poniedziałek, 1 stycznia 2007

Babel - tej wieży nigdy nie zbudujemy

Maroko, Japonia, Stany Zjednoczone i Meksyk. Cztery kraje, cztery nieszczęścia, które łączy jedna kula, seria przypadków, a wszystko przenika wszechogarniające poczucie opuszczenia, osamotnienia, kruchości ludzkiego istnienia.
A zaczęło się od japońskiego turysty, przebywającego na safari w Maroku, który swemu przewodnikowi w dowód wdzięczności podarował na pamiątkę strzelbę, która kolejami losu, wiedziona przeznaczeniem pewnej Amerykanki, trafia do ubogiej pasterskiej rodziny, żyjącej gdzieś na piaszczystym pustkowiu Maroka. Broń ma służyć obronie stada kóz przed szakalami. Niestety... i tu zakończę gawędę, bo albo film już wszyscy znają, a jeśli nie, to z pewnością po-znają.

Poszczególne państwa wybrane przez reżysera do swojej historii , wchodzą ze sobą, poprzez swoich przedstawicieli – bohaterów filmu, w rozmaite relacje, ku zasygnalizowaniu pewnych zjawisk – problemów współczesnego świata. USA i Meksyk – napływ biednych imigrantów do mocarstwa, kiedyś bardzo korzystny dla rozwijajacej się gospodarki, dzisiaj już – zaczyna bogatym doskwierać. Maroko jako państwo - przedstawiciel kręgu islamskiego, którego to kręgu relacje z amerykanami rzutują na bezpieczeństwo ludzi na całym świecie. Każdy incydent z bronią, wymierzoną nawet przypadkowo w Amerykanina, jest powodem do wywołania kolejnego ataku histerii i paniki z terrorem w tle.
Tylko Japonia wydaje się nie mieć w filmie bezpośredniego związku z Ameryką. Gdyby nie ta nieszczęsna strzelba w ręku muzułmanina, która jakoś dziwnym trafem połączyła ludzi obu światowych potęg....

Dlaczego właśnie japońska nastolatka została wybrana na dość ważną bohaterkę filmu? Może, by pokazać, że człowiek czuje się jednakowo samotnie, bez względu na to, czy mieszka w bogatym kraju o jednym z najwyższym współczynników zaludnienia na kilometr kwadratowy, czy żyje gdzieś na biednym marokańskim bezludziu, gdzie liczba mieszkańców na kilometr kwadratowy jest pewnie sześć razy mniejsza.
I czyja samotność jest bardziej przerażająca? Czy chłopców pasących kozy i podglądających, z braku innych "obiektów", własną siostrę? Czy tej Japonki, codziennie ocierającej się o setki ludzi, mającej bardzo, wydawałoby się, bogate i urozmaicone życie społeczne – duże miasto, szkoła, drużyna sportowa, dyskoteki, mnóstwo rozchichotanych rówieśników, którym niestety pustki wewnętrznej nic nie jest w stanie wypełnić, nawet kolorowa tabletka.
Przeciwstawienia kulturowe również są istotne – Japonia słynie z tego, że jest krajem ludzi uprzejmych, kulturalnych, zapracowanych, ale jednocześnie bardzo wyobcowanych, samotnych i nieszczęśliwych – jeden z wyższych o ile nie najwyższy współczynnik samobójstw na świecie. Porównanie na przykład dwóch ojców – japońskiego i marokańskiego. Uprzejmość i chłód wobec córki pierwszego kontra spontaniczne zachowanie i wychowanie, z biciem na odlew po twarzy włącznie, zarówno synów i córkę tego drugiego. Ale miłość do dzieci, przypuszczam, równie mocna u obu.

Bardzo często, podczas oglądania „Babel” przypominał mi się Haneke ze swoim „Ukryte” – ta sama ludzka samotność, brak zrozumienia i porozumienia w skali zarówno jednostki jak i narodów. To samo budzenie się demonów uprzedzeń, które tylko czyhają na odpowiedni moment zamieszania, chaosu by dzielić ludzi.

