sobota, 31 stycznia 2009

Jeden odchodzi, drugi zostaje

Oj, niewesoły to film, choć komedią nazwany. Fakt - sporo w nim zabawnych momentów, ale po seansie pozostawia gorycz. Tytuł filmu – jak najbardziej adekwatny do treści. Śledzimy bowiem losy dwóch panów, obaj w średnim wieku: Daniela (D. Auteuil) i Alaina (P. Arditi), którzy przyjaźnią się ze sobą i równocześnie przeżywają romanse, rzecz jasna pozamałżeńskie. A każdy z nich ma inne podejście do zdrady.

Daniel to mężczyzna konkretny, zawsze wie czego chce i twardo dąży do celu. Zresztą to widać po ilości jego żon. Ma już drugą, a za chwilę, będzie miał trzecią. Nigdy nie okłamuje swej partnerki, której przecież przysięgał dozgonną miłość. I zawsze walczy jak lew o swe nowe szczęście. Może czasem odezwie się w nim sumienie, ale szybko je uspokaja - nie on pierwszy i nie ostatni. Jest przecież jednym z milionów mężczyzn sobie podobnych, niefrasobliwych – zawsze zakochanych, i zawsze w nowej i młodej kobiecie. Alain natomiast to ciepłe kluchy. Taki ciapciak, pysiaczek swej żonki. Stojący w rozkroku miedzy nią i kochanką, obie uwielbia i życia bez nich sobie nie wyobraża. W końcu ląduje w psychiatryku, a w rezultacie terapii w łóżku swej żony. Przynajmniej na jakiś czas. Postawa którego pana nam się bardziej podoba? Którym panem panowie życzyli by sobie być? Którego męża by panie wolały:
a/  szczeregodo bólu, bezkompromisowego, stawiającego odważnie czoła nowym miłosnym wyzwaniom Daniela, czy:
b/ Alaina -  zakłamanego, aczkolwiek rozkosznego, zawsze zawijającego po burzy do bezpiecznego portu, jakim jest żonka, a dokładniej jej łóżko i stół w jadalni?
Tak źle i tak niedobrze. Wszystko jedno – odejdzie czy zostanie. Zawsze ktoś będzie cierpiał. Najlepszym wyjściem byłoby żyć zgodnie z szóstym przykazaniem. Ale wtedy, po co ono by było?
"Jeden odchodzi, drugi zostaje" to bardzo spokojny film o niespokojnych momentach z życia panów w średnim wieku. Zrobiony przez mężczyznę. Dlatego miło, że jest aż tak krytyczny. Bo niby jest w nim zrozumienie męskiej natury, ale takie trochę z politowaniem – starsi panowie szamoczący się w miłosnych pętach narzuconych im przez młode i bardzo wymagające panie, nie zawsze wyglądają imponująco, szczególnie fizycznie. Mamy na to w filmie dowód w postaci paru zabawnych scen w negliżu, na szczęście nie w wykonaniu Auteuila, a Pierre Arditi.

 Natomiast Daniel Auteuil jako Daniel, zakochany niczym nastolatek w kobiecie prawie w wieku swego syna z pierwszego małżeństwa, wypada znakomicie. I wcale nie dziwimy się, że dla niego Charlotte Gainsbourg (Judith) porzuciła z miejsca swego męża. Wierzymy, że Daniel jest o niebo namiętniejszy, ciekawszy, zabawniejszy, seksowniejszy, rozmowniejszy i szalony niż ten jej młodzik. Ot choćby ten pocałunek na pierwszej randce w lokalu przy kawie, rzut ich obojga na łóżko w sklepie meblowym i gorące pocałunki przy klientach, kupowanie nowego i większego mieszkania dla swej wybranki i te oczy Daniela A., ciągle gorejące węgielki, a między nimi ten frapująco krzywy nos! Każda by sie w Danielu zakochała! Mówiąc całkiem poważnie – już nie od dziś i nie od tego filmu wiemy, że Auteuil doskonale sprawdza się w rolach przeciętnych mężczyzn, którym los pewnego dnia stawia wyzwanie, a oni je podejmują. Tak jest i tym razem. Film, jak i aktorstwo wspomnianych wyżej, polecam, jeśli tylko nadarzy się komus okazja. A wpis ten (wyciągnięty z mocih przepastnych archiwów) poświęcam Danielowi Auteuil właśnie, którego juz dawno w niczym nowym nie widziałam, to się i stęskniłam. :)

* A 12.01.2009 - zmarł reżyser filmu Claude Berri. :(

czwartek, 29 stycznia 2009

Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz - reż. Sidney Lumet

To już drugi z kolei film, po “Rodzinie Savage’ów”, jaki widziałam w ostatnim czasie z PSHoffmanem, z dysfunkcyjną rodziną w tle, w których gra syna pozbawionego w młodości uczuć i ojcowskiego zainteresowania (i dobrze, bo  jak nabrzmiały to temat przypomina się o tym coraz częściej i głośniej, ot, choćby wydana niedawno książka „Listy do ojca”). Tak, “Nim diabeł dowie sie, ze nie żyjesz” to nie tylko thriller i sensacja, to także, a dla mnie przede wszystkim -  dramat rodzinny. Otóż, rodzina nie zawsze jest opoką i  mityczną ostoją spokoju i bezpieczeństwa. To bardzo często chory organizm, namnażający kolejne jeszcze bardziej zbzikowane komórki, które rodzą kolejne, jeszcze bardziej nieczułe od macierzystych itd. – w filmie przyklad córki Hanka Hansona (Ethan Hawke) – bardzo cynicznej młodej osóbki, tak a nie inaczej wychowanej przez swoich rodziców. Andy Hanson, jego brat ( czyli PSHoffman), dzieci na szczęście już nie posiada.

Ale oczywiście, byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie zauważyła, że  film Lumeta, to także bardzo dobrze skrojona opowieść sensacyjna, w której jedno wydarzenie oglądamy z perspektyw każdej osoby oddzielnie, każdej, ktora była w nie mniej lub bardziej zamieszana. Obserwujemy tragiczne konsekwencje jednego niefortunnego pomysłu, będące karą za podniesienie ręki na rodzica - "czcij ojca swego i matkę swoją", dla zachowania porządku rzeczy, bezwzględnie, nawet jeśli nie dali ci oni miłości i nie nauczyli cię kochać, zdaje się kończyć Lumet -  na to wskazują losy jednego z braci. Zakończenie filmu niesamowite, pozostawiające widza w bezradnym oniemieniu i zawieszeniu we wszelkich osądach. Nie ma mądrych, nie działają żadne przykazania, tam gdzie w grę wkraczają emocje i uczucia.

