Jak już uzgodniono po wielokroć najnowszy
i oskarowy film braci Coen, nie jest filmem tuzinkowym, ani jednoznacznym.
Każdy z niego wyciśnie to, na co ma aktualnie ochotę. Ale bezdyskusyjnym wydaje
mi się reżyserski przekaz o mentalnej
niezmienności Ameryki. Lata płyną, nowe technologie dzięki skutecznemu drenażowi
mózgów udoskonalają stronę materialną bytu kolejnych pokoleń "poczciwych"
osadników z Europy lecz ich morale i duchowość niczym specjalnie nie różni się od tej z czasów
Dzikiego Zachodu. Bracia Joel i Ethan
nadzwyczaj czytelnie nawiązują w swym filmie
do pejzażów, zaściankowości oraz
awanturnictwa ówczesnych klimatów. Ot,
wymienię choćby kilka takich odniesień: miejsce akcji - Teksas (ojczyzna miłościwie
nam panującej kowbojskiej rodziny Buszów), sylwetka Mossa niczym klasycznego
kowboja z reklamy Marlboro, wątek Meksykanów
- nieodłącznych bohaterów westernów, poszukiwanie meksykańskiego
skarbu - w tym przypadku skrzynię z
monetami zastąpiła walizka z banknotami. Poza tym panujące bezprawie, zamiłowanie
do broni i zbrodni, niesamowity jezdziec mszczący się ślepo na kim popadnie –
tu zastąpiony przez demonicznego Chigurha z gazową bronią do zabijania bydła.
Bydło – kolejna asocjacja z Dzikim Zachodem, ale i symbol zdegradowania wartości istoty ludzkiej, która pada pokotem z rąk
Chigurha niczym krowy i woły przeznaczone na rzeź. Do
kompletu westernowych skojarzeń zabrakło tylko pojedynku w samo południe między
głównymi oponentami: Mossem a Antonem
Ch. I tu nas bracia Coen zaskoczyli totalnie – takiego finalnego, bezpośredniego i ostatecznego zmierzenia się
mężczyzn oczekiwaliśmy przez ¾ akcji filmu. Niestety, samo południe było, ale jeśli chodzi
o pojedynek zobaczyliśmy tylko jego skutki.
Dlaczego więc szeryf Bell jest tak
bardzo rozczarowany czasami, w jakich przyszło mu się starzeć? Czyżby różniły
się diametralnie od tych, kiedy jego
pradziadowie mordowali niczym kaczki Indian – prawdziwych gospodarzy
zdobywanych ziem oraz tych wszystkich sprawiedliwych, którzy się temu
sprzeciwiali? A że Bell martwi się, że młodzież obecnie nie zwraca się do
starszych uprzejmie „proszę pana”, a 14- latkowie zabijają swoje koleżanki dla
samej przyjemności zabijania? No cóż, Ameryka
nigdy Wersalem nie była, a ileż to młodziutkich Indianek, i nie tylko, ginęło, było zgwałconych dla przyjemności i
satysfakcji młodych, dumnych i zdziczałych
zdobywców amerykańskiego Zachodu? Z pewnych przyzwyczajeń się nie wyrasta,
pewne geny się dziedziczy. Rosjanie są podobno narodem rabów (niewolników),
Amerykanie roszczą sobie prawo do bycia narodem panów i zdobywców. :)
Mam wrażenie, że bracia Coen chcą swoim
rodakom, i światu, powiedzieć – Ameryka, a szczególnie ta głęboko w środku, na
nieskażonej postępowymi wpływami prowincji, jest ciągle taka sama, tak samo zacofana i gnuśna, jak ponad 200 lat temu. Amerykanie nadal mają mentalność kowboja.
Upływ czasu sprawił tylko, że zamienili konie napędzane na owies na konie mechaniczne, ale to ciągle są ci sami
prości, porywczy i narowiści ludzie,
goniący za pieniędzmi, zdolni zniszczyć każdego kto stanie na drodze do ich
zdobycia. I rozumiejmy to zdanie także w szerokim, międzynarodowym kontekście. A co z prawem? Co z symbolicznym szeryfem stojącym na jego straży. Czy coś się
zmieniło? Zawsze rządzą ci sami wielcy i bezwzględni niczym Chigurh. Kto ma
pieniądze ma broń, ma polityków, prawników w garści – bezprawie nadal hula,
niczym w drewnianych miasteczkach Starego Teksasu. No chyba, że jest się biednym – wtedy zawsze
można liczyć na karę.
Coenowie wyraźnie zatęsknili za westernem. Tego
gatunku filmowego jeszcze się w swojej
karierze chyba nie imali. Ale, żeby było
śmieszniej, i tak naprawdę po coenowsku, postanowili sobie troszkę zakpić z
konwencji i z widzów – pozbawili nas
wielu elementów „zewnętrznych” tak bardzo charakterystycznych dla filmów o
dzielnych kowbojach, ot choćby takich:
1/ Pięknej muzyki. Westernowe melodie
należą do klasyki filmowych soundtracków.
A tutaj - akcji towarzyszą tylko
jej odgłosy. Kompletny brak muzycznych ozdobników.
2/ Pięknej kobiety, którą kowboj zawsze
miał u boku i którą bronił przed złoczyńcami, bo bywał czasem dżentelmenem, no i
ją kochał. W TNCFOM kobiety są, dwie.
Jedna to otyła sprzedawczyni w sklepie, a druga to żadna kochanka, ale żona
Mossa, nieco ładniejsza od tej pierwszej, ale bez przesady. I To nie Moss swą ochrania, ale to
ona stara się ustrzec go przed śmiercią.
3/ Nie ma zapierających dech w piersiach pościgów (kiedyś konnych).
Nie ma żadnych. Pościgi (samochodowe) są
ledwie zaznaczone i nie są malownicze.
4/ Dialogi – w westernach zazwyczaj
iskrzyły, nasycone humorem, aluzjami do urody kobiet, dowcipami o
nierozgarniętych Meksykanach etc. Tu zredukowane są do minimum. W TNCFOM –
skupiono się raczej tylko na zabijaniu. A przy tej czynności im ciszej tym
lepiej.
5/ No i oczywiście brak kluczowej sceny
pojedynku, która zazwyczaj była gwozdziem programu każdego westernu. Ale za to
nie brak – jego efektów, jak już zresztą wspomniałam.
Jednym słowem - proza szarego, beznadziejnego i okrutnego życia, bez owijania w otoczkę wydumanego sentymentalizmu.
Jednym słowem - proza szarego, beznadziejnego i okrutnego życia, bez owijania w otoczkę wydumanego sentymentalizmu.
Jesteśmy pozbawieni wielu smaczków
dobrego westernu a mimo wszystko, albo właśnie dlatego, tak dobrze i z takim napięciem ten film się
ogląda. Tu nie ma miejsca na żadne romantyczne rozmemłanie. Tu się liczy
pieniądz i wszystko jest jemu podporządkowane. A kiedy jest się młodym, i kiedy
za całkiem niewinną przysługę otrzymuje się zapłatę pieniężną, to jest to
pierwsza nauka od dorosłych - na tym
świecie nie ma nic za darmo (scena, gdy dwójka młodzieńców pomaga rannemu
Antonowi, a zdobyte pieniadze są powodem kłótni między przyjaciółmi).
Coenowie nie rozdrabniają się w fabule na żadne wątki poboczne. Bo najbardziej ekscytującym jest oglądać pościg i walkę
ludzi zaludniających ekran z przeznaczeniem śmierci. Widzimy, że człowiek,
mniej czy bardziej ucywilizowany, nie do końca decyduje o swoim losie, że jest
tylko zabawką w jego ręku (losu), który czasem, tak jak filmowy Anton Chigurh, świetnie bawi się rzucając monetą i decydując o wyroku życia czy
śmierci nad bogu ducha winnymi. I nie zawsze śmierć spotyka tych, którzy na nią zasłużyli. Ludzi na świecie jest mnóstwo, a w nieprzewidywalnej grze z
życiem i śmiercią nie liczy się ich jakość, nawet nie liczą się pieniądze,
rządzą jakieś przypadki i zbiegi okoliczności. Może to i dobrze, przynajmniej
każdy, tak samo, nie jest niczego pewien. Szczęście i porażka jest zawsze
wielką niewiadomą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz