czwartek, 23 lipca 2009

"Longford" - reż. Tom Hooper

Jeśli ktoś lubi Jima Broadbenta, z przyjemnością odkrywa jego nowe wcielenia (ja ciągle jestem pod wrażeniem kreacji kochanka i przyjaciela "Iris"), polecam kolejne, tym razem jako Lorda Longforda – Franka Pakenhama. Postać autentyczna, bardzo kontrowersyjna ze względu na swą swoistą działalność dobroczynną. Pakenham, katolik głebokiej wiary, który, jak sam mówi: „brzydzi się grzechem, lecz kocha grzeszników”, z wielkim zapałem oddaje się pracy z więźniami. Spotyka się z nimi, jest wręcz do dyspozycji na każde wezwanie, a zainteresowanie jakie wykazuje skazanym na wykluczenie ze społeczności, którą skrzywdzili, długie rozmowy na temat Boga i jego skłonności by wybaczyć każdemu każdy grzech, powoduje, że wielu więźniów odzyskuje cudownie wiarę, co bardzo często skutkuje skroceniem wyroków, nawet tych dożywotnich.

Niestety, mamy podejrzenie, że działalność lorda nie jest do końca bezinteresowna, kierowana tylko i wyłacznie szlachentymi pobudkami. Nasz bohater lubi szczycić się swymi osiągnieciami, pisze swoją autobiografię, udziela na prawo i lewo wywiadów wszystkim mediom, korzysta z każdej okazji, by zareklamować swą osobę. Nawet promocję książki córki przeobraża w swoje show. Zaczynamy podejrzewać, że ten starszy mężczyzna, tak brzydzący się grzechem sam z rozkoszą pławi się w grzechu próżności, a więźniowie, to społeczność na tle której może tak mocno, i łatwo, zabłysnąć. Ale pewnego dnia przyjdzie mu zmierzyć się z iście godnym siebie przeciwnikiem Myrą Hindley, seryjną morderczynią dzieci, ktore porywała wespół ze swoim kochankiem. Ta inteligentna kobieta doskonale wyczuwa słabości lorda, jego pasje, zna go przecież z telewizji , książek, wie dokładnie, który guzik nacisnąć, by facet zapomniał o jej potwornych zbrodniach, a na dodatek obdarzoną pewnym magnetyzmem całkowicie oczarowuje Pakenhama. Zaczyna tej kobiecie bezgranicznie ufać, ma nadzieję, że oto nadarza się okazja by obwieścić światu swój kolejny sukces w udowadnianiu, że nawet potwory mają w sobie pokłady dobra, ktore objawiają się oczywiście pod wpływem żarliwych modlitw i czytania żywotów świętych. Lord Longford naraża się na wielką krytykę, nienawiść ze strony rodzin pokrzywdzonych dzieci, jednak nic go nie zraża, w pełni oddaje się swej misji. Jak to się dla niego skończy, czy Myra Hindley opuści wcześniej więzienie, czy może Frank przyzna się do błędu, a może chytrze przekuje go zgrabnie w swój sukces – warto zobaczyć ten film. Świetne aktorska trójka, wspomniany Broadbent, a także o nieprzeniknionej twarzy Samantha Morton (niedawno Debra Curtis w „Control”) jako Myra oraz Lindsay Duncan – godnie znosząca jakże szlachetną, lecz może czasem bezkrytyczną, pasję swego męża, Lady Elizabeth Longford.

Acha, zapomniałam, przecież Andy Serkis, dorównuje w pełni wspomnianej trójce. Jego Ian Brady jest równie tajemniczy, diaboliczny, cyniczny jak jego kochanka, Myra.

Film jest skromny, bez fajerwerków, wymagający od widza pewnego skupienia, zamyślenia, w sam raz jako odskocznia od wakacyjnych szaleństw (można zobaczyć na HBO).

piątek, 17 lipca 2009

"Piękność w opałach" - reż. Jan Hřebejk

czyli przybywa rycerz na białym koniu.