Wszystkie historie – Marokańczyków, zamożnego amerykańskiego małżeństwa, pracującej u nich na czarno Meksykanki czy japońskiej nastolatki, były bardzo poruszające. Trudno jest wyróżnić jedną z nich, bo czyż można licytować tragedie ludzkie? Mnie jednak najbardziej wzruszył los przeraźliwie samotnej Chieko i tragicznie doświadczonego, przez swoją głupotę, niewiedzą, czy lekkomyślność, małego Youssufa.

Mnóstwo, mnóstwo przejmujących chwil niesie najnowszy film Inarritu. Niestety wszystkie o smutnej wymowie. I tylko jeden błysk nadziei – końcowa scena - uścisk japońskiego ojca i jego nagiej, niby nowonarodzonej bezbronnej, córki.

Zastanawiające, że nie ma nawet cienia optymizmu w historiach amerykańsko- meksykańsko-islamskich? Czy znaczy, że reżyser widzi szansę porozumienia jedynie na gruncie rodzinnym, albo wewnątrz własnej nacji?

Smutny to film, bo czyż może być pociechą zdanie „nie jestem zła, tylko głupio postąpiłam”. Wypowiada je konkretnie Amelia, opiekunka dzieci Richarda (B.Pitt. Ale przecież, każdy z bohaterów filmu mógłby je wygłosić na swoje "usprawiedliwienie", począwszy od ojca-Japończyka, który w dobrej wierze podarował broń staremu marokańskiemu przewodnikowi, poprzez jego córkę, uwodzącą każdego napotkanego mężczyznę, a szczególnie po marokańskiego chłopca, bawiącego się bronią. Ludzie nie są źli tylko głupi. Głupich nie sieją, sami się rodzą. Równie dołujące co podejrzenie ludzkości o zło. Głupota niczego nie tłumaczy i nie może usprawiedliwiać, ba - jest się wobec niej chyba nawet bardziej bezsilnym niż wobec zła.

Odreżyserska dedykacja "Babel", zamieszczona na końcu „... moim dzieciom, najjaśniejszemu punktowi w najciemniejszym mroku” (jakoś tak) mogłaby wskazywać na przesłanie filmu wiązania nadziei z rodziną, dziećmi? Być może... Richard płacze, gdy syn opowiada mu przez telefon o szkolnych wydarzeniach, ale czy jego syn kiedykolwiek dowie się o tym fakcie? Czy w tym samym czasie, ojciec i córka obejmujący się gdzieś na 38 piętrze tokijskiego wieżowca zrozumieją, jak bardzo są sobie bliscy i potrzebni? Nauczą się z sobą rozmawiać? Niestety, Marokańczyk już nie ma tej szansy. On nie zdążył wytłumaczyć swoim synom, jakim zagrożeniem jest broń, nawet na takim pustkowiu, gdzie przyszło im żyć. Czy wszyscy z tych pozostałych przy życiu ojców, jak i ten młody Meksykanin, grany przez GGBernala, będą mieli dosyć mądrości, by docenić i znaleźć porozumienie ze swymi dziećmi?
Bo, żeby narody zaczęły szanować i rozumieć się nawzajem, najpierw potrzebne jest to podstawowe porozumienie międzyludzkie, także na szczeblu rodziny?
Tylko czy dobry Bóg na to pozwoli? Pamiętamy przypowieść o wieży Babel? W skrócie mówi ona o pomieszaniu przez Boga ludziom języków, aby nie rozumieli się nawzajem i rozproszyli na różne strony, co miało uniemożliwić im ukończenie budowy wieży, miejsca ich gromadzenia się i jednoczenia, której szczyt miał sięgnąć nieba. Gdyby ludziom udało się dogadać i zbudować raj na ziemi, czy bogowie byliby im potrzebni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz