedyny trzeźwy, przytomny,  obserwator wyczynów swych kumpli. Nie brał on czynnego udziału w gnębieniu kaleki, ale niestety, nie próbował ich powstrzymać. Gdyby podjął taki wysiłek, kto wie, może by mu się udało i nie doszło by do lawiny nieszczęść. To właśnie, jemu, temu który zaniechał obrony bezbronnej ofiary, Richard postanawia dalej  przekazać buty nieboszczyka. 
 
  Film, jaki wyreżyserował Meadows na dwa lata przed fantastycznym “To właśnie Anglia!” zasluguje na uwagę, choć nie jest jeszcze tak perfekcyjnie oddziałujący na emocje widza, jak właśnie film o małomiasteczkowych skinheadach. Oba filmy łączą jednak podobne problemy. Głęboka angielska prowincja, a na niej grupa młodych ludzi, którym przewodzą i których wykorzystują dla swej nielegalnej działalności stare przestępcze wygi. To na nich spoczywa odpowiedzialność za  deprawację młodych, którzy są przecież  tak bardzo na nią podatni -  nie mają pracy, ani większej etycznej świadomości. Łatwy zarobek jaki im dają, w połączeniu z brakiem konkretnego zajęcia i stosowaniem używek prowadzi w efekcie do totalnego zgnuśnienia i kanalizowania nagromadzonej energii oraz agresji w stronę najprymitywniejszych uciech, kończących się często satysfakcją z dręczenia słabszych od siebie.
 
W odróżnieniu od “To właśnie Anglia!” brak w “Butach nieboszczyka” kontekstu politycznego. Realia (czas, miejsce) nie są tu tak naprawdę ważne – taką opowieść można by przypisać każdemu miejscu na Ziemi, każdemu porządnie ucywilizowanemu, bo podjerzewam, że w ostępach australijskiego buszu, wśród Aborygenów, tego rodzaju mentalna tępota jednak nie występuje.
Film ten jest swoistą balladą – jest bardzo poetycki, głównie za sprawą zdjęć (szczególnie te o poranku, gdzie ujęcia pod światło dodają szczególnego smutku i nostalgii za utraconym dobrem) oraz kompozycji fabularnej – sekwencje wyjęte z pamięci, a raczej wyobraźni Richarda mściciela, ilustrujące los jego chorego brata w rękach bezmyślnych narkomanów, są w czarno-białych barwach, porysowane, mają charakter zniszczonego filmu dokumentalnego -  jeszcze bardziej utwierdzają widza w prawdziwości zdarzeń i czynią zrozumiałymi pobudki jakimi kieruje się Richard wyruszając na swą krucjatę. 

 Dużą rolę w budowaniu balladowego nastroju  gra także przyroda i piękne otoczenie miejsca będącego areną dziejącego się dramatu – malownicze miasteczko położone u stóp wzgórza, na którym królują ruiny romantycznego zamczyska. Jak się okaże – będzie ono miało także swoją rolę do zagrania.  Poza tym pochmurna aura, deszcz (jak to w Anglii zresztą) potęgują ponurą atmosferę.  Bohaterami filmu są przedstawiciele prostego narodu, a tematem historii - krzywda, kara, wędrówka, tajemniczość (maska przeciwgazowa na przykład, co mnie jednak trochę drażniło), zmysłowość (w tym także narkotyczne odloty) . A poza tym -  kolejne akty zemsty oddzielają strofy smętnej ballady muzycznej, śpiewnej tylko przy dźwiękach gitary (niestety, nie dotarłam do informacji o autorze i wykonawcy). 
 
Koniecznie muszę jeszcze wspomnieć o rewelacyjnym  aktorstwie, i to w przeważającej części ludzi, którzy prawdopodobnie nie sa zawodowcami. Z nazwisk, które warto zapamiętać, by zachęciły nas do zobaczenia innych produkcji nimi firmowanych, koniecznie trzeba wymienić:
-  Tobby Kebbel - grający upośledzonego brata. Dorównuje grą Leonardo DiCaprio z "Co gryzie Gilberta Grape'a".
- Poza tym - Paddy Considine - odtwarzający główną rolę, także współautor scenariusza.  Jak się okazało, widziałam go już w "Leci miłości" (w reż. Pawlikowskiego), ale zapamiętam go dopiero teraz, po "Butach nieboszczyka".
- Gary Stretch - oj, tego gościa też nie zapomnę. Jego Sonny - to Mount Everest bezmyślności, totalnej głupoty, tak powszechnie obecnej, która często jest źródłem wielu nieszczęść na Ziemi. To on był tym największym złym, motorem napędzającym machinę bezprawia, wyuzdania, ale pozostali, też zasłużyli na karę, właśnie za grzech zaniechania.
  Film ma także pewne wady, na niektóre przymknęłam oko (ot, choćby wspomniana już wcześniej przeze mnie pretensjonalna maska przeciwgazowa),  ale nie mogłam niestety przymknąć ucha – na  "anielskie" śpiewy pod koniec, wprowadzające niepotrzebnie nadętą atmosferę patosu, która nie pasowała mi do całej prostej "balladowości" filmu.
  „Buty nieboszczyka”  na pewno warte są zobaczenia, tym bardziej, że brutalność, jak na krwawą balladę przystało, jest mocno obecna, ale na tyle na ile jest potrzebna, bez zbędnego nią epatowania.

