wtorek, 10 lipca 2007

Propozycja

Na początek wymienię najważniejszych twórców. Są tego naprawdę warci. Reżyseria – John Hillcoat. Scenariusz i muzyka – Nick Cave. Zdjęcia – Benoit Delhomme, ten który sfilmował „Zapach zielonej papaji” i „Rykszarza” – niezapomniane filmy właśnie pod względem fantastycznych zdjęć. „The Proposition” – to następny wielki film tego operatora. Z pewnością duża zasługę ma tu sama specyficzna przyroda australijska, jej nieziemskie pejzaże. Ale też trzeba było sporego artysty, aby dokonać odpowiednich ujęć w takim a nie innym oświetleniu, by niemal z każdego kadru filmu zrobić dzieło sztuki.

„Propozycja” to western, a właściwie – eastern, australijski z akcją osadzoną w końcu XIX wieku. Czyli, to do czego jesteśmy w tym gatunku filmowym przyzwyczajeni: osadnictwo białych na zdobycznym obcym lądzie, bezprawie i polowania na rdzennych mieszkańców, w tym przypadku – Aborygenów, w celach ich eksterminacji. Na tym krwawym, zdegenerowanym tle ówczesnej dzikiej Australii, gdzie wydawałoby człowiek sięgnął dna, możemy jednak obserwować kiełkowanie zwycięstwa pewnych wartości. Jedną z nich, podstawową, jest oczywiście miłość (małżeństwo Stanley’ów) i więzy rodzinne, które jednak czasem trzeba poświęcić w imię jeszcze wyższych idei, np. człowieczeństwa.

W czym rzecz? Otóż w tym, że niektórzy zaczynają już mieć dosyć jatek, ciągłego strachu, niepewnego jutra i panoszącej się samowoli. Do takich ludzi należy oficjalny przedstawiciel prawa – kapitan Stanley, który został oddelegowany do pewnej osady w australijskim buszu, by rozprawić się z bandą braci Burnsów, gnębiących okoliczną ludność napadami połączonymi z mordami i grabieżami. Najokrutniejszy z nich - Artur jest zupełnie nieuchwytny, mieszka w skalnych grotach, pojawia się nagle i niewiadomo skąd. Któregoś dnia kapitan Stanley (świetny Ray Winstone) łapie dwóch młodszych braci Burnsów– Charliego i Mickey’a i wymyśla, jak sam to określa, „swój sposób na sprawiedliwość”. Składa braciom pewną propozycję, której stawką jest ich wolność, w zamian za śmierć lub więzienie brata Artura. Gwarancją uczciwości zrealizowania propozycji ma być chwilowy areszt najmłodszego Mickeya, a gdy zadanie ewentualnie nie zostanie wykonane – jego śmierć przez powieszenie.

Ale, jak wiemy, życie nie jest takie proste, nie można wszystkiego przewidzieć, a przede wszystkim trudne są do zaplanowania ludzkie emocje. Tym bardziej, że bohaterowie nie są ani zdecydowanie czarni, ani biali. Każdy z nich toczy swe małe wewnętrzne wojny zła z dobrem. Nawet wydawałoby się uosobienie niewinności i wszelkich cnót - żona kapitana – Martha, ma swoje chwile słabości i poddaje się krwiożerczym odruchom zemsty.

Jako że twórcą scenariusza i ścieżki dźwiękowej do filmu jest muzyk - sam Nick Cave (którego piętno, podejrzewam, odbiło się na tzw. „całokształcie”) nieodparcie nasuwa się porównanie „Propozycji” do muzycznej ballady o życiu pierwszych osadników na pustkowiach Australii. A że klimat w tym miejscu, jak i pozostałe warunki życia, nie były zbyt przychylne człowiekowi, mogli je okiełznać tylko ludzie twardzi, z gruntu niepokorni, a tacy właśnie – zesłańcy z wysp brytyjskich – zaludniali ten kontynent, to i życie ich wyglądało tak jak w filmie
„Propozycja” to przepiękna, malownicza, surowa ale i bardzo liryczna ballada o trzech samotnych braciach Burnsach, których serca upodobniły się do skał, dających im schronienie, namiastkę domu rodzinnego.

Film można by rzec doskonały, w każdej warstwie: fabularnej – mamy tu niemal wszystkie wątki dramaturgiczne; wizualnej – tej scenerii, tych zdjęć niczym obrazów malarskich, nawet nie da się opisać, to trzeba zobaczyć; muzycznej, często przeplatanej nutami oryginalnej twórczości Aborygenów – ta sama uwaga – to trzeba słyszeć, nawet nie próbuję jej opisać – mogę tylko pozazdrościć tym szczęśliwcom, którzy w tym tygodniu będą na koncercie Cave’a w Warszawie prezentującym (by nie skalać słowem tego wydarzenia nie użyję słowa „promującym”) właśnie swe dokonanie.
Poza tym, gra aktorów (Ray Winstone, Guy Pierce, Danny Huston, John Hurt), ich „bezwzględna” charakteryzacja – aktorzy są brudni, mają brzydkie zęby, zlepione łojem włosy, „czuje się” przez ekran, że śmierdzą. Dobór typów urody statystów, a obsadzenie w głównej roli kobiecej eteryczną (i wreszcie szczęśliwie tu zakochaną w mężu wartym jej uczucia) Emily Watson – wszystko to sprawia, że z filmem Johna Hillcoata będziemy chcieli obcować wielokrotnie, jak z prawdziwym dziełem sztuki.

Czołówkę filmu stanowią napisy na tle oryginalnych starych zdjęć z końca XIX i początku XX wieku – okresu tzw. „ucywilizowywania”, albo wręcz wyeliminowania, Aborygenów, który, jak wiem, był nieludzko okrutny. Bodaj do dnia dzisiejszego niedobitki rdzennej ludności australijskiej nie są ujętę w żadnych oficjalnych państwowych statystkach, jakby w ogóle nie istniała. To wspaniały gest ze strony realizatorów w kierunku resztek tubylców jakie się ostały na tym kontynencie.

2 komentarze:

  1. Głupio mi, że dopiero teraz, a konkretnie wczoraj w programie Polsat Film, obejrzałem to dzieło. Wydawało mi się, że wszystkie najlepsze westerny już widziałem ;-) a tu takie zaskoczenie - ten australijski film jest po prostu genialny, pod każdym względem.

    OdpowiedzUsuń
  2. że tak powiem "Lepiej późno niż wcale" ;) Cieszę się bardzo, że ten naprawdę wyjątkowy film przypadł ci też gustu. Masz rację, jest genialny.

    OdpowiedzUsuń