

Węgierska „Delta” – wchodzi w tym miesiącu na ekrany polskich kin. „Kwiat wiśni – Hanami” – emituje, na platformie Cyfra +, Cinemax. Przy okazji polecam także inne filmy Doris Dorrie, również dostępne na Cyfrze: „Nadzy” i „Oświecenie gwarantowane”. A jeśli chodzi o „Pieśń wróbli” – liczę na „Ale Kino!”. I polecam.
“DELTA” (reż. Kornel Mundruczo), czyli powrót syna marnotrawnego na łono rodziny, żyjącej w wiosce położonej w przepięknej delcie Dunaju. W domu wita go matka, a także nieznany mu ojczym i siostra. Nowopoznani brat i siostra czują, że wreszcie odnaleźli w sobie nawzajem bratnie dusze. Na rzece budują wspólny dom. Rodzi się uczucie. Piękne, głębokie i niebezpieczne, niczym woda na której zamieszkali. Bardzo poetycki obraz, subtelny i cichy, bez zbędnych słów i namiętnych scen, ale za to z całą gamą odgłosów przyrody i naruszających jej spokój działań człowieka – plusk wody, szum wiatru, kumkanie żab, śpiew ptaków, szelest traw, stukot młotka, trzask siekiery – wszystko to w zgodnym rytmie z piękną ścieżką dźwiękową skomponowaną na skrzypce i wykonaną przez odtwórcę głównej roli męskiej F. Lajkó. Właśnie – “harmonia”- to słowo wydaje się być przewodnim w tej historii. By życie mogło płynąć swoim nurtem jest ona konieczna.
“KWIAT WIŚNI - HANAMI” (reż. Doris Dorrie). Historie przeróżnych zderzeń. Kultur wschodu i zachodu. Pokoleń. Mężczyzny i kobiety. Męża i żony. Życia i śmierci. Ale nie każde zderzenie musi być katastrofą. Choć trzeba uważać na obrażenia wewnętrzne podmiotów biorących w nim udział. Czasem urazy odzywają się po latach, a czasem nawet nie wiemy, że je mamy. A czasem… zderzenia, rodzące chaos, mogą być, wbrew pozorom, początkiem harmonii i spokoju. Ważne, by żyć z uwagą i ciekawością dla drugiego człowieka, a już tym bardziej dla bliskiego. Bo jakże często relacje międzyludzkie bywają takie, że jesteśmy obok siebie, co dzień, przez długie lata, jak obcy, z czego zdajemy sobie sprawę, albo i nie, dopiero, gdy życie się kończy.
“PIEŚŃ WRÓBLI”. Najnowsza produkcja mojego ulubionego irańskiego reżysera Majida Majidiego. Nie wiem, jak on to robi, ale każdy jego film oglądam z napięciem i uwagą godną najwyższej klasy angielskiego thrillera. Tak było i tym razem. Mimo, że jak zawsze Majidi, snuje opowieść o losie przeciętnych ludzi, żyjących na głębokiej prowincji Iranu, zmagających się z codziennym życiem i wszelkimi przeciwnościami losu - “biednemu zawsze wiatr w oczy wieje”. Może moja fascynacja bierze się z faktu, że najpiękniesze jest to, co najprostsze. Życie bohatera “Pieśni wróbli” toczy się według odwiecznych reguł: by coś dostać trzeba coś dać, chytry dwa razy traci, nie wzbogacisz się na krzywdzie ludzkiej itd. Jego los jest ciężki, bo ma rodzinę, którą musi utrzymać, ale która jest jednocześnie jego opoką, bez niej byłby nikim. A jeśli spotyka go coś złego, to zawsze ze strony ludzi z miasta. Lecz jednocześnie to samo miasto daje mu szansę na lepszy byt. Pozorne sprzeczności, zbilansowanie wyrządzonych krzywd i zasług. Harmonia życia.