niedziela, 25 stycznia 2009

Wygnanie

„Budzę się w nocy i nie mogę spać, słuchając jego oddechu. On kocha nas tylko dla siebie. Tak jak rzeczy. Boże, od lat żyjemy w ten sposób. Czemu jestem taka samotna? Dlaczego on nie rozmawia już  ze mną  tak jak kiedyś? A może tylko wydawało się, że rozmawiamy… Nie będę potrafiła niczego mu wytłumaczyć. Muszę coś zrobić. Jeżeli tak dalej będzie, wszystko umrze. Nie chcę wydawać na świat umierającego. Możemy żyć bez umierania. Jest taka możliwość […] Nie wiem jaka, ale wiem, że jest. Ale jest to możliwe tylko razem, jedno dla drugiego, razem. To niemożliwe w pojedynkę. Nie ma sensu. To błędne koło. Jak mam mu to wytłumaczyć, by zobaczył, co robi i zrozumiał?”
To najważniejsze słowa „Wygnania”, które objaśniają motywy postępowania Very, objawiającej mężowi, że będzie miała dziecko, którego ojcem jest jego przyjaciel – Robert. Co się wydarzy? Czy mąż wzniesie się ponad swój egoizm, swoją miłość własną, zrozumie, że najważniejsza jest ta przyszła, niewinna, nowonarodzona istota, która przecież nie prosi się na świat, nie wie,  kto jest jej ojcem, dla niej, by nie umierać za życia,  najważniejsza jest miłość i świadomość, że kocha się ją dlatego tylko, że zaistniała, wszystko jedno z czyjego nasiona. Czy warto było Verze ryzykować i posłużyć się kłamstwem, by jej mąż Alex, zobaczył i zrozumiał, tak jak tego pragnęła, że życie bez umierania jest możliwe tylko razem, jedno dla drugiego, bez miłości własnej na pierwszym planie.  Czy Alex zrozumiał, co to jest miłość? Czy mężczyźni nie rodząc dzieci, znają miłość bezwarunkową, jaką znają kobiety będące matkami?
  "Wygnanie" - jeden z pięknieszych, mądrych, filmów, choć bardzo chłodny, dostosowany nastrojem do wyjałowionego z uczuć życia będącego udziałem współczesnych,  o światach kobiet i mężczyzn, którym tak  trudno się spotkać i zrozumieć, by dojść razem do krainy szczęścia – raju.  Film, jak piszą znawcy, ma wiele odniesień do Starego i Nowego Testamentu, do mistrza Andrieja Tarkowskiego, z którego Zwiagincew czerpie garściami (swoją drogą – dla mnie chyba już najwyższy czas, by zacząć powtarzać filmy Tarkowskiego) – zapraszam więc do przeczytania bardzo dobrej, fachowej, przystępnej, odkodowującej reżyserskie szyfry, recenzji pani Magdaleny Kempnej:    http://artpapier.com/?pid=2&cid=3&aid=1245

czwartek, 22 stycznia 2009

Cztery noce z Anną - reż. Jerzy Skolimowski

Jerzy Skolimowski po 17 latach postanowił powrócić na ekrany. Po niezbyt udanej adaptacji "Ferdydurke" (do czego zresztą sam sie ze skruchą w wywiadach przyznaje, wierzę mu na slowo, bo jeszcze nie widziałam), zdecydował się na skromną, bezpretensjonalną kameralną opowieść o.... no właśnie, o ... czlowieku, jakże by inaczej, o jego samotności, o wielkim beznadziejnym pragnieniu miłości i o tym jak trudno mu o porozumienie z drugą istotą taką jak on.

Film polecam tylko tym, którzy są w stanie znieść sporą dawkę goryczy. Ale taka też jest i rola kina, które ma nie tylko bawić, lecz czasem pobudzić do refleksji, nie zawsze wygodnych, ale przecież, wartych przerobienia, by wysnuć z nich jakieś być może i pozytywne wnioski.

Natomiast zdecydowanie nie polecam wrogom kina polskiego, narzekającym, że w nim tylko bieda piszczy.  Mizeria życia w “Czterech nocach z Anną” wyziera bowiem z każdego kadru, z każdego filmowanego kąta i każdego zakamarka polskiej prowincji, będącej tłem dramatu. Jak rzekł Skolimowski, do napisania scenariusza został zainspirowany wydarzeniem opisanym w prasie, a dziejącym się gdzieś na wschodzie Azji. Chodzi o dość specyficzne randki –nieśmiały mężczyzna, zakochany w znanej tylko z widzenia kobiecie, zakrada się nocą do jej domu, by pobyć choć parę krótkich milczących chwil u boku dziewczyny pogrążonej w głębokim śnie. Polski reżyser zauroczony tą historią, czemu się zresztą nie dziwię, pomysł na scenariusz - wspaniały, osadził ją w szarym miasteczku swej szarej ojczyzny. I dobrze, bo jednak, mimo, że tak nie lubimy się do tego przyznawać, ale ciągle przecież jesteśmy prowincją Europy, i mentalną i fizyczną.

Z ekranu czarna rozpacz leje się strugami. Akcja dzieje się w zaplutym miasteczku, przeciętym rzeczką, którą spływają do morza różności, także krowie zwłoki, na przełomie późnej, bardzo słotnej jesieni i szaro-brudnobiałej zixmy. Głównym bohaterem jest mężczyzna w okolicach 40-tki, wyglądający na lekko opóźnionego umysłowo, ale po chwili orientujemy się, że to tylko (albo aż!) chorobliwa nieśmiałość, która bardzo ale to bardzo utrudnia mu życie i pakuje w różne tarapaty. Leon (tak ma na imię ów odludek nie z wyboru) pracuje w przyszpitalnej spalarni odpadów, także organicznych. Po pracy udaje się do swej nory, umiejscowionej tuż przy szpitalu, gdzie opiekuje się umierającą babką. Jedyną jasną stroną jego życia jest jedno z okien hotelu dla pielęgniarek, należącego do pokoju Anny. Każdego wieczoru, po wypełnieniu wszystkich obowiązków, mężczyzna przystępuje do obserwacji krzątającej się za szybami kobiety (świetna Kinga Preis - moja ulubiona aktorka). Jest to najzwyczajniejsza, najbardziej przeciętna osoba pod słońcem To, że została obiektem fascynacji Leona zawdzięcza tylko temu, że okna jej mieszkania są naprzeciwko jego okna. No i to, że jest sama. Acha, być może także temu, że Leon któregoś paskudnego dnia był świadkiem gwałtu na Annie. To wydarzenie mogło pozostawić ślad w jego psychice, być może także w wyobraźni… Podpatrywana kobieta ma co prawda grupkę znajomych, ale ci zawsze opuszczają ją, gdy nadchodzi noc. Pewnego wieczoru, Leon postanawia przekroczyć ramy okienne i zbliżyć się jeszcze bardziej do obiektu lokalizacji swych uczuć.
 A my, będąc świadkami tych swoistych  intymnych peregrynacji Leona poza parapet okna na przeciwko,  sami już nie wiemy, czy on kocha ją, czy swe pragnienia, by mieć kogoś bliskiego, kogoś!? – o kobietę mu konkretnie chodzi, taką którą mógłby otoczyć troskliwym ramieniem, na co dzień sprawić, by mogła sobie po pracy odpocząć, a od wielkiego święta kupić jej piękny  pierścionek.

Momentami film ogląda się jak kryminał, ale otrząsamy się z napięcia, w jakie wprowadzają nas poczynania Leona i zdajemy sobie ze smutkiem sprawę, że oto przecież widzimy dramat mężczyzny i  kobiety, obojga równie samotnych,  tak samo głodnych uczuć, a jednak podobnie nieszczęśliwych, choć żyjących tak blisko siebie, w oddaleniu zaledwie kilkudziesięciu metrów, a jednak nie potrafiących sobie pomóc . Dlaczego? Z braku śmiałości, empatii, chęci zrozumienia i odwagi poznania drugiego człowieka?  A może  z powodu  nieporadności,  zbyt powierzchownego oceniania bliźnich ,  a także  ze strachu? przed czym? przed drugim takim samym człowiekiem? przed rozczarowaniem, przed poczuciem krzywdy, której już wcześniej się doświadczyło… albo też -  nie wiedzą jeszcze, nie dopuszczają do siebie prawdy, że są zdolni kochać tylko samych siebie.. cierpią więc i tęsknią na próżno.

środa, 21 stycznia 2009

"BRACIA KARAMAZOW" - tym razem Petra Zelenki

Niech was tytuł nie myli. "Bracia Karamazow"  Petra Zelenki są rozprawą, albo rozprawką na temat istoty aktorstwa, a nie kolejną filmową wersją dzieła Dostojewskiego. W ramach przyjacielskiej współpracy między sąsiadami aktorzy praskiego teatru przyjeżdżają wystawić inscenizację „Braci Karamazow” do nieczynnej stalowni w Nowej Hucie.  Ot, taki nowatorski pomysł – jedno z największych światowych  dzieł XIX wiecznej prozy, wiecznie żywe (także ze względu na poruszane zagadnienia religijno-filozoficzne) wystawić w martwym miejscu, jakby grobowcu  idei komunistycznych, za jaki by można uznać teren Nowej Huty – pomnik pracy socjalistycznej, która od czasów rewolucji październikowej miała zastąpić ludziom Boga i wszelkie możliwe duchowe życie. Ale sprawa się nieco komplikuje. Tuż obok artystów, odgrywających na scenach literackie dramaty ludzkie, dzieje się prawdziwy, namacalny dramat człowieka, pracownika stalowni, któremu umiera syn. Czuje się on winny jego śmierci. Zwierza się ze swych rozterek artystom. Niestety, aktorzy zdający sobie sprawę, z powagi jego dramatu, zostawiają go z nim samemu sobie. Owszem, ten i ów czasem powierzchownie z biedakiem porozmawia , ale na tym  zainteresowanie z ich strony losem zrozpaczonego mężczyzny  się kończy. 

Aktorzy oddają się  bezgranicznie wyimaginowanym tragediom, scenicznym filozoficzno-religijnym dysputom, gdy tymczasem obok nich, człowiek z krwi i kości, przeżywa autentyczny ból i czuje sie w swym cierpieniu bardzo osamotniony. Tym bardziej, że zza kulis obserwuje próby teatru, widzi niesamowite zaangażowanie i poświęcenie postaciom, tak naprawdę wymyślonym, choć wiadomo, problemy poruszane przez nich są jak najbardziej uniwersalne, ale przecież jego osobista tragedia, jego mały-wielki dramat, jest dla niego najważniejszy. To potęguje jeszcze bardziej smutek i desperację robotnika (aktualnie stróża). Świetna rola – Andrzeja Mastalerza.Czyżby  aktorzy, przeżywający co rusz na scenie, czy przed kamerą najróżniejsze dramaty ludzkie, wgłebiający się zawodowo w najskrytsze zakamarki psychiki ludzkiej, są tak jak lekarze, jednak nieco znieczuleni na prawdziwy ludzki ból, nie fizyczny, lecz duszy, dziejący się tuż obok nich? 

 Wydaje mi się, że owo pytanie na temat wrażliwości i zaangażowania się w los człowieka na ekranie czy scenie można by poszerzyć. Nie tylko w kontekście  spojrzenia na aktorów, ale także na widzów i kino, teatr, w ogóle. Czyż nie jest czasem tak, że bardziej odczuwamy, przejmujemy się,  a także przy okazji dowartościowujemy się swoją niby tolerancją, współczuciem dla bliźnich oraz wielkodusznością w zrozumieniu takich czy innych postępków czy zachowań bohaterów na ekranie, scenie niż w życiu? Łatwiej nam przychodzi tolerowanie gejów, wszelkich innych odmienności, dalej - przestępców, złych matek, ojców, synów itd. oglądając ich przypadki na sali kinowej czy scenie, niż stykając się z podobnymi postaciami w życiu rzeczywistym? Nie jest to oczywiście naganne, że łatwiej, że wychodzimy z kina podbudowani i dowartościowani swym człowieczeństwem, ważne, że chociaż na chwilę otwieramy się na inne światy. 

  Co do samego filmu - jak dla mnie trochę za dużo było tu Dostojewskiego i samych "Braci Karamazow". A przecież, wg mnie, nie o nich tu chodzi.  Przez co trochę rozmywa się istota filmu. Tak jakby reżyserowi zabrakło pomysłu na rozbudowanie scenariusza. Mógł po prostu zrobić film krótszy i tyle. Byłby bardziej dramatyczny, wyrazistszy i ostry.

niedziela, 11 stycznia 2009

Rozmowy nocą - reż. Maciej Żak

Film  ani na tak, ani na nie. Czy może być jeszcze gorsza ocena? Ale nie ma się co zrażać. To w gruncie rzeczy i przy odrobinie dobrej woli  bardzo sympatyczna i jakże bliska każdej, każdemu z nas,  projekcja marzeń na temat związków miłosnych i przyszłych partnerów, z którymi chcielibyśmy je zawrzeć. Jak fajnie by było znaleźć faceta, który nie jest ani super przystojny (tak jest zdecydowanie bezpieczniej dla trwałości związku),  ani całkiem brzydki. W dodatku umie świetnie gotować, a jeszcze lepiej - specjalizuje sie w kuchni włoskiej (mniam!). Jest nawet szefem miłego lokalu w stolicy, ma mieszkanie w starej kamienicy, co prawda obok mieszka jego matka. Na szczęście jest ona nowoczesną, tolerancyjną, wyzwoloną panią w średnim wieku. Mimo to,  może,  w przyszłości da sie namówić,  by popilnować maleństwo, które przyjdzie na świat.  A co najważniejsze - facet nie jest jakąś napaloną, niewyżytą seksualnie bestią. Wręcz przeciwnie, jest w sam raz nieśmiały, nieco spłoszony (w końcu ma już 34 lata, ale to jeszcze nie jest 54!), ale także bardzo chętny, jednym słowem - świetny materiał do obróbki. I takiego właśnie ideała spotyka na swej drodze, a dokładniej dzięki ogłoszeniu w gazecie, Matylda (Magdalena Rożczka), 30-letnia panna (stara), ktora ma już dość niewydarzonych facetów, bojących się podjąć poważne życiowe decyzje, o założeniu rodziny na przykład.  Postanawia więc szukać dawcy nasienia, a nie kandydata na męża. I trafia na Bartka czyli na Marcina Dorocińskiego. Bartek ma jednak wieksze ambicje. Być dawcą to dla niego zdecydowanie za mało. Tym bardziej, że Matylda stanowi z kolei jego spełnienie marzeń. Dziewczyna jest ładna, zgrabna, ma zmysł estetyczny i plastyczne uzdolnienia – utrzymuje się z lepienia aniołów, które ostatnio mają wielkie wzięcie, na całym świecie, także w dalekiej Azji. Japończycy to nawet chcą, by anioły Matyldy były drugim symbolem ich ojczyzny, tuż obok kwiatu wiśni. Poza tym ma swoje mieszkanie, które chwilowo dzieli z przyjaciółką Weronką, seksoholiczką, ale to dobrze, bo przynajmniej obie panie, mają sobie o czym w nocy pogadać. No, i to tyle. Bartek zakochuje się w Matyldzie, ona zraniona wcześniej przez innych broni się jak lwica przed kolejnym rozczarowaniem.  W pewien sobotni wieczór dochodzi do spełnienia warunków umowy i co z tego wyniknie można się oczywiście bez trudu domyślić, przecież to film o marzeniach, które się spełniają. 

"Rozmowy nocą" są  bezpretensjonalną komedią (?), komedyjką, którą można pooglądać na przykład przy śniadaniu (tak jak ja) i nie udławić się ze śmiechu, a i trawieniu nie zaszkodzi. A nawet apetyt zaostrzy na porę obiadową, te soczyste kolorowe pyszności, które wychodzą spod ręki Marcina Dorocińskiego...  Paluszki lizać! A i Marcin D. wygląda również całkiem smakowicie.  /Podobno został niedawno ojcem. Pogratulować! I zdrowia życzyć!/

Chaos - Xawery Żuławski

Już ponad dwa lata minęły od premiery. O filmie Xawerego Żuławskiego pewnie już większość zapomniała, jeśli w ogóle do kogoś dotarło, iż takiż powstał. Dobrze jednak, że mamy dostęp do Canal +, który umożliwia Polakom-kinomanom żądnym (tu szeroki uśmiech z rodzaju powątpiewająco-ironicznych) zaznajomić się z nowinkami kinematografii polskiej. Co prawda,  „Chaos” nowinką już nie jest, za parę miesięcy będzie nią za to najświeższe dzieło Xawerego, czyli przełożenie na język filmu debiutu objawienia i nadziei polskiej literatury Doroty Masłowskiej – „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało czerwoną”.  Podejrzewam, że niektórym, jeszcze przed zobaczeniem filmu, przydałoby się przełożenie niezwykłego języka i stylu tej powieści z „ich”, czyli niektórych jej bohaterów, na "nasz", czyli język przeciętnego zjadacza chleba powyżej pewnej granicy wieku. Ale to już oddzielny temat. Może kiedyś o niego zahaczę, jako że jestem już nieco, tyci tyci,  wyedukowana w materii rozumienia i akceptowania tej wyjątkowej jak na grunt polski pozycji literackiej. A poza tym, myślę, że ten film tak czy tak jest przeznaczony, i trafi, tylko do ściśle określonego gatunku widza, rozumiejącego z góry z czym się Masłowską je.

A jeśli chodzi o „Chaos”, to  wydaje mi się, że zarówno film i reżyser rozbudzają nadzieje. Bohaterami tej chaotycznej, ale sensownej, opowieści, są trzej młodzieńcy, przyrodni bracia, zrodzeni z różnych matek lecz tego samego ojca  – dresiarz, punkowiec i japiszon – czyli przedstawiciele trzech najliczniejszych, czy może najbardziej charakterystycznych, rozpoznawalnych, widocznych, młodzieżowych subkultur. Każdy z nich dokonał określonego wyboru ścieżki, jaką będzie podążał przez swe dorosłe życie. A między chłopakami pałęta się  dziewczyna... ona jeszcze nie wie, jej najtrudniej się odnaleźć w galimatiasie życia, także w sensie rodzinnym - wszyscy trzej panowie są jej braćmi, w różnym stopniu powinowactwa, każdy z nich ma wobec niej odmienne oczekiwania i wymagania. Ach, to nie zawsze cnotliwe i nie zawsze konsekwentne prowadzenie się rodziców narobiło niezłego zamieszania w życiu młodych ludzi, czego dowodem jest otwierająca film scena wspólnej Wigilii, gdzie przy świątecznym stole spotykają się wszystkie mamy z aktualnymi mężami u boku oraz swoimi latoroślami,  a wieczór „uświetnia” niespodziewane i nagłe przybycie ojca wszystkich dzieci,  nie będącego aktualnym mężem żadnej z pań. Na pozór wydawać się to może zbyt skomplikowane, ale zapewniam, z czasem na ekranie wszelakie stosunki wyglądają dość czytelnie, także ten, który łączy siostrę z jednym z braci przyrodnich.

Taaak, chaos jak wiemy jest wszechobecny, niejeden mądry filozof już na tym temacie zęby zjadł.  A szczególnie chaos rządzi  w życiu młodych ludzi, i to zazwyczaj nie z ich winy. No cóż,  dzieci często rodzą się z chaosu (z przypadku), z chaotycznych związków. Żyją w chaotycznych rodzinach i wychowują się w chaotycznej atmosferze -  świetna, wspomniana już, początkowa scena z kolacją wigilijną – gdzie na chwilę tracimy orientację kto jest kim, czyim ojcem, bratem… Dalej – dzieci dorośleją, co nie znaczy, że wszystkie dojrzewają. Nadal są ludźmi zagubionymi, po omacku szukającymi szczęścia, harmonii, ideałów. Obserwują, w telewizji, na ulicach swoich miast, chaotyczny świat wojen, zamieszek. Niestety. z czasem, z biernych obserwatorów przekształcają się w twórców chaosu.

