sobota, 7 listopada 2009

"Meduzy" - reż. S. Geffen i E. Keret

Od jakiegoś czasu ciągle się z  „Meduzami” stykałam. A to zakolegowany blogowicz napisał o nich notkę, której za bardzo nie tykałam, nie żebym się bała poparzenia, nie, nie, wiedziałam, że chcę ten film kiedyś zobaczyć, a więc starym zwyczajem, wolałam o nim za dużo nie czytać, i nie wiedzieć, nie sugerować się opinią innych. Później, gdzieś, na jakimś forum mignąl mi wątek założony przez miłośnika filmu... A to jakaś relacja z festiwalu „ENH” zawierała informację, że ten tytuł pojawił się na imprezie pana Gutka  i warto zobaczyć, w końcu film izraelski w repertuarze światowej kinematografii nie pojawia się za często, a poza tym, to debiut reżyserski i scenariuszowy pisarskiego małżeństwa Etgara Kereta i Shiry Geffen (to drugie nazwisko, wielkie, jak najbardziej kojarzy się z filmem). I tak, miałam ten tytuł zakodowany w pamięci na amen.  Polowałam na niego w kinach, ale cóż ja mogę, mieszkając ponad 60 km od wielkiego miasta – tego typu produkcje wyświetlane są tylko w malutkich studyjnych kinach, na dodatek późno wieczorem. W końcu pojawiła się nadzieja, w moim niedużym mieście, urządzono tygodniowy festiwal kultury żydowskiej. Łał! Jedną z atrakcji miał być seans w kinie (darmowy), właśnie "Meduz" i „Przyjechała orkiestra” (też chcę). Niestety, akurat w tym dniu wypadł mi pogrzeb cioci z Warszawy (to nie żart). W końcu, w końcu, w jednej z osiedlowych bibliotek Poznania trafiłam na wytęsknione "Meduzy" (tak,  teraz biblioteki wypożyczają za friko, i na cały tydzień, filmy na dvd – super!). Łapnęłam je bez wahania, a niechby mnie i nawet popieściły swoimi parzydełkami, miałam to gdzieś, tym bardziej, że w tym roku, będąc 10 dni nad morzem miałam z nimi codziennie do czynienia, więc się oswoiłam, no i zobaczyłam. I co? No, przyznam, że to dość interesujący film, tym bardziej, że tematycznie z gatunku, jakie lubię najbardziej - o samotności ludzi wśród ludzi.

Fabuła filmu rozbita jest na kilka równorzędnie prowadzonych wątków, których bohaterowie w finale nie spotykają się wszyscy ze sobą, wręcz przeciwnie, rozchodzą się, idąc każdy w swoją stronę. Widzimy, a raczej czujemy, że dane im będzie dalej dryfować samotnie po oceanie życia, niczym tytułowym meduzom,  które jak wiemy, wyrzucone na brzeg, poddane działaniu słońca, giną. Czyżby pesymizm autorów filmu był aż tak wielki?!  Czy chcą nas przekonać, iż naturalnym środowiskiem ludzi, tak jak meduz, jest ocean (samotności)?  Jak najbardziej się z tym zgadzam, co zresztą nie doprowadza mnie wcale do rozpaczy... Życie.

Sporo w tym filmie kobiet. Właściwie, to o nich jest ten film. Mężczyźni są, a raczej pojawiają się,  i tylko po to, by upewnić wszystkich (i widzów, i bohaterki na ekranie), że nie mogą dać im szczęścia. Każdy z nich, czy to będzie świeżo upieczony małżonek, czy syn starej kobiety, czy eks- mąż kobiety publicznej, czy ojciec, czy policjant – pozostawiają po sobie pustkę.

BATIA, młoda dziewczyna, kelnerka, ma rodziców, co prawda rozwiedzionych, ale jednak. Matka – udziela się w reklamie fundacji typu „Dach nad głową dla każdego” . Córka codziennie ogląda ją w telewizji, siedząc samotnie w swoim mizernym, wynajmowanym za ciężkie pieniądze, mieszkaniu, z wiecznie przeciekającym dachem nad głową (sic!). Ojciec – znalazł sobie bulimiczkę w wieku córki, którą musi się nieustannie opiekować, nie ma więc czasu dla swego dziecka, szukającego u niego odrobiny serca, wspomnień i starych ciuchów dla pięknej rudowłosej dziewczynki, którą Batia znalazła nad brzegiem morza, wyrzuconą przez fale.

KEREN – to świeżo upieczona panna młoda, ktora w wyniku złamania nogi na własnym weselu, miesiąc miodowy, miast na Karaibach, spędza w hotelu na obrzeżach Tel Awiwu. Niestety, miłość młodych małżonków zostaje wystawiona na ciężką próbę – mąż spotyka pewnego dnia, wracając z zakupami dla unieruchomionej żony, tajemniczą pisarkę, z którą nawiązuje dziwną, intrygującą intelektualno –duchową więź, czyżby jego ślub okazał się pomyłką? A pisarka zatrzymała się w hotelu z pewnym skonkretyzowanym zamiarem, czy uda się jej go spełnić?

Jest też w tym filmie Joy, gojka, Filipinka ktora przybyła do Izraela w celach zarobkowych, bardzo tęskniąca za synkiem, pozostawionym w kraju. Joy jest opiekunką, najchętniej do niemowląt, ale tak się jakoś składa, że trafiają się jej same staruszki. Joy, świetnie sobie z nimi radzi, choć nie należą one do osób najłatwiejszych w pożyciu. Staruszki mają dzieci, ale niestety, są one wiecznie zajęte – córka jednej z nich jest bardzo znaną aktorką. I matka, i córka, choć bardzo się starają, nie potrafią jednak nawiązać żadnego porozumienia czy choćby zrozumienia. Domyślamy się, że tak jest już od lat. Ale, o dziwo, Joy, Filipinka, kobieta przecież na wskroś obca starszej i zmierzłej pani,  potrafi dotrzeć do tej kobiety A dzieli ją z nią praktycznie wszystko – pochodzenie, odmienna kultura, język, wiek, status społeczny itp. Praca, praca, wieczne zabieganie, coraz to nowe wyzwania, a przede wszystkim ta nieodgadniona obcość i brak porozumienia między bliskimi, sprawia, że ludzie związani węzłami rodzinnymi  są sobie zupełnie obcy, sprawiają jeden drugiemu ból, także tym, że pragnienie zaspokojenia bliskości, jakie przeceiż nawzajem odczuwają, jest kompletnie niemożliwe. Paradoksalnie, łatwiej jest nawiązać nić porozumienia z osobą z zewnątrz, neutralną, niż z kimś z kim wiążą  nas więzy krwi. A może to normalna prawidłowość, w końcu nie bez przyczyny ukuto powiedzenie „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” lub "Przyjaciól się wybiera, rodzinę się ma”. Może, po prostu, dla swoich jesteśmy za bardzo wymagający, a dla obcych bardziej tolerancyjni? Może w tym tkwi sekret?

Film na pewno wart zobaczenia – temat stary jak świat, ale jakże przyzwoicie, nie nachalnie, przedstawiony. Co prawda, morze, ocean – symbol życia, na falach którego dryfują ludzie - samotne meduzy – ileż razy to już było, nawet sam Mickiewicz nie oparł się podobnemu skojarzeniu. Ale mimo wszystko, jest w tym filmie jakaś świeżość, niczym dotyk  przysłowiowej oceanicznej bryzy w upalny dzień - są niezłe fabularne pomysły – ot choćby postać tej małej rudowłosej dziewczynki, przybyłej jakby wprost z kraju Wikingów, z dwoma błękitnymi oceanami pod łukami brwiowymi i "milionami" piegów niczym piasek na ich brzegach. Są piękne zdjęcia, a na nich ładne lecz jakże samotne, kobiety i są mężczyźni, choć jakże ich mało, którzy nie potrafią dać im szczęścia. I jest piękne błękitne morze, które co rusz wyrzuca na swój brzeg zagubione meduzy, by dokończyły swego żywota w pełnym, lecz jakże zwodniczym słońcu.

Jeśli chcemy żyć, i cieszyć się życiem, nie ma rady, musimy pogodzić się z faktem, iż naszym środowiskiem naturalnym jest nasza samotność. Na szczęście, paradoksalnie, nie jesteśmy w tej samotności osamotnieni, zawsze przecież możemy spotkać drugiego samotnika i płynąć obok niego przez ocean samotności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz