niedziela, 4 marca 2012

Trzy minuty. 21:37 - reż. Maciej Ślesicki

Pamiętacie, dokładnie, co robiliście w wieczór 2 kwietnia 2005 roku? Ja pamiętam. Zmęczona niemiłosiernie wielodniowymi, wręcz całodobowymi, sprawozdaniami znad łóżka umierającego papieża, NASZEGO, POLSKIEGO, papieża, sięgnęłam, zupełnie niechcący, ot akurat był w wypożyczalni,  po mini serial "Anioły w Ameryce" w reż. Mike Nicholsa. Tak mnie ten genialny film, na podstawie sztuki T. Kushnera, wciągnął, że spędziłam z nim całą noc. A rano dowiedziałam się, że Jan Paweł II nie żyje. No cóż, trochę to może i głupio, ale jakże przewrotnie, wyszło,  że noc, którą powinnam poświęcić na lament (ale przecież, gdy inni ludzie umierają w wieku 85 lat, uważa się to za rzecz jak najbardziej oczywistą), spędziłam wśród amerykańskich gejów, chorych na AIDS, w towarzystwie wspaniałych aktorów takich jak Meryl Streep, Emma Thompson, Jeffrey Wright, Al Pacino czy Patrick Wilson. o reszcie nie wspominając. Ale przecież, to był przypadek, nie wiedziałam, że akurat tego wieczoru umrze ON, którego cała Polska wielbi (głównie słowami, rocznicami, pomnikami, ale broń Boże nie czynami),  a czy ma inne wyjście(?), niechby ktoś spróbował nie, to tak po staropolsku, na pohybel z nim by poszli.

 Kilka dni po zgonie papieża, Polacy wpadli na świetny polski pomysł, by upamiętnić ów smutny fakt, albo wyrazić swój żal (to zależy),  przez zgaszenie o 21:37 w godzinę jego śmierci, wszystkich świateł. I tak,  Polskę ogarnęła ciemność (hm, zresztą nie pierwszy raz), ale w zamian wyzwoliła się energia, która jak to zawsze w Polsce, została zmarnowana, przez głupotę, kłótliwość, nienawiść, zazdrość, zawiść, okrucieństwo, znieczulicę, obojętność, chciwość itd. Polacy są niezastąpieni w spektakularnych gestach, takich jak dawniej  powstania (najpierw doprowadzili do zaborów, a później ginęli jak muchy w powstaniach), a teraz masowe stawianie pomników koszmarów,  ścielenie zniczowych dywanów, zwoływania się na przeróżne modlitewne wiece itp.  Niestety, bojowy patriotyzm, pobożność, narodowe rozmodlenie nijak nie przekłada na codzienną szarą uczciwość, przyzwoitość, szacunek do bliźniego i zwierząt. Jesteśmy tacy fajni od święta, a w dzień powszedni warczymy na siebie, wygrażając: "jeśli nie jesteś ze mną, nie jesteś taki jak ja, to jesteś przeciw mnie, kula w łeb!" W niepamięć idą nauki papieża, nie wspominając już o jego dziełach, masowo wydanych i zakupionych, których nikt nie czyta. W niepamięć poszły obietnice dane w chwili jego zgonu.

I o tym, mniej więcej, zrobił Maciej Ślesicki swoje. "Trzy minuty. 21:37". Konstrukcyjnie wpisujac się w aktualną modę robienia filmowych puzzli, czyli mini fabuł, które układają się w całość, obdarzając nas jakąś światłością, albo happyendem.
 Film jest podzielony na trzy części, których bohaterami są "Reżyser", "Malarz" i "Koń". Ich losy splatają się w rozmaity sposób. A między nimi jeszcze przewija się wątek właściela psa, młodego człowieka, który doprowadzony do ostateczności przez tzw. "realia", niemal wariuje  i popełnia czyny straszne. A na te realia składa się to co sami  doskonale znamy: tępa biurokracja, tępi uliczni chuligani, stępieni lekarze, otępiali przechodnie na ulicy, znieczulone służby porządkowe. Wszystkie te realia, to nie jakiś kosmos, tworzą je ludzie, Polacy Polakom, te same dzieci jednego ojca świętego, którzy solidarnie gaszą światła dnia 5 kwietnia 2005 roku, by wyrazić żal z powodu papieża. W tym samym czasie, w szpitalnej umieralni, gdzieś w piwnicy, leży spatraliżowany malarz, sam ze sobą i swą modlitwą do Boga. Reszta kraju, jak się domyślamy, też się modli (niektórzy tylko klepią), ale jakże różne są to modlitwy.

Nie będę opisywała poszczególnych wątków, ani tego do czego zostaniemy doprowadzeni idąc ich tropem. Nie będę psuła przyjemności tym, ktorzy ewentualnie skusza się na film autora serialu "Posterunek 13" (tak, ten tytuł będzie się za nim wlókł do końca życia). Powiem, że choć nie można zaliczyć tego filmu do dzieł polskiej kinemtaografii, że wyprzedza go o wiele długości Paweł Borowski swym "Zero", także o podobnej konstrukcji, ale jednak bardziej precyzyjnie zbudowanej, to jednak warto ten film zobaczyć. Mnie podczas seansu towarzyszyły duże emocje, a to za sprawą świetnych polskich aktorów (tak, tak, mamy takich cały czas). Reżysera, alkoholika powracającego do nałogu, po okresie abstynencji, za sprawą przyczyn osobistych (żona odeszła) gra Krzysztof Stroiński. W pechowca artystę-malarza wcielił się wspomniany już Bogusław Linda. Konia zagrał koń, piękny zresztą siwek, a u jego boków pojawili się dwaj świetni panowie - Paweł Królikowski, którego po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć w tak dobrej roli i przekonać się wreszcei, że dobrym aktorem jest, bo do tej pory to widywałam go tylko w wywiadach, w których udzielał sie z okazji promocji różnych seriali. No i drugi pan, a właściwie chłopak - Marcin Walewski, grający syna Królikowskiego. Ten młodziutki człowiek ma prawdziwy talent, zresztą dał mu także wyraz u Jana Jakuba Kolskiego w "Wenecji", gdzie wystąpił w głównej roli.

"Koń" - ta współnowelka wydaje mi się najciekawsza w filmie, gdyż dobitnie ilustruje pogląd, iż prawdziwą miarą człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt. Zresztą, podobnie jak wątek właściela psa (gra go, zupełnie przyzwoicie Modest Ruciński). Człowieczeństwo, czyli to jak  odnosimy się tu i teraz, do przeciętnego człowieka, naszego brata (zwróćcie uwagę na tego pijaka i kobieciarza, reżysera), a także braci mniejszych, a nie pusty gest, o godzinie 21:37..

"Wolę zabić rybę, niż człowieka" mówi ojciec kłusownik do syna pomagającemu mu w nielegalnym procedrze. Pod koniec "Konia" syn mówi do ojca "wolę zabić człowieka niż rybę" - zobaczcie co takiego musiało się wydarzyć, by tego typu konstatacja wyszła z ust  wrażliwego chłopca, będącego dopiero u progu życia.

5 komentarzy:

  1. Dużo w tym wszystkim prawdy, ale mnie jakoś Ślesicki niczym nie zaskoczył, niczego, o czym nie wiem, nie powiedział, a samego seansu jednak pożałowałam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też nie zaskoczył ( a w ogóle, bywasz często zaskakiwana w kinie?), ale miałam do niego szacun, że miał odwagę wyrazić to co wyraził, /te oczywistości, z których sobie zdajemy wszyscy sprawę, ale których jakoś nie możemy wyplenić/, na tle portretów papieża umoszczonych w tysiącach plonących zniczy. I poza tym, te emocje- naprawdę, nie wywarł na tobie wrażenia monolog Lindy w umieralni? Co prawda, nie obeszło się bez pewnych pretensjonalności - np. te dwie dłonie, malarza i starego człowieka, niemal stykające się palcami, niczym przy Stworzeniu Adama Michała Anioła w kaplicy Sykstyńskiej. Tak jak mówię, nie jest to wielkie kino, jest trochę niedociągnięć, ale niesie pewne emocje, dla mnie nawet spore, a o nie przecież w kinie chodzi, nieprawdaż? Dlatego uważam, że warto ten film zobaczyć, ot choćby zamiast kolejnego Spielberga na wojnie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie coraz rzadziej, niestety:( Monolog Lindy, tak, zdecydowanie wywarł, był przejmujący. Ale prócz tego jakoś nie bardzo jest się czego, wg mnie, dopatrzeć w tym filmie...

      Usuń
  3. A mnie film Ślesickiego zaskoczył - nie spodziewałem się, że tak fajnie mi się będzie go oglądać. Więc nawet nie miałem za bardzo ochoty doszukiwać się w nich jakichś usterek. Ale to prawda - "Zero" Borowskiego jest precyzyjniejsze, bardziej spójne stylistycznie, wręcz błyskotliwe. W "Trzech minutach" błyskotliwości jest mniej, ale ona tam jest - w wielu zresztą momentach.
    Dziwi mnie nieco obojętność polskiej publiczności (a i krytyków) na te filmy - bo wg. mnie obraz Ślesickiego jest bardzo dobry, a Borowskiego... może nawet wybitny?

    OdpowiedzUsuń
  4. To znaczy, żeby było jasne, film Ślesickiego nie zaskoczył mnie pod wzgledem idei jaką niesie, oglądu Polaków, bo sama takiej jestem wyznawczynią, o czym piszę, mam nadzieję, że to widać, wyżej. Tuż po seansie, sam Logosie A. wiesz, ileż we mnie entuzjazmu było i musiałam czym prędzej ulać go trochę na twoim blogu. Z czasem, trochę wystygłam, ale dobre wrażenie, pozostało. Mnie też trochę dziwi ta obojętność polskich krytyków i widzów, na te dwa bardzo dobre filmy, z naciskiem na "Zero', bo czym prędzej spieszy sie z rekomendacją każdego amerykańskiego chłamu, a na temat poslkich produkcji dziwnie się milczy. Podobnie zresztą rzecz ma sie z "Joanną" F. Falka (jeszcze nie czytałam twojej recenzji, tylko widziałam, że masz ten film u siebie). Wydawałoby sie, że jest to kolejny film o żydowskiej dziewczynce uratowanej przez Polaków, a tu okazuje się, że to piekna opowieść o samotności, samotności kobiecej, o Polakach i Niemcach, w dodatku z odwróceniem ról, czasem więcej krzywdy może ci sprawić przyjaciel niż wróg.

    OdpowiedzUsuń