Żuławski świetnie uchwycił ciągły ruch życia, ludzie wpadają na siebie, rozbijają się, wybuchają, niektórzy giną, inni się odradzają, i nie ma reguły, kto jest dobry, kto zły, kto mądry, kto głupi, kto wygra, kto przegra. Każdy ma szansę, każdy może ją schwycić, albo utracić. Reżyser i autor scenariusza w jednej osobie, wszystkich traktuje równo . A może nawet, miałam takie nieodparte wrażenie, większą sympatią obdziela dresiarza - tu naprawdę bardzo dobry Bolec – także autor świetnej ścieżki dźwiękowej (aż sama nie wierzę, że to napisałam – ale należy mu się) czy punkowca – równie  udana kreacja Marcina Brzozowskiego. Warto jeszcze wspomnieć nazwisko Sławoja Jędrzejowskiego (trzeci brat) no i naprawdę bardzo ładnej, oryginalnej i dobrze grającej Marysi Strzeleckiej, jako Mani – siostry braciom. Nie brakuje też znanych aktorów: Borys Szyc – wielbiciel Mani, Magda Cielecka czyli Hania – jakby powiedzieli panowie – prawdziwa zimna suka. No właśnie, bo Marysia to niewinne, naiwne dziewczątko żyjące z dnia na dzień i kochające wiernie jednego faceta. A Hanna – to odwrotna strona medalu – kobieta wyrachowana, wykorzystująca bez skrupułów męskie słabości, która zawsze wychodzi na swoje. Poza tym, z wielką satysfakcję odnotowuję i zaliczam na dodatkowy plus dla reżysera, obsadzenie w jednej z ról Barbary Sołtysik, byłej i pierwszej żony Jana Englerta. Aktorki zapomnianej i porzuconej także przez film, prawdopodobnie z powodu przerwy na wychowywanie synów bliźniaków. To miłe, że się o niej jednak pamięta.  No i jeszcze jedna, przyjemna uwaga formalna wydobyta z Chaosu - film otrzymał Złote Lwy za debiut i za kostiumy, które przygotowała m.in. Anna Englert. Uważam, że Lwy trafiły we właściwe ręce.  Debiut godny, a kostiumy - rewelacyjne były. Szczególnie jeśli chodzi o zakochaną parę – Nikiego i Manię.

Moim zdaniem film całkiem zręczny i niegłupi.  Ale tylko dla ludzi nastawionych pozytywnie, by coś z tego chaosu na ekranie  wyciągnąć. Jeśli ktoś od pierwszych scen wypnie się na ekran, nie zaufa reżyserowi, tylko wydmie pogardliwie usteczka, że to jakiś porypany film – jego sprawa i jego strata. Nie zobaczy bowiem niebanalnego, ciekawie, ale ostrą i bardzo kolorową kreską, skreślonego portretu obecnego pokolenia 20-25 latków, których dojrzewanie przypadło na lata sporego chaosu społecznego, jakim była transformacja ustrojowa naszego kraju. Takie czasy musiały się odbić piętnem na niejednej młodej psychice.
Debiut Żuławskiego juniora można śmiało określić także jako inteligentne kino, w nowoczesnej formie. Ha, można powiedzieć nawet, że zaangażowane - akcja aż pulsuje od konkretnych, znanych nam burzliwych wydarzeń-zadym społeczno-politycznych. Na przykład pierwszy masowy protest alterglobalistów w Polsce, który odbył się w kwietniu 2004 roku w Warszawie, podczas Europejskiego Szczytu Gospodarczego, czy demonstracje na rzecz wolnej Czeczenii.
No i Xawery Żuławski nie byłby synem swej matki, Małgorzaty Braunek, buddystki, gdyby nie poruszył, w bardzo subtelny sposób, pokojowego, kojącego znaczenia buddyjskiej filozofii, jako być może ratunku dla skołatanych umysłów i opanowania wszechogarniającego świat chaosu.

Zamykając temat, muszę powiedzieć, że jestem w miarę spokojna o filmową wersję „Wojny polsko-ruskiej...”. Wydaje mi się, że młody Żuławski i Masłowska to bratnie dusze, łączy ich podobna wrażliwość, interesują podobne problemy, czyli, można liczyć na ich porozumienie i co za tym idzie może i sukces.  Przeżyłam „Chaos” to i „Wojnę polsko-ruską przeżyję”. Czekam. Tym bardziej, że kostiumy znowu Anna Englert przyszykowała, a jedną z ról kobiecych gra także Maria Strzelecka, która jak wyczytałam, aktorką zawodową nie jest, tylko projektantką odzieży punkowej. "No więc" (kończę zwrotem jakim nie powinnam zaczynać, na przekór polonistom) - czekam pełna optymizmu i wiary. Fuzja "firm" Żulawski - Masłowska chyba dobrze rokuje.