niedziela, 1 lutego 2009

Z odzysku - reż. Sławomir Fabicki

19-letni Wojtek nie ma lekko, jak zresztą wielu jemu podobnych młodych ludzi żyjących  w różnych zakątkach naszego kraju.  Mieszka wraz z matką kątem u dziadka. Ojciec nieobecny. Bieda aż piszczy. Na szczęście w pobliżu jest  szkółka bokserka, z ktorej  na nieszczęścieWojtek szybko wylatuje - kara za pokątne nielegalne walki . Na szczęście Wojtek poznaje niemłodą już  Ukrainkę z synem, która sprząta w domu publicznym i zakochuje się w niej z wzajemnością. Na nieszczęście (?) Ukrainka jest uczciwa i nie chce pieniędzy, które Wojtek dla niej zarabia, znowu nielegalnie, jako chłopiec wynajęty do bicia tych, którzy nie chcą spłacać długów. Wszelkiego rodzaju kluby nocne, tak pieknie nazwane inaczej jaskiniami hazardu i rozpusty, cały półświatek wielkiego miasta tylko czyha na takich jak on, wywodzących z najuboższych kręgów społecznych, którzy by przetrwać mogą zdać  się tylko na swojego ciało, to znaczy na jego sprzedaż (mam tu na myśli także wykorzystanie siły mięśni). Muszą więc, albo zapylać za grosze w brudzie i smrodzie, czego i próbuje Wojtek, gdy chcąc, w porywach,  uczciwie zarabiać  wynajmuje się do pracy w chlewni. Albo za większe i łatwiejsze pieniądze robią inny użytek ze swoich muskułów, oddając je na usługi gangsterom. Oczywiście, nie każdy z tych młodych ludzi, radzi sobie z uszkadzaniem ciał dłużników bezproblemowo. Dla jednych walenie po łbach bliźnich, jest fajnym sposobem na pozbycie sie złogów adrenaliny, dla innych, jak dla Wojtka, sprawa nie jest aż tak bardzo oczywista. Tym bardziej, że chłopak zakochał się w Ukraince, będącej w swej ojczyźnie ofiarą męża, tzw. damskiego boksera, od ktorego postanowiła uciec do sąsiedniej Polski. I z czym jak z czym ale z przemocą to ona nie chce mieć do czynienia. A że miłość wymaga poświęceń, to Wojtek ma problem, chce pomóc kobiecie i jej dziecku, ale nie potrafi tego zrobić tak, by ona tę pomoc mogła zaakceptować. 

Z filmu wyłania się morał znany od wieków i Fabicki  nie dokonuje żadnego przewrotu myślowego -  aby uczciwie zarobić, trzeba się porządnie narobić. No tak,  jest to, kolejny dołujący obraz smutnego polskiego pejzażu, ale oglądało się go przyzwocie. I to z dość dużym zaanagażowaniem w podłe losy postaci filmowych, co jest zasługą aktorów: Antoni Pawlicki, Jacek Braciak, KazimierzTrela, Michał Filipiak jako "Baton", Jowita Miondlikowska, że o Mastalerzu, katowanym wytwórcy krasnali ogrodowych, nie wspomnę . Zresztą cały zespół aktorski dobrze się spisał -  każda rola i rólka była dopracowana i świetnie, wyraziście zagrana, zapadająca w pamięć. A poza tym - żadnych dłużyzn, dobre dialogi, scenki rodzajowe - krótkie lecz dobitne.  Nie ma co narzekać. Jeśli trzeba koniecznie, to jedynie na realia, podejrzewam, że nie tylko polskiej rzeczywistości. 

Film jest dobry w swym gatunku, jako dramat młodego człowieka, przekraczającego różne progi dorosłości - szukanie sposobu na samodzielne utrzymanie, miłość i to nie taka nastoletnia, ale od razu z kobietą dojrzałą, wymagającą trzymania się pewnych norm w życiu. Wojtek ciągle musi wybierać,  podejmować bardzo poważne i brzemienne w skutkach, jak się później okazuje, decyzje, a przecież sam jest jeszcze bardzo młody, samotny i zagubiony, wychowywany bez ojca. Film jest smutny i dołujący, owszem, ale i  ostrzegający przed beztroskimi łatwymi wyborami, wiodącymi  na drogę przestępstwa oraz trudem, a wręcz  niemożnością później  zejścia z tej drogi.