piątek, 18 kwietnia 2008

To nie jest kraj dla starych ludzi - zamiast komentarza na odwiedzanych blogach

Jak już uzgodniono po wielokroć najnowszy i oskarowy film braci Coen, nie jest filmem tuzinkowym, ani jednoznacznym. Każdy z niego wyciśnie to, na co ma aktualnie ochotę. Ale bezdyskusyjnym wydaje mi się reżyserski przekaz  o mentalnej niezmienności  Ameryki. Lata płyną,  nowe technologie dzięki skutecznemu drenażowi mózgów udoskonalają stronę materialną bytu kolejnych pokoleń "poczciwych" osadników z Europy lecz ich morale i duchowość niczym  specjalnie nie różni się od tej z czasów Dzikiego Zachodu.  Bracia Joel i Ethan nadzwyczaj czytelnie nawiązują w swym filmie  do pejzażów, zaściankowości  oraz awanturnictwa ówczesnych klimatów.  Ot, wymienię choćby kilka takich odniesień:  miejsce akcji - Teksas (ojczyzna miłościwie nam panującej kowbojskiej rodziny Buszów), sylwetka Mossa niczym klasycznego kowboja z reklamy Marlboro, wątek Meksykanów  - nieodłącznych bohaterów westernów, poszukiwanie meksykańskiego skarbu  - w tym przypadku skrzynię z monetami zastąpiła walizka z banknotami. Poza tym panujące bezprawie, zamiłowanie do broni i zbrodni, niesamowity jezdziec mszczący się ślepo na kim popadnie – tu zastąpiony przez demonicznego Chigurha z gazową bronią do zabijania bydła. Bydło – kolejna asocjacja z Dzikim Zachodem, ale i symbol  zdegradowania wartości  istoty ludzkiej, która pada pokotem z rąk Chigurha niczym krowy i woły przeznaczone na rzeź.   Do kompletu westernowych skojarzeń zabrakło tylko pojedynku w samo południe między głównymi oponentami:  Mossem a Antonem Ch. I tu nas bracia Coen zaskoczyli totalnie – takiego finalnego,  bezpośredniego i ostatecznego zmierzenia się mężczyzn oczekiwaliśmy przez ¾ akcji filmu.  Niestety, samo południe było, ale jeśli chodzi o pojedynek zobaczyliśmy tylko jego skutki.
Dlaczego więc szeryf Bell jest tak bardzo rozczarowany czasami, w jakich przyszło mu się starzeć? Czyżby różniły się diametralnie od  tych, kiedy jego pradziadowie mordowali niczym kaczki Indian – prawdziwych gospodarzy zdobywanych ziem oraz tych wszystkich sprawiedliwych, którzy się temu sprzeciwiali? A że Bell martwi się, że młodzież obecnie nie zwraca się do starszych uprzejmie „proszę pana”, a 14- latkowie zabijają swoje koleżanki dla samej przyjemności zabijania?  No cóż, Ameryka nigdy Wersalem nie była, a ileż to młodziutkich Indianek, i nie tylko,  ginęło, było zgwałconych dla przyjemności i satysfakcji  młodych, dumnych i zdziczałych zdobywców amerykańskiego Zachodu? Z pewnych przyzwyczajeń się nie wyrasta, pewne geny się dziedziczy. Rosjanie są podobno narodem rabów (niewolników), Amerykanie roszczą sobie prawo do bycia narodem panów i zdobywców. :)
Mam wrażenie, że bracia Coen chcą swoim rodakom, i światu, powiedzieć – Ameryka, a szczególnie ta głęboko w środku, na nieskażonej postępowymi wpływami prowincji,  jest ciągle taka sama, tak samo zacofana i gnuśna,  jak ponad 200 lat temu.  Amerykanie nadal mają mentalność kowboja. Upływ czasu sprawił tylko, że zamienili konie napędzane na owies  na konie mechaniczne, ale to ciągle są ci sami prości, porywczy i narowiści  ludzie, goniący za pieniędzmi, zdolni zniszczyć każdego kto stanie na drodze do ich zdobycia. I rozumiejmy to zdanie także w szerokim, międzynarodowym kontekście.  A co z prawem? Co z symbolicznym  szeryfem stojącym na jego straży. Czy coś się zmieniło? Zawsze rządzą ci sami wielcy i bezwzględni niczym Chigurh. Kto ma pieniądze ma broń, ma polityków, prawników w garści – bezprawie nadal hula, niczym w drewnianych miasteczkach Starego Teksasu.  No chyba, że jest się biednym – wtedy zawsze można liczyć na karę.
Coenowie  wyraźnie zatęsknili za westernem. Tego gatunku filmowego jeszcze się  w swojej karierze chyba nie imali.  Ale, żeby było śmieszniej, i tak naprawdę po coenowsku, postanowili sobie troszkę zakpić z konwencji  i z widzów – pozbawili nas wielu elementów „zewnętrznych” tak bardzo charakterystycznych dla filmów o dzielnych kowbojach, ot choćby takich:
1/ Pięknej muzyki. Westernowe melodie należą do klasyki filmowych soundtracków.  A tutajakcji towarzyszą tylko jej odgłosy. Kompletny brak muzycznych ozdobników.
2/ Pięknej kobiety, którą kowboj zawsze miał u boku i którą bronił przed złoczyńcami, bo bywał czasem dżentelmenem, no i ją kochał.  W TNCFOM kobiety są, dwie. Jedna to otyła sprzedawczyni w sklepie, a druga to żadna kochanka, ale żona Mossa, nieco ładniejsza od tej pierwszej, ale bez przesady. I To nie Moss swą ochrania, ale to ona stara się ustrzec go przed śmiercią.
3/ Nie ma zapierających dech w piersiach pościgów (kiedyś konnych). Nie ma żadnych. Pościgi  (samochodowe) są ledwie zaznaczone i  nie są malownicze.
4/ Dialogi – w westernach zazwyczaj iskrzyły, nasycone humorem, aluzjami do urody kobiet, dowcipami o nierozgarniętych Meksykanach etc. Tu zredukowane są do minimum. W TNCFOM – skupiono się raczej tylko na zabijaniu. A przy tej czynności im ciszej tym lepiej.
5/ No i oczywiście brak kluczowej sceny pojedynku, która zazwyczaj była gwozdziem programu każdego westernu. Ale za to nie brak – jego efektów, jak już zresztą wspomniałam.
Jednym słowem - proza szarego, beznadziejnego i okrutnego życia, bez owijania w otoczkę wydumanego sentymentalizmu.
Jesteśmy pozbawieni wielu smaczków dobrego westernu a mimo wszystko, albo właśnie dlatego,  tak dobrze i z takim napięciem ten film się ogląda. Tu nie ma miejsca na żadne romantyczne rozmemłanie. Tu się liczy pieniądz i wszystko jest jemu podporządkowane. A kiedy jest się młodym, i kiedy za całkiem niewinną przysługę otrzymuje się zapłatę pieniężną, to jest to pierwsza nauka od dorosłych  - na tym świecie nie ma nic za darmo (scena, gdy dwójka młodzieńców pomaga rannemu Antonowi, a zdobyte pieniadze są powodem kłótni między przyjaciółmi).
Coenowie nie rozdrabniają się  w fabule na żadne wątki poboczne.  Bo najbardziej ekscytującym jest oglądać pościg i walkę ludzi zaludniających ekran z przeznaczeniem śmierci. Widzimy, że człowiek, mniej czy bardziej ucywilizowany, nie do końca decyduje o swoim losie, że jest tylko zabawką w jego  ręku (losu),  który czasem, tak jak filmowy Anton Chigurh, świetnie bawi się rzucając monetą i decydując o wyroku życia czy śmierci nad  bogu ducha winnymi.  I nie zawsze śmierć spotyka tych, którzy na nią zasłużyli. Ludzi na świecie jest mnóstwo, a w nieprzewidywalnej grze z życiem i śmiercią nie liczy się ich jakość, nawet nie liczą się pieniądze, rządzą jakieś przypadki i zbiegi okoliczności. Może to i dobrze, przynajmniej każdy, tak samo, nie jest niczego pewien. Szczęście i porażka jest zawsze wielką niewiadomą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz