niedziela, 12 lipca 2009

"Blueberry" - reż. Jan Kounen

Ciekawy mariaż poetyki XIXwiecznego westernu z poetyką komputerowych technik XXI wieku, ilustrującymi efekty medyczno-narkotycznych praktyk indiańskich szamanów. Ale to nie jedyne niezwykłe połączenie w tym filmie. Powstał on na kanwie francuskojęzycznego westernowego komiksu autorstwa Jeana Girauda (rysunek) i Jeana-Michaela Charliera (tekst), ukazującego się we Francji od 1965 roku. Nie znam komiksu, nie mogę więc ocenić wierności Kounena oryginałowi, ale może to i lepiej, oglądałam film bez zbędnych obciążeń, ciekawa jak też spisuje się Vincent Cassel w roli kolejnego zabijaki, tym razem prosto z Dzikiego Zachodu.

Tytułowy Blueberry nigdy nie zapomni swego pierwszego razu z Madelaine, piękną i czułą prostytutką, gotową obdarzyć młodziutkiego Mike’a gorącą miłością. Niestety, na drodze ich uczuciu staje niejaki Blount – jak zawsze świetny w roli zbirów, Michael Madsen. Dochodzi do bójki, wymiany strzałów i Blueberry, ranny w głowę, ląduje w indiańskiej rodzinie szamanów. Dzięki nowym przyjaciołom odzyskuje zdrowie oraz uczy się podróżować w odmęty swego umysłu, kiedy to przychodzi mu mierzyć się z jego demonami, jak i niewygodnymi, czasem strasznymi, wspomnieniami. Dalsze koleje losu rzucają go do miasteczka, o jakże dźwięcznej nazwie, Palomito. Dobrze mu tam się wiedzie, zostaje bowiem szeryfem jak i kochankiem słodkiej Marii Sullivan, córki miejscowego notabla. W tej roli, jakże inna, Juliette Lewis. Tym razem (kolejna niespodzianka) możemy podziwiać jej kształty nieco bardziej zaokrąglone. Ciekawe ile musiała do tej roli przytyć, no chyba, że wypchała się poduszkami, które mogła ukryć pod obfitymi fałdami długiej sukni. Choć twarz i dekolt miała wyraźnie bardziej pulchne. W każdym razie wyglądała bardzo kobieco, nie jak zazwyczaj dziewczęco.Na nieszczęście dla tego spokojnego, w miarę,  kawałka ziemi, do Palomito przybywa Blount. Do Blueberry'ego wracają uśpione wspomnienia, otwierają się nowe rany, tęsknota za utraconą pierwszą miłosną fascynacją. Na domiar złego Blount jest głównodowodzącym wyprawy po legendarny skarb Indian, ukryty gdzieś w przepastnych niedostepnych górach.

Zasady klasycznego westernu, jak widać,  zostają zachowane, przynajmniej pod względem treści. Są kowboje, źli i dobrzy, a jakże, są miasteczkowe prostytutki  są Indianie i ich ukryty w tajemniczych Świętych Górach skarb, na który wszyscy jak jeden mąż, oprócz Mike’a Blueberry’ego, mają chrapkę, co, jak wiadomo, prowadzi do wzajemnego wyrzynania się całej płci męskiej.

Nowoczesne natomiast są środki realizacji tej sztampowej opowieści.  Przede wszystkim zdjęcia - Tetsuo Nagaty oraz montaż. To one są największym atutem filmu, choć co bardziej niecierpliwych i nastawionych na typowe westernowe klimaty (jakże zazwyczaj powolne, skupione na pięknie przyrody i charakterologii bohaterów), tempo filmowania może denerwować. Bardzo często i bardzo ruchliwa kamera, niespokojna, jak duch Blueberry’ego. Krótkie ujęcia, bardzo szybkie zbliżenia, a po nich równie gwałtowne oddalenia, nieoczekiwane, wielokrotne perspektywy filmowania jednej sceny, jednego obiektu, do tego montaż, mnóstwo przebitek, dajacych wrażenie psychicznego chaosu, niepokoju, robią świetne i niepowtarzalne wrażenie. Czegoś takiego dawno, jeśli w ogole, nie widziałam, a na pewno nie w przypadku westernu.

Natomiast nieco męczące są sekwencje tworzone grafiką komputerową. Obrazują przede wszystkim sceny mistycyzmu indiańskiego, uzdrawiania, narkotycznych wizji, dzięki którym Blueberry poznaje mroczną i głębszą prawdę o sobie. To znaczy, one są bardzo piękne, malownicze, czasem niepokojące, ale trwają zdecydowanie za długo, powtarzają się, w efekcie nużą i sprawiają wrażenie waty, którą wpycha się w scenariuszowe dziury. Bo sama fabuła jest dziecinnie prosta i co tu dużo mówić do bólu oklepana, wystarczyłaby jej samej pewnie na godzinny film z serii „Poszukiwanie skarbu”, a dzięki owemu mistycyzmowi i tym komputerowym efektom, do tytułu można  ewnetualnie dodać „... i samego siebie”.

Poza tym, bardzo dobrze jest dopasowana do obrazu ścieżka dźwiękowa - Jean Jacquez Hertz. Ostre, drapieżne, skrzypce, skrzypiące, tak! przyprawiające o drętwotę dziąseł - doskonale uzupełniają swym dźwiękiem ból duszy Blueberry'ego. Jednym słowem warto było popatrzeć, nasycić oko pieknymi surowymi górskimi plenerami, a przede wszystkim zobaczyć, jak nowatorsko można pokazać stary temat.

No i ta obsada aktorska, międzynarodowa wprost. No bo mamy; Vincenta Cassela - Francuza w roli głównej, Juliette Lewis, Michael Madsen, Ernest Borgnine - Amerykanie, Djimon Hounsou - Afrykanin, Tcheky Karyo - co prawda Francuz ale pochodz. Turcja, Eddie Izzard - pochodzenie Jemen, no i przeprzystojny, znany m.in. z "Tylko Instynkt", Temuera Morrison,  Nowozelandczyk, a może nawet Maorys, grajacy Indianina.

Jednym słowem, warto wejść w otwarty na eksperymenty filmowe umysł Jana Kounena, udaje się to nawet bez uciekania się do pomocy zaklęć i sztuczek indiańskich szamanów. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz