wtorek, 14 maja 2013

Misiaczek - reż. Mads Matthiesen



Duzi mężczyźni, z wielkimi muskułami, szerokimi karkami, z rysami twarzy nie zaliczającymi się do najsubtelniejszych, nazywani są często przez kobiety pieszczotliwie "misiaczkami". Być może, czasem w celu ugłaskania ich porywczych charakterów (czarodziejskie używki dobrze robią mięśniom, nie zawsze natomiast głowie), a czasem zgodnie z budzącą grozę posturze, ale na przekór skojarzeniom jakie się z nią wiążą. Jakże często bowiem  tacy panowie serca mają łagodne, dusze wrażliwe,  spragnieni są ciepła, miłości, nie tylko matczynej.

Tak jak kulturysta Dennis, bohater filmu duńskiego reżysera Madsa Matthiesena. Dennis, wzruszający, a raczej rozbrajający Kim Kold, najprawdziwszy reprezentant tejże dziedziny sportu,Jest mężczyzną nie pierwszej już młodości (około 40 wiosen), mieszka całe życie  z nadopiekuńczą i zaborczą matką, która po rozwodzie z jego ojcem, nie wyobraża sobie, by syn mógł ją zdradzić (sic!), pokochać inną kobietę, a o wyprowadzce ze wspólnego mieszkania to już nie ma mowy. Rodzi się  pytanie, czy kulturystyka, która uprawia Misiaczek, jest wynikiem jego prawdziwej pasji czy raczej wentylem bezpieczeństwa dla innego rodzaju niespełnionych pragnień i namiętności. Mimo niezłych wyników w dyscyplinie, której się oddaje całym sercem,  jest mężczyzną delikatnym, chorobliwie nieśmiałym i nieporadnym w relacjach damsko- męskich.
Kocha matkę, nie chce jej zranić, a jednocześnie miałby ochotę wreszcie stworzyć własną rodzinę. Czuje się więc jak w potrzasku, nie potrafiąc powiedzieć "nie" matce i  jej chorobliwej miłości. Kobieta traktuje tego starego wielkoluda jak małego chłopca, mówi, że chce go uchronić przed zasadzkami, jakie ewentualnie może zastawiać na niego życie (czytaj "złe kobiety"). Może dlatego Dennis tak intensywnie ćwiczy, łyka odpowiednie specyfiki,bierze udział w zawodach, by chociaż na tym polu poczuć się jak tzw. prawdziwy mężczyzna. W każdym razie, wraz z matką, są oboje bardzo nieszczęśliwi. Ona żyje w ciągłym strachu, że go straci, to znaczy, że on się wyprowadzi z domu. A on miota się w swym małym dziecięcym pokoju niczym niedźwiedź w klatce.

Nadchodzi jednak czas, gdy miłość matki, nie odstępującej syna nawet na krok, także w łazience, zaczyna mu już bardzo poważnie doskwierać. Rozpoczyna poszukiwania dziewczyny. Spotyka się z nimi okazjonalnie, jednak żadnej nie potraf do siebie przekonać. Kobiety traktują go powierzchownie, uważając za nieokrzesanego prostaka. O losie okrutny! Nieśmiałość często odbierana jest jak zachowania wprost przeciwne.  Zachęcony przez wujka, żeniącego się z młodą Tajką, udaje się na poszukiwania żony do Tajlandii. Tam, jak każdy "obiekt" z Zachodu, bez względu na wiek czy wygląd, Misiaczek spotyka się z dużym zainteresowaniem, a szczególnie jego portfel. Niestety, jemu nie o przygodę chodzi, a o miłość.

Czy podróż Misiaczka na Daleki Wschód zakończy się sukcesem? A jeśli tak, to co na to powie mama? Przekonajcie się sami. Ja ten film oglądałam z wypiekami na policzkach, napięciem i zainteresowaniem jakiego mógłby pozazdrościć reżyserowi....sam Steven Soderbergh i jego przereklamowane, przekombinowane, a w związku z tym zimne "Panaceum".  A co najlepsze, emocje wobec dwójki bohaterów "Misiaczka" - matki i syna, a szczególnie matki, ewoluowały u widza (ekhm, znaczy u mnie) z minuty na minutę -  od potępienia poprzez zrozumienie do głębokiego współczucia. Sekundowałam Dennisowi w jego bitwie z nieszczęśliwą rodzicielką o samodzielność i odrębność, tak jakby walczył o pierwsze miejsce w mistrzostwach świata w kulturystyce.
Jak widać, wcale nie potrzeba wielkich nazwisk aktorów, reżysera, wielkich wytwórni, jazgotliwej promocji, by zdobyć serce publiczności (a przynajmniej jego części). Bo po co to wszystko, skoro tak naprawdę nie ma się za wiele do powiedzenia, poza prawdami oczywistymi, którymi posłużono się, by odhaczyć kolejną produkcję filmową, być może jakieś  zobowiązanie kontraktowe. Z takich filmów, robionych z zimna kalkulacją może bić tylko chłód. Z "Misiaczka" zaś, promieniuje prawdziwe ciepło. Przy "Misiaczku" można się ogrzać, jak to z misiaczkami bywa, "przytulić się" i zasnąć spokojnie po projekcji z błogim poczuciem, że marzenia można spełnić, trzeba tylko wiedzieć czy się naprawdę chce i czego się chce.

P.S. Mam pytanie - czy ktoś widział słaby duński film? Bo ja nie.






4 komentarze:

  1. Odpowiadając na ostatnie pytanie: nie:) Ja zresztą od kilku miesięcy powtarzam jak mantrę, żeby ludzie oglądali duńskie filmy, bo to same perełki są:)

    "Misiaczka" oglądałam jakiś czas temu. Byłam nawet gotowa wyłączyć po 20 min, gdyby okazał się nudny, a tu taka historia! Wciągnęłam się tak jak Ty i również kibicowałam mu gorąco. A Kold taki pocieszny, że chciało się przytulić:) No i relacja z matką - świetnie zarysowana.

    A wiesz, że w ubiegłym roku "Misiaczek" wygrał Konkurs Główny na festiwalu OFF Plus Camera?:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja już nawet nie pamiętam, od kiedy zaczęła się moja miłość do kina duńskiego, może od "Włoski dla początkujących". W każdym lubię bardzo, staram się zobaczyć jak najwięcej, w ogóle ze skandynawskiego kina.

    Kold świetny, prawdziwy Misio. Zobacz jak on na tym plakacie tuli swoją Tajkę. Tak jakby chciał się zmniejszyć do jej rozmiarów, zero dominacji, po prostu zagubiony chłopczyk, kochany, aż chciałoby się takiego misia mieć na własność. :)

    Nie nie czytałam o tym sukcesie Misiaczka. Słyszałam ten tytuł, ale nie rozczytwywałam się na jego temat. Wiedziałam, że ten film i tak, prędzej czy później zobaczę. W końcu duński jest! Nagroda zasłużona, bo film skromny a bardzo fajny. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry film. Potwierdzam! A Misio ... taki do przytulania, chociaż to nie mój typ mężczyzny :-)
    Odnośnie kina skandynawskiego - wiem, że idąc na te filmy nie rozczaruję się, może nie zawsze będą na poziomie "Jabłka Adama" ale na pewno będą dobre. Gdzieś na FilmWeb'ie przeczytałam takie zdanie: "Kino Skandynawskie jest jak wino wytrawne, nie każdemu smakuje ale ma wysublimowany bukiet i jest dobrze schłodzone".

    Jednym z moich odkryć ostatnich lat jest Susanne Bier, nie widziałam jej filmu, który nie zapadłby mi w pamięć. Podobnie jak filmy Ferzan Ozpetek, chociaż to już południowe klimaty :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Taa... misio to też nie mój typ mężczyzny, ale jestem kobietą otwartą i nigdy nie mówię nigdy ... :) żartuję, jestem przecież nobliwą mężatką z długim stażem, hm... właściwie - to nie żartuję. :) :) W każdym razie, misio jest ciut za wielki, ale tak naprawdę ciało to tylko opakowanie, ważne co jest w środku, a w środku Misiaczka jest góra złota i to jest najistotniejsze.

    Susanne Bier - cudowna, wspaniała, ja swoje spotkanie z nią zaczełam filmem "Otwarte serca". Ferzan Ozpetek także niezawodny. Delikatny subtelny, a jednocześnie - odważny.

    OdpowiedzUsuń