niedziela, 3 września 2006

Lot 93

“Lot 93” to przeniesienie na ekran historii, którą dokładnie zna cały świat. To prawie dokumentalna opowieść o tym, co wydarzyło się w samolocie linii United Airlines, który jako jedyny porwany w dniu 11 września 2001 przez islamskich terrorystów nie doleciał do celu - rozbił się na polach Pensylwanii, zamiast planowo uderzyć w Biały Dom. Jak wiemy, i o czym przypomina nam się w pierwszej części filmu, trzy pozostałe samoloty wypełniły swoją misję. Dwa idealnie – uderzyły w dwie wieże WTC, trzeci prawie idealnie – nadszarpnął budynki Pentagonu. A czwarty właśnie, będący nieożywionym bohaterem filmu, dzięki odwadze, determinacji i woli walki pasażerów, co prawda rozbił się, ale nie zniszczył serca państwa amerykańskiego, czyli siedziby Prezydenta G.W.Busha, którego zresztą i tak szczęśliwym trafem nie było w tym czasie na miejscu, bo był zajęty czytaniem bajek dzieciom, w jakimś bodaj florydzkim, przedszkolu.

Film ma wyraźny podział – bardzo statyczna i dosyć nużąca część pierwsza, czyli relacje z wież kontrolnych, poszczególnych lotnisk, z których startowały owe wspomniane samoloty. Masa cyfr, określających przeróżne charakterystyki, jakie podaje się w przypadku prowadzenia lotów. Nic nam one specjalnie nie mówią, a cała ta sytuacja służy jedynie przedstawieniu chaosu jaki zaczyna się rodzić w kolejnych sztabach dowodzenia lotami, także wojskowym, i stopniowym jego opanowywaniu, czego finałem jest zamknięcie przestrzeni powietrznej dla wszelkich cywilnych linii nad całymi USA.
Poza tym – ten przydługawy wstęp pozwala nam oczami kontrolerów lotu zobaczyć ów tragiczny poranek z ich perspektywy. Z początku obserwujemy rutynową codzienną pracę. Następnie widzimy jak zaczynają być zdezorientowani kolejnymi zniknięciami samolotów z tras przelotów i później jakie znajdują tego wytłumaczenie z relacji CNN w telewizji. I pomału, także za pomocą podsłuchu rozmów, sytuacja znajduje swe przerażające wyjaśnienie.

Jak dla mnie, ta techniczna sekwencja jest zdecydowanie za długa i miałam wrażenie, że służy trochę jako wypełniacz filmu, bo przecież część druga - akcja w samolocie, próba przejecia sterów, najpierw przez terrorystów, a później przez pasażerów samolotu nie trwała tak bardzo długo, na pewno nie 100 minut.

Podobało mi się, że reżyser P. Greengrass przedstawia obie strony konfliktu w miarę obiektywnie. Tak jakby tam był w środku samolotu i sfilmował na żywo całe to zdarzenie. Nawet kamera drży i trzęsie się w sposób naturalny, tak właśnie, jakby operatorem był pasażer lotu 93.

Reżyser nie zieje nienawiścią do terrorystów, ani nie robi z dzielnych pasażerów stawiających im opór wielkich narodowych bohaterów. Oni się po prostu i po męsku bronią przed napaścią. Liczą, że może uda im się przeżyć. Co prawda, już z telefonów do rodzin usłyszeli o wczesniejszych atakach na WTC i Pentagon, czyli już wiedzą, że TO porwanie nie jest porwaniem dla okupu lecz jest to akcja samobójcza. Ale tak naprawdę nie znaja celu uderzenia, nie domyślają się, że jest nim Biały Dom. Tak do końca, nie wie o tym nikt. Ci dzielni Amerykanie są prawie pewni, że zginą, więc nic nie tracą, jeśli spróbują udaremnić osiągnięcie celu terrorystom. Chwała im za odwagę i za zdroworozsądkowe myślenie.

Są oczywiście bardzo wzruszajace sceny, gdy ludzie zaczynają dzwonić do rodzin, przyjaciół, żegnają się z nimi, wyznają im jeszcze po raz ostatni, a może niektórzy po raz pierwszy(?), miłość.

Ale jest też inna bardzo piękna, refleksyjna scena, gdy wszysycy w trwodze i w różnych intencjach, także Arabowie, modlą do się do swoich Bogów. Samolot wypełnia jedna wielka modlitwa, w dwóch różnych językach.
Żaden Bóg nie ulitowal się nad swoimi wiernymi. Może ich odwagę i swoiste męczeństwo wynagrodzi im po śmierci? Na pewno z takim przeświadczeniem wszystkim, i Amerykanom i muzułmanom, było lżej umierać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz