środa, 21 stycznia 2009

"BRACIA KARAMAZOW" - tym razem Petra Zelenki

Niech was tytuł nie myli. "Bracia Karamazow"  Petra Zelenki są rozprawą, albo rozprawką na temat istoty aktorstwa, a nie kolejną filmową wersją dzieła Dostojewskiego. W ramach przyjacielskiej współpracy między sąsiadami aktorzy praskiego teatru przyjeżdżają wystawić inscenizację „Braci Karamazow” do nieczynnej stalowni w Nowej Hucie.  Ot, taki nowatorski pomysł – jedno z największych światowych  dzieł XIX wiecznej prozy, wiecznie żywe (także ze względu na poruszane zagadnienia religijno-filozoficzne) wystawić w martwym miejscu, jakby grobowcu  idei komunistycznych, za jaki by można uznać teren Nowej Huty – pomnik pracy socjalistycznej, która od czasów rewolucji październikowej miała zastąpić ludziom Boga i wszelkie możliwe duchowe życie. Ale sprawa się nieco komplikuje. Tuż obok artystów, odgrywających na scenach literackie dramaty ludzkie, dzieje się prawdziwy, namacalny dramat człowieka, pracownika stalowni, któremu umiera syn. Czuje się on winny jego śmierci. Zwierza się ze swych rozterek artystom. Niestety, aktorzy zdający sobie sprawę, z powagi jego dramatu, zostawiają go z nim samemu sobie. Owszem, ten i ów czasem powierzchownie z biedakiem porozmawia , ale na tym  zainteresowanie z ich strony losem zrozpaczonego mężczyzny  się kończy. 

Aktorzy oddają się  bezgranicznie wyimaginowanym tragediom, scenicznym filozoficzno-religijnym dysputom, gdy tymczasem obok nich, człowiek z krwi i kości, przeżywa autentyczny ból i czuje sie w swym cierpieniu bardzo osamotniony. Tym bardziej, że zza kulis obserwuje próby teatru, widzi niesamowite zaangażowanie i poświęcenie postaciom, tak naprawdę wymyślonym, choć wiadomo, problemy poruszane przez nich są jak najbardziej uniwersalne, ale przecież jego osobista tragedia, jego mały-wielki dramat, jest dla niego najważniejszy. To potęguje jeszcze bardziej smutek i desperację robotnika (aktualnie stróża). Świetna rola – Andrzeja Mastalerza.Czyżby  aktorzy, przeżywający co rusz na scenie, czy przed kamerą najróżniejsze dramaty ludzkie, wgłebiający się zawodowo w najskrytsze zakamarki psychiki ludzkiej, są tak jak lekarze, jednak nieco znieczuleni na prawdziwy ludzki ból, nie fizyczny, lecz duszy, dziejący się tuż obok nich? 

 Wydaje mi się, że owo pytanie na temat wrażliwości i zaangażowania się w los człowieka na ekranie czy scenie można by poszerzyć. Nie tylko w kontekście  spojrzenia na aktorów, ale także na widzów i kino, teatr, w ogóle. Czyż nie jest czasem tak, że bardziej odczuwamy, przejmujemy się,  a także przy okazji dowartościowujemy się swoją niby tolerancją, współczuciem dla bliźnich oraz wielkodusznością w zrozumieniu takich czy innych postępków czy zachowań bohaterów na ekranie, scenie niż w życiu? Łatwiej nam przychodzi tolerowanie gejów, wszelkich innych odmienności, dalej - przestępców, złych matek, ojców, synów itd. oglądając ich przypadki na sali kinowej czy scenie, niż stykając się z podobnymi postaciami w życiu rzeczywistym? Nie jest to oczywiście naganne, że łatwiej, że wychodzimy z kina podbudowani i dowartościowani swym człowieczeństwem, ważne, że chociaż na chwilę otwieramy się na inne światy. 

  Co do samego filmu - jak dla mnie trochę za dużo było tu Dostojewskiego i samych "Braci Karamazow". A przecież, wg mnie, nie o nich tu chodzi.  Przez co trochę rozmywa się istota filmu. Tak jakby reżyserowi zabrakło pomysłu na rozbudowanie scenariusza. Mógł po prostu zrobić film krótszy i tyle. Byłby bardziej dramatyczny, wyrazistszy i ostry.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz