piątek, 24 kwietnia 2009

Bardzo letni "Wieczór" - reż. Lajos Koltai

Ten „Wieczór” spędzimy w gronie gwiazd światowego formatu, szczególnie, jeśli chodzi o kobiety – jest tu Vanessa Redgrave, jej córka Natasha Richardson, Meryl Streep, Toni Collette i Glenn Close, także Claire Danes i Eileen Atkins. Towarzyszą im nieco mniej zasłużeni, ale też znani, panowie - Patrick Wilson (ostatnio świetne role w „Małych dzieciach” i „Pułapce”), obok niego Hugh Dancy, coraz wyżej wspinający się po szczeblach kariery oraz pamiętany z dawnych seriali Barry Bostwick. Nic, tylko się z tego cieszyć – pod koniec filmu okaże się, że owo doborowe towarzystwo będzie jego jedyną i największą zaletą.

„ Wieczór”, wyreżyserowany przez operatora Lajosa Koltaia, nie należy do najweselszych. Taka już specyfika tej pory - radosna i wystrzałowa bywa tylko niekiedy, z reguły jest bowiem czasem pożegnań, chwilą pogodnej lub przepełnionej smutkiem refleksji nad minionym dniem. Nie wiemy nic o schorowanej Ann Lord (V. Redgrave), z którą spotykamy się od pierwszych kadrów. Widzimy ją skazaną na leżenie w łóżku, cierpiącą bardziej psychicznie niż fizycznie. Co chwila zapada ni to w półsen, ni w marzenia, przenosząc się w czas młodości, gdy była piękną, smukłą, nietuzinkową dziewczyną (C. Danes), zawodowo spełniającą się jako wokalistka jazzowa i pełną nadziei na wspaniałą przyszłość u boku ukochanego mężczyzny. Starsza kobieta poruszona swoimi wizjami co chwila wypowiada imię „Harris”, jednak jej dwie dorosłe córki (T. Collette i N. Richardson), które przyjechały, by towarzyszyć jej w ostatnich dniach, nie znają nikogo tak nazywanego. Domyślają się, że był to zapewne ktoś bardzo ważny w życiu matki. Być może wcześniej wypierany z pamięci, powrócił teraz, by pożegnać ją w ten ostatni wieczór. Towarzysząc Ann w jej rojeniach, jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż córki. Poznajemy jej najlepszych przyjaciół, Lilę i jej brata, Buddy’ego oraz syna służącej w domu rodzeństwa, Harrisa, rzucającego miłosny czar na wszystkich, których spotka. Jak się okazuje, nie można go nie kochać. Ann również się o tym przekonuje. Ale czy zwiąże się z nim na dłużej? Czy będzie jej mężem i ojcem ich dzieci?

Raczej nie, skoro córki umierającej Ann nie znają nawet jego imienia. Dlaczego? Co takiego się wydarzyło, że los ich nie połączył? Tego już się nie dowiemy. Domyślamy się, że z jakichś bliżej niesprecyzowanych powodów wyszła za mąż za innego. Czy wobec tego możemy współczuć i wczuć się w jej rozterki i tęsknoty, skoro nie mamy pojęcia, dlaczego tak się stało? A może nie musimy wcale wiedzieć, czemu któregoś dnia młoda jeszcze Ann spotyka Harrisa przywołującego taksówkę dla siebie i stojącej niedaleko żony z dzieckiem? A może nawet, gdyby to z nią się kiedyś ożenił, byłaby równie zmęczona i zgorzkniała jak tego wieczoru? Co gorsza – wtedy jej wyobraźnia nie miałaby tak wdzięcznego punktu odniesienia i zwiędłe usta Ann, zamiast szeptać imię ukochanego, zaciskałyby się z bólu fizycznego.

Możemy sobie tak „gdybać” do woli, jeśli jeszcze jesteśmy w stanie, bo film naprawdę nuży i nie budzi żadnych empatycznych odruchów. Możemy, patrząc z perspektywy fotela kinowego na swe własne życie, pocieszać się wspólnie z Ann i jej dziećmi, że nie ma złych decyzji, gdyż nie ma idealnych rozwiązań. A my nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy ich nie podjęli. Najważniejsze, by w ogóle żyć i jakkolwiek decydować o sobie. To mało odkrywcza prawda, lecz na pewno warta przypomnienia – jednak tym razem niezbyt zajmująco, przejrzyście i sugestywnie przekazana.

„Wieczór” reklamowany był szumnie jako dzieło twórców „Godzin”. To spore nadużycie. Te dwa filmy łączy jedynie Michael Cunningham, jak wiemy, autor powieści „Godziny”, która Davidovi Hare posłużyła jako baza do scenariusza przeniesionego później na ekran przez Stephena Daldry’ego. W przypadku „Wieczoru” pisarz tylko współtworzył scenariusz (razem z Susan Minot).
Przy filmie pracowało aż dwóch węgierskich operatorów. Jeden z nich to wspomniany już Lajos Koltai ( przyczynił się kiedyś do sukcesu m.in. „Maleny”), debiutujący jako reżyser dwa lata temu „Losem utraconym” według nagrodzonej Noblem powieści swego rodaka, Imre Kertesa. Drugim jest Gyula Pados ( pracował z Koltaiem również przy „Losie utraconym”). Zrobił do „Wieczoru” zdjęcia wprawdzie bardzo malownicze lecz mało oryginalne, jeśli chodzi o plener. Przypuszczam, że wina za brak głębi i prawdziwego życia w „Wieczorze” nie leży po stronie realizatorów – operatorów, z których jeden postanowił po raz drugi przedzierzgnąć się w reżysera.

Tym razem, wg mnie, zawiódł scenariusz. Nie przykuwa on w żaden sposób uwagi ani ciekawymi, wartkimi i błyskotliwymi dialogami, ani zwrotami akcji, czy pełnokrwistymi bohaterami. Każda z postaci jest tu zaledwie naszkicowana, niedopowiedziana, niepełna. Być może tandemowi Cunningham i Minot chodziło o tę niewiadomą potwierdzającą tezę o niewłaściwości żalu podjętych w życiu decyzji. Żebyśmy do końca nie wiedzieli, czy Buddy pocałował Harrisa, ponieważ go pożądał, czy mu się pomyliło, bo był pijany; żebyśmy nie byli pewni, czy Harris pokochał Ann, czy była dla niego tylko miłą chwilową odmianą w nudnym życiu na nadmorskim pustkowiu…

W podobnie niedopowiedziany sposób zarysowane są dorosłe córki Ann. Jedyną wyrazistą postacią pozostaje jej przyjaciółka, Lila, odtwarzana przez Meryl Streep (bohaterka w starszym wieku) i jej córkę Mamie Gummer (w młodszym). Lila to kobieta stąpająca twardo po ziemi, która wiedząc, że nie może być z ukochanym Harrisem (tak jak pisałam - łamał serca wszystkim, których spotkał na swej drodze), postanawia zabić swe uczucie, wychodząc za mąż za innego, ale i nie narzekać, nie żałować, żyć w zgodzie z tą decyzją. Lila odwiedza umierającą, zanurzoną we wspomnieniach Ann, rzuca jej w wielkiej przyjaźni parę rozsądnych słów, odzierając z mitu postać Harrisa. Myślę, że ostatecznie uspokoiła swoją przyjaciółkę przed zgaśnięciem wieczoru. Nie wiemy, czy ona sama znajdzie takie ukojenie gdy nadejdą jej ostatnie chwile.
A my tymczasem, pożegnawszy biedną Ann, nie czujemy się specjalnie wzbogaceni i pokrzepieni duchowo. Lecz pomni nauk płynących z ekranu, wybaczamy sobie wybór „Wieczoru”, by cieszyć się beztrosko perspektywą następnych, bardziej udanych filmów.

wtorek, 14 kwietnia 2009

"Miasto ślepców" czyli ...

...pomroczność jasna. Epidemia ślepoty spada na mieszkańców pewnego miasta. Wszyscy pogrążają się, tym razem nie w ciemności, a w jasności. Taka ciekawostka – formalny wybieg -  mający uatrakcyjnić film w prześwietlone zdjęcia. A poza tym – względy praktyczne - łatwiej było coś pokazać na jasnym ekranie niż na ciemnym.

Genezy nieszczęścia zesłanego na ludzkość nie znamy.  Zapewne jest to sprawka opatrzności, w ramach kary za to, że człowiek nie dostrzega człowieka. Apokalipsa ma na celu uwrażliwić na odbiór tego, co w nas, czyli na ducha, bez względu na materię, jaka go otacza. Nikt nic nie widzi, nie ma kontroli, nie ma wstydu, wszystko wszystkim wolno.  Dla pozornego bezpieczeństwa zarażonych izoluje się w szpitalu. Ludzie brzydną, pogrążają się w brudzie, także mentalnym. Jak zawsze,  w skrajnie ekstremalnych warunkach walki o byt, człowiek ukazuje swą prawdziwą twarz. Społeczność, jak zazwyczaj,  dzieli się na  dwie grupy – na trzymających władzę i na poddanych.  Tym razem będący przy władzy w tak specyficznych warunkach, zdając sobie sprawę ze swej bezkarności, rządzą, wyzbyci jakichkolwiek hamulców. Garstka ślepców, pod wodzą młodego cwaniaka, obwołującego się królem oddziału III (Gael Garcia Bernal) przejmuje zapasy żywności i zaczyna swe rządy całkowicie absolutne, oparte na wyzysku i przemocy wszelkiej. Najpierw łupią wygłodniałych ślepców z ich kosztowności. Po zaspokojeniu materialnych potrzeb, żądają igrzysk na miarę swych możliwości, czyli seksu. I znowu, jak na każdej wojnie domowej (bo przecież z rodzajem takiej mamy tu do czynienia), najbardziej pokrzywdzone są kobiety. Ale pokrzywdzone nie znaczy pokonane. W filmie Meirellesa wyraźnie wychodzi na to, że w obecnej dobie, w razie jakiejś totalnej katastrofy, świat może liczyć jedynie na płeć, nazwaną kiedyś, kiedyś,  przez mężczyzn dla swej satysfakcji – płcią słabą. Faceci w “Mieście ślepców” są już albo kompletnie zdegenerowani, albo zupełnie zniewieściali. To kobiety muszą brać sprawy w swoje ręce, walczyć o byt, i honor, nie tylko dla siebie, ale i dla swych mężczyzn. I tu – jedna jedyna, najbardziej przejmująca scena w filmie – powrót kobiet z nocnej orgii (w zamian za jedzenie) na łona swych mężów i kochanków,  chowających głowy pod kołdry ze wstydu,  by ukryć straszliwą niemoc i upokorzenie faktem, że nie było ich stać na wspólną męską walkę, nie tylko o pokarm, ale i o cześć swych ukochanych.

Przy okazji – widziałam nieco filmów dokumentów z wojen domowych w różnych częściach świata, najczęściej z Afryki. To charakterystyczne – jak bardzo okrutnymi, bezwzględnymi stają się mężczyźni, ktorzy jak psy moczem, tak oni swą spermą muszą zaznaczać tereny, na ktorych mają władzę. Ale, zwykły gwałt, dozwolony (po cichu) w czasie wojny, jest tak mało podniecający. Tortury, najwymyślniejsze, ktore jeśli kobiety nie zabiją po dlugich cierpieniach, to w najlepszym razie okaleczą ją do końca życia – to jest dopiero zabawa i satysfakcja. Rzadko, który mąż, ryzykując śmierć z ręki pogromców niewiast, rzuca sie w obronie swej połowicy. Mężowie najczęściej uciekają, a po fakcie oskarżają  zgwałcone o lubieżność z wrogiem. Ot, męska filozofia.

A wracając do filmu. Słabawe to dzieło, niestety. Meirelles swojego czasu zaostrzył nam apetyt rewelacyjnym “Miastem Boga”. Liczyliśmy i tym razem na dzieło równie zwarte, wartkie i różnokolorowe. Co do barw, sensu stricte, nie można mieć oczywiście pretensji – “ślepcy” w tytule zapowiadają ascezę w tej kwestii. Bardziej chodzi o paletę odcieni w strukturze osobowości bohaterów przewijających się przez ekran. Filmowe postaci są, niestety, są zbyt jednowymiarowe, albo do szpiku kości złe, albo mdląco szlachetne. Dlatego, myślę, tak trudno się z kimkolwiek identyfikować, kogoś polubić , rozumieć i chcieć iść ręka w rękę przez tę apokoaliptyczną drogę przez mękę (oj, całkiem ładny rym rodem z Częstochowy mi wyszedł). Bohaterowie są płascy, ich czyny zawsze na tej samej emocjonalnej skali, nie zaskakują, nie przerażają, nie wzruszają, a jedynie  nużą, zniecierpliwiają.Ot, choćby żona lekarza (Julianne Moore), jedyna osoba, która jakimś cudem nie utraciła wzroku, to kobieta od początku do końca uwłaczająco dobra. Jej szlachetność aż boli, zawsze anielsko cierpliwa, gotowa każdemu do pomocy, tolerująca każdą niedoskonałość, każdą niedyspozycję, każdy wyskok swego ociemniałego  męża, doprowadzając go tym do żenady i zlości. A na drugim biegunie – zły, ach! jakże bardzo zły! – "król oddziału trzeciego", czyli Gael Garcia Bernal. No właśnie – bohaterowie miasta ślepców są anonimowi, nie mają imion, nazywani są wg funkcji albo jakichś  charakterystycznych cech. Wszystkie osoby poznajemy w momencie wybuchu zarazy, gdy są poddawani egzaminowi na człowieczeństwo.   Nie wiemy o nich nic więcej,  jakimi są, czy raczej jakimi ludźmi byli przed nieszczęściem, nie możemy skonfronotwać ich postaw "przed" i "po". Pewnie  właśnie dlatego są one tak jednoznaczne, bo wykrystalizowały się dokładne w momencie zagrożenia, a my nie mamy niczego na ich usprawiedliwienie, albo na potępienie. Może twórcy filmu nie chcą przyklaskiwać tezie że “tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”?

“Miasto ślepców” dyszy olbrzymim, niewykorzystanym, niestety, stłumionym potencjałem. Fabuła – marzenie, obsada aktorska również wymarzona – Julianne Moore, Danny Glover, Gael Garcia Bernal, Mark Ruffalo. Niestety, moja reakcja na całość również zbliżona do marzenia – by koniec nastapił jak najszybciej. Wszystko jedno, czy i komu będzie dane przeżyć, odzyskać wzrok, byle szybko, jak najszybciej...