niedziela, 25 października 2009

"Brüno" - reż. Sacha Baron Cohen

Bruno to facet, który postanowił zdobyć sławę. Niestety, mieszka w Austrii, kraju, okrytym w ostatnim wieku wielką niesławą.  Kolebka faszyzmu – Hitler, Haider, hipokryzja, agorafobia – piwnice, zarówno mentalne jak i fizyczne jako sposób na relacje międzyludzkie  etc. Bruno postanawia więc wyjechać do Ameryki, a ściślej do LA. Jako bystry, młody mężczyzna, jest on bowiem świetnie zorientowany, także seksualnie, i wie,  że w obecnych czasach istnieją dwa niezawodne sposoby dojścia do slawy  a/ zadeklarować światu swoją homoseksualność (można sobie ten fakt również wymyśleć) i  b/ zaistnieć w mediach. Akurat z tym pierwszym nie ma problemu, Bruno raczej jest gejem,  a co do drugiego punktu – no cóż, można przecież uczyć się od największych, czyli od tych najbardziej sławnych – którzy, a to grają koncerty na rzecz walki z AIDS, lub bronią własną piersią puszczy amazońskiej,  albo karmią, prawie piersią, a na pewno dobrze wypchanym  portfelem biedne azjatyckie lub afrykańskie dzieci, a to sprzedają własne dzieci co lepszym stacjom telewizyjnym na żer różnych dziwnych programów itd. itp. Niestety, dla Bruno, co smaczniejsze kąski, owego medialnego tortu,  zostały już obdzielone,  większość globu ziemskiego została już rozdysponowana dla największych  i mało części świata będącego w biedzie zostało już do zagospodarowania. Bruno rzuca się więc rozpaczliwie  na Bliski Wschód (czyli  wzwód, jak to "śmiesznie" nazwał) – zaczyna pośredniczyć w negocjacjach między Izraelem , Palestyną Iranem i sam już wlaściwie w końcu nie wie między kim  a kim, bo o polityce, prawdę mówiąc, nie ma zielonego pojęcia. A nie ma, ponieważ jego ulubionym zajęciem jest odawanie się uciechom cielesnym ze swymi męskimi kochankami, zarówno z tego świata, jak i z zaświatów ( jedna z najgorszych momentów). I tu dochodzimy do mniej smacznej i strawnej częsci filmu.

Zgadzam się z tymi, ktorzy zauważają obrzydliwość, a może raczej dosłowność, a częściej przejaskrawienie pewnych scen, chodzi o te wyśmiewające seks gejowski ( ale nie tylko), ale jednoczesnie doceniają , zauważają humor i satyrę na pewne przejawy życia społecznego. I te mi sie najbardziej podobały i jednocześnie śmieszyły.  Choć nie wszystkie były zabawne, niektóre z nich były naprawdę drastyczne. Ot, choćby kompletne uprzedmiotowienie  Meksykanów i wykorzystywanie ich do najbardziej podłych świadczeń – w filmie służą jako meble, fotele, stoliki itp. Ale nie, nie, to nie chora wyobraźnia reżysera  podytkowała mu taki pomysł –  kiedyś ze zgrozą przeczytałam o tym, jak mężczyźni w pewnych, wiadomych, przybytkach, traktują klęczące, i oczywiście rozebrane, dziewczyny, "używając" je jako stoliczki na popielniczki.

Przerażali też głupi rodzice, którzy dla pieniędzy, albo sławy dziecka, po to, by zaspokoić swe niespełnione marzenia, są w stanie poświęcić jego zdrowie, a nawet zaryzykować życie – jestem przekonana, że castingowe rozmowy z nimi na temat zatrudnienia dzieci w filmie, nie były sfingowane.

W ogole, jestem pewna, że Cohen, w kwestii satyry na współczesne zidiociałe społeczeństwa, czerpał wprost z życia i jego obserwacji, niczego tu nie musiał specjalnie wymyślać,  niczego może oprócz scen seksu – tu mogła go ponieśc fantazja, jak to zresztą w przypadku seksu się zdarza.

Podsumwując, czy film uważam za udany? Pod względem ironii, krytyki, ostrej satyry nie tylko na amerykańskie społeczeństwo, jak najbardziej, uważam za udany i bardzom trafny, choć środki ku temu są naprawdę ostre, a przy tym nieskomplikowane. I tu przechodzę do humoru  – no cóż, nie rozumiem tych co narzekają, przecież wiedzieli na co się zdecydowali.  Chcieli zobaczyć Sachę Barona Cohen to widzieli.  Jest on określonego rodzaju satyrykiem i prześmiewcą, zawsze  konsekwentnie dążącym do jasnego celu,    łączy przyjemne z pożytecznym. Przyjemne - to jego praca, nasz śmiech (bo jednak on się pojawia) i spora kupka pieniedzy na jego koncie. A pożyteczne, to to wszystko nad czym się  przez chwilę i przez śmiech, zadumaliśmy podczas seansu. Prawdopodobnie, gdyby  nie zdecydował się na humor tego rodzaju, pies z kulawą nogą by go oglądał. Nie podoba mi się jego prostactwo, np. sceny w salonie kosmetycznym były przeobrzydliwe. Ale, czy powszechna wariacja na punkcie dbałości o wygląd, wycinania sobie wszystkiego, by osiągnąc idealną gładkość skóry, idealne proporcje nie siąga granic absurdu?   Tak jak humor Cohena.  Spójrzmy na to z tej strony – pomysłowość i głupota jego dowcipów absolutnie dorównuje "pomysłowości" i głupocie ludzkiej. Weźmy akcesoria do umilania harców w gejowksim łóżku, były przesadzone, owszem, ale czy aż tak bardzo?  Czy asortyment seksszopów, jest wiele uboższy? Jeśli można, jak czytałam, kupić w takim sklepie m.in. sztuczną rękę do "fistingu" (właśnie całkiem niedawno wzbogaciłam swój słownik o nowy piękny termin z zakresu cielesnej ars amandi), czyli do wkładania jej sobie, albo komuś do ... tak, tak, do d.....  ewentualnie gdzie indziej , noooo.... to chyba życie prawie prześcignęło samego Bruna/Cohena. :) :(

 

1 komentarz: