niedziela, 12 maja 2013

Panaceum - reż. Steven Soderbergh

czyli "Side Effects"

Żeby sobie za dużo Soderbergh nie myślał - powodem wyjścia do kina na ten film na pewno nie była jego osoba, zwłaszcza po niedawnym dokonaniu, jaki wyszedł spod jego ręki - "Magic Mike". Poszłam na seans, bo miałam ochotę, po pierwsze na: wyjście z domu; po drugie: na kino, a po trzecie -  na coś wybitnie rozrywkowego, a do takiego gatunku zaliczam thrillery. No i temat,  tu muszę mu przyznać, że wybrał fajny - psychiatria i przemysł farmaceutyczny w nieustannym wyścigu, nie tylko za sukcesem w poszukiwaniu skutecznych medykamentów do leczenia ludzi, ale przede wszystkich za sukcesem finansowym i jak się ma do tego etyka lekarska. Bo już od dawna, dla nas, pacjentów, cierpliwie czekających godzinami w poczekalni na swą kolejkę do medyków, nie jest tajemnicą, po co do ich gabinetów pukają (i wchodzą natychmiast) tajemniczy panowie i panie z teczuszką w ręku. Na rynku farmaceutycznym, tak jak na każdym, istnieje zabójcza konkurencja i w związku z tym bezpardonowa  walka o klienta. Walka, w której o zwycięstwie decyduje lekarz,  bo to od niego zależy jakie lekarstwo przepisze choremu.

Dużą pokusą były też nazwiska w obsadzie: Jude Law i Rooney Mara. Cateherine Zeta-Jones też po trosze, głównie ze względu na aparycję. Niestety, moje oczekiwania co do jakości rozrywki nie zostały w pełni zaspokojone. Film wypadł bardzo chłodno. Zero emocji. Mimo naprawdę dobrego pomysłu na scenariusz. Coś nie wyszło. Albo inaczej, wyszło, ale nie do końca. Intryga ogólnie spoko, zagmatwana, z twistem, i to niejednym, ale co z tego, skoro żaden z bohaterów nie wzbudził większego zainteresowania. Owszem, czekało się na finał i na rozwiązanie zagadki, ale kto będzie ofiarą czy zwycięzcą - było wszystko jedno. Może dlatego, że żadna z postaci, ani lekarze, ani pacjentka, ani ofiara zabójstwa, ani jego sprawca, nie byli do końca fair. Nie pomogła też wielka namiętność (ta, oprócz miłości do pieniędzy), dla której spełnienia nie ma żadnych przeszkód. Co z tego skoro ta namiętność sprawia wrażenie sztucznej, nawet groteskowej, wymyślonej tylko dla uatrakcyjnienia fabuły, by była bardziej "trendy", bez żadnych wcześniejszych przesłanek, które usprawiedliwiałyby jej narodzenie.

Zobaczyć "Panaceum" można. Ku przestrodze, w końcu, każdy z nas jest, albo będzie, pacjentem. Warto zdawać sobie sprawę, dlaczego łykamy leki tej a nie innej firmy, albo dlaczego pięknie opalony lekarz nagle  zmienia tabletki. Oczywiście, bez przesady, nie dajmy się zwariować, to tylko film! Właśnie, ogląda się to jako tako, ale niestety, bez zatracenia, cały czas wiemy, że to tylko film. Nawet tak dobry aktor, jak Jude Law nie pozwolił się zapomnieć. Szkoda, tak na niego liczyłam. 

A jeszcze jedno, medal z czarnej pyry dla autora polskiego tytułu. Czy naprawdę nie można było zostawić oryginalnego, jak najbardziej przetłumaczalnego na polski - "skutki uboczne", bo to o nich opowiada film. Skutki uboczne leczenia,  które odczuwa nie tylko pacjent, ale także lekarz, jako efekt terapii, przepisanej choremu. A panaceum filmowym, czyli lekiem na każde zło, także zło wyzwolone u widza, wskutek seansu filmu Soderbergha, może być na przykład  jakikolwiek film Hitchcocka.

5 komentarzy:

  1. Ja też mam problem z przekonaniem się do Soderbergha po "Magic Mike'u". Mimo wszystko "Panaceum"/"Side Effects" (ach te piękne tłumaczenia) mam dość wysoko na swojej liście do obejrzenia, a obsada zdecydowanie ku temu zachęca :)

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie także "Panaceum" stało wysoko na liście filmów do obejrzenia, niestety po seansie po raz kolejny przekonałam się że towar jaki nam się ostatnio oferuje z wielkim szumem promocyjnym jest przereklamowany. Dlatego coraz rzadziej i rzadziej chodzę do kina. Czasem lepiej kupić płytkę dvd za ok. 50 zł, którą zobaczy wiele osób, za tyle samo co kosztują dwa bilety do kina, a jeszcze trzeba do kina dojechać i na dodatek w kinie ludzie gadają i jedzą.

    OdpowiedzUsuń
  3. BF masz rację. Na Panaceum się zawiodłem, tak samo jak na mocno reklamowanym ostatnio Hipnotyzerze. A taki Misiaczek, nie reklamowany, a faktycznie bardzo dobry.
    Wniosek z tego taki, że lepiej słuchać opinii znajomych, niż polegać na reklamach.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja nie zawiodłam się w ogóle. To, co Ty zaliczasz do wad, dla mnie było atutem filmu: ten chłód i oszczędność emocji wydały mi się świadome, bo takie też - powściągliwe - były postaci. Nie dało się ich polubić, ale też nikt nie zamierzał nam tego proponować. A co do przekazu - ja takiej refleksji nie miałam. Dla mnie to bardziej film o namiętności do pieniędzy, graniu pod siebie i gorzkiej refleksji, że empatia, nawet u lekarza, może być zgubna. Smutne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale, żeby sekundowac jakiejś postaci, trzeba choc trochę ją polubic, nawet jeśli jest zła i niedobra, musi czymś zafascynować (np. Hannibal Lecter), żeby utrzymać widza przy ekranie. Tu niczego takiego nie poczułam. Nie wyczułam także u nikogo empatii, tym bardziej u lekarza. Przecież wiedział w co gra przepisując taki a nie inny lek.

    Tak to prawda, masz rację, to film o drapieżnym świecie, zdominowanym przez jedną jedyną namiętność - pieniądz, no czasem dochodzi do tego seks. Ta dominacja pieniądza daje się odczuć wszędzie, także niestety w medycynie. Dla mnie to też bardzo smutny wniosek. Nie można mieć pełnego zaufania do nikogo. Jak żyć? że zacytują słowa pewnego hodowcy papryki.

    Rozumiem, że film mógł ci się podobać. Ja się zawiodłam, głównie w sferze emocji, dostałam zimne, wykwintne, niezłe sumie danie, takie modne wiesz, ozdobne z trawką i śliwką na wierzchu, a liczyłam na coś konkretnego, gorącego, takiego żebym poczuła, że jem, a nie zakąszam. Może stąd moje rozczarowanie. :)

    OdpowiedzUsuń