Praga,  rok 2002. Czas wielkiej wody, która zalewa miasto i rujnuje życie wielu rodzin. Między innymi także Marceli (ulubienica czeskich reżyserów - Anna Geislerova), tytułowej piekności. Jarda (
Roman Luknár ), jej mąż,  mechanik, by więcej dorobić, ima się kradzieży samochodów. W tym samym czasie, w Toskanii, Evzen Benes, starszawy przystojny Czech mieszkający od kilkunastu lat  w odziedziczonej po matce pieknej toskańskiej willi, jedzie do ojczyzny, by wykupić starą rodzinną posiadłość. Szczęśliwym, albo i nie - zależy dla kogo, zbiegiem okoliczności, pracownik z warsztatu Jardy kradnie bogatemu przybyszowi  ekskluzywny samochód. Samochód, niestety, albo i nie, zależy z czyjego punktu widzenia na ten fakt patrzeć, posiada nawigację satelitaraną. Wyśledzenie złodzieja to kwestia kilkuanstu minut. Mąż Marceli trafia do więzienia, a ona popada w tytułowe  opały.  Ale jak to z pięknościami bywa, w opałach nie pozostają długo. Zawsze znajdzie się jakiś pocieszyciel, który przytuli, wytrze łzę, zrobi śnaidanie do łóżka. I tak też dzieje się i tym razem. Marcela przypadkowo poznaje ofiarę kradzieży, czyli właśnie, pięknego, dojrzałego i majętnego toskańczyka , Evzena. Mężczyzna ten,  niczym anioł, ma starą ale szlachetną twarz, srebrne włosy i bezgranicznie dobre serce. W jego roli - doskonały, pamiętny ze „Szpitala na peryferiach” Josef Abrham, rysom któremu dostojności dodały lata oraz bujny zarost. Evzen współczuje Marceli i jej rodzinie.  Postanawia zaopiekować się nieszczęsną kobietą z dziećmi. Zaczyna się od drobnych sum pieniędzy wkładanych ukradkiem w książki, a kończy zaproszeniem do Toskanii na czas nieograniczony. Wszyscy są szczęśliwi, oprócz męża piękności, Jardy, któremu w końcu kończy się czas odsiadki. Wraca do opuszczonego domu, z goryczą podsumowując, że „żona wybrała pieniądze”.  Ale los sprawia, że Marcela wraz z włoskim aniołem oraz dziećmi przyjeżdża do Pragi na pogrzeb swej matki, która, po prostu, umarła z tęsknoty za nimi. Po ceremonii dochodzi do spotkania małżonków, także w ich dawnej małżeńskiej alkowie. Jest cudownie, dokładnie tak jak Marcela lubi. Od teraz będzie już rozdarta, między mężem-kochankiem, z którym planowała przecież rozwód, a Evzenem wypełniającym rolę jej ojca (a dzieciom dziadka), którego brak odczuwała od dzieciństwa.  Będzie rozdarta między wyborem życia na granicy ubóstwa, ale za to pełnym mocnych emocji, a komfortową wegetacją w Toskanii.  Na co się zdecyduje? Czy będzie musiała wybierać? Nie wiemy, żegnamy się z nią, gdy znowu zaczyna kłamać. Tak jak kiedyś kłamała dzieciom, że ich tatuś pojechał do pracy do Indii, ukrywając fakt, że jest złodziejem odsiadujacym karę w więzieniu. I w tym momencie, przypominają nam się slowa Riszy (świetny Jiří Schmitzer ), męża matki Marceli. Risza, to  taki domowy zły duch, który psuje wszystkim najdrobniejszą choćby chwilę  szczęścia, każdego sprowadza do parteru, poniża i upokarza,  tylko po to, by podać mu później z satysfakcją  pomocną dłoń. „Wasza mamusia kłamie!” powie ktoregoś pięknego ranka dzieciom Marceli, oznajmiając im, że to nie tatuś z Indii pisze do nich listy, pisze je ich mamusia, z pokoju obok. Dzieci, wraz z widzem, doznają szoku. Risza - to bardzo ciekawa i ważna postać tego filmu – ten  obleśnawy, gburowaty mężczyzna w średnim wieku, facet na którego łaskę lub niełaskę zdana jest matka Marceli. Będąc panną z dzieckiem, podobnie zresztą jak Marcela, znajduje sobie opiekuna,  Riszę właśnie. Może nie najwyższych lotów, ale jurnego i chętnego przyjąc ją pod swój dach wraz z dobytkiem w postaci cudzego potomka. Tak samo jak i kiedyś zgodził się przygarnąć ciężarną Marcelę Jarda.  Historia, jak widać,  lubi się powtarzać.

"Piękność w opałach" to baśń o spełnieniu marzeń ładnych, i brzydkich, dziewczyn. Przychodzi bowiem taki czas, że każda zaczyna marzyć:  oto, któregoś dnia przybędzie rycerz na białym koniu, by porwać ją hen za góry i doliny, jak najdalej od jej parszywego życia, i uczynić ją damą swego serca. Dobrze by było, gdyby  rycerz okazał się wspaniałym dżentelmenem, nie żądającym niczego w zamian. Tylko panny wyborem by było, czy zechce, i w jaki sposób, mu się odwdzięczyć. I taki dokładnie jest Evzen. I takim też rycerzem, ale w wersji dla brzydszych i starszych panien,  jest Risza, który stanowi mocno wypaczony obraz rycerza z bajki.  Jaka piekność taki rycerz, chciałoby się powiedzieć. Ale rycerz to rycerz, lepszy czy gorszy, najważniejsze, że przybywa i ratuje chlipiącą dziewoję. Czyż dlatego, Evzen zaprasza do Toskanii także wstrętnego Riszę, pokrewną poniekąd sobie duszę
?

Kobiety nie mogą się obejść bez facetów! Czyżby o taki, nieco szowinistyczny akcent w filmie chodziło reżyserowi?  A może inaczej, może Hrebejk to takie lightowe wydanie Larsa Von Triera, który upokarzając w swych filmach, kobiety,  pohukuje na nie przewrotnie zza kadru– nie dajcie sie wykorzystywać facetom, weźcie się za siebie, stać was na to, jesteście tego warte.  Raczej nie. W „Piękności w opałach” czułam, jeśli nie satysfakcję, to smutek, a może po prostu konstatację: życie udowadnia, iż kobieta to w istocie płeć słaba, której najmocniejszym atutem jest jej seksualność, co ją jednocześnie uzależnia i wciąga w opały ale i z nich często wybawia.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że oto w filmie czeskim pojawiła się ostra krytyka współczesnych Czechów. Niemal wszyscy są tu oszustami (kapłan sekty, pośrednik sprzedaży nieruchomości, lokatorka w domu Evzen, Risza, Jarda, w końcu sama Marcela), krętaczami, istotami dość małymi, jakby spadkobiercami komunistycznego systemu. Wszystko co wielkie, wysokie i szlachetne przypisane jest Evzenowi, czyli potomkowi lepiej urodzonych, spadkobiercy przedwojennych czeskich tradycji, które mogły zostać zachowane dzięki emigracji na Zachód. Ci, ktorzy zostaliw kraju, to ludzie, których morale bezpowrotnie wykrzywiła komuna. Resztki szlachetności, prawości, zachowała jedynie matka Jardy, ale jej nikt tak prawdę mówiąc nie traktuje poważnie, uważa się ją za kobietą oszołomioną religią sekty, której jest bezgranicznie oddana, i mentalnie i materialnie.
Trochę krzywdzące? Podobnie krzywdzące jak obraz kobiet?  A może nie? Może tak faktycznie jest, tylko wstyd się wszystkim przyznać do tak niechlubnych cech. Może wygodniej jest milczeć i żyć, usprawiedliwiając się, że przecież wszyscy wokół żyją podobnie. Wszyscy chcą coś w życiu ukręcić, za każdą cenę:  trochę seksu, trochę uczucia, trochę wsparcia, trochę kasy, trochę lepszego poczucia własnego ego, trochę więcej komfortu i psychicznego i materialnego, a jeśli ktoś już to wszystko ma – wtedy proszę bardzo, może zostać aniołem.
Ale i nawet one, kto wie.... Nie jesteśmy do końca pewni pobudek dobroczynnych czynów Evzena.


„Piekność w opałach”, wbrew pozorom, to gorzki film, a ten posmak, świetnie, chwytając za serce (szczególnie pieśń tytułowa), dopełnia i trochę osładza nam Raduza, czeska pieśniarka, której utwory przepięknie  komentują poczynania ekranowych bohaterów.  Warto się nią zainteresować. To dodatkowa korzyść spotkania z "Pięknością w opałach".

niedziela, 12 lipca 2009

"Blueberry" - reż. Jan Kounen

Ciekawy mariaż poetyki XIXwiecznego westernu z poetyką komputerowych technik XXI wieku, ilustrującymi efekty medyczno-narkotycznych praktyk indiańskich szamanów. Ale to nie jedyne niezwykłe połączenie w tym filmie. Powstał on na kanwie francuskojęzycznego westernowego komiksu autorstwa Jeana Girauda (rysunek) i Jeana-Michaela Charliera (tekst), ukazującego się we Francji od 1965 roku. Nie znam komiksu, nie mogę więc ocenić wierności Kounena oryginałowi, ale może to i lepiej, oglądałam film bez zbędnych obciążeń, ciekawa jak też spisuje się Vincent Cassel w roli kolejnego zabijaki, tym razem prosto z Dzikiego Zachodu.

Tytułowy Blueberry nigdy nie zapomni swego pierwszego razu z Madelaine, piękną i czułą prostytutką, gotową obdarzyć młodziutkiego Mike’a gorącą miłością. Niestety, na drodze ich uczuciu staje niejaki Blount – jak zawsze świetny w roli zbirów, Michael Madsen. Dochodzi do bójki, wymiany strzałów i Blueberry, ranny w głowę, ląduje w indiańskiej rodzinie szamanów. Dzięki nowym przyjaciołom odzyskuje zdrowie oraz uczy się podróżować w odmęty swego umysłu, kiedy to przychodzi mu mierzyć się z jego demonami, jak i niewygodnymi, czasem strasznymi, wspomnieniami. Dalsze koleje losu rzucają go do miasteczka, o jakże dźwięcznej nazwie, Palomito. Dobrze mu tam się wiedzie, zostaje bowiem szeryfem jak i kochankiem słodkiej Marii Sullivan, córki miejscowego notabla. W tej roli, jakże inna, Juliette Lewis. Tym razem (kolejna niespodzianka) możemy podziwiać jej kształty nieco bardziej zaokrąglone. Ciekawe ile musiała do tej roli przytyć, no chyba, że wypchała się poduszkami, które mogła ukryć pod obfitymi fałdami długiej sukni. Choć twarz i dekolt miała wyraźnie bardziej pulchne. W każdym razie wyglądała bardzo kobieco, nie jak zazwyczaj dziewczęco.Na nieszczęście dla tego spokojnego, w miarę,  kawałka ziemi, do Palomito przybywa Blount. Do Blueberry'ego wracają uśpione wspomnienia, otwierają się nowe rany, tęsknota za utraconą pierwszą miłosną fascynacją. Na domiar złego Blount jest głównodowodzącym wyprawy po legendarny skarb Indian, ukryty gdzieś w przepastnych niedostepnych górach.

Zasady klasycznego westernu, jak widać,  zostają zachowane, przynajmniej pod względem treści. Są kowboje, źli i dobrzy, a jakże, są miasteczkowe prostytutki  są Indianie i ich ukryty w tajemniczych Świętych Górach skarb, na który wszyscy jak jeden mąż, oprócz Mike’a Blueberry’ego, mają chrapkę, co, jak wiadomo, prowadzi do wzajemnego wyrzynania się całej płci męskiej.

Nowoczesne natomiast są środki realizacji tej sztampowej opowieści.  Przede wszystkim zdjęcia - Tetsuo Nagaty oraz montaż. To one są największym atutem filmu, choć co bardziej niecierpliwych i nastawionych na typowe westernowe klimaty (jakże zazwyczaj powolne, skupione na pięknie przyrody i charakterologii bohaterów), tempo filmowania może denerwować. Bardzo często i bardzo ruchliwa kamera, niespokojna, jak duch Blueberry’ego. Krótkie ujęcia, bardzo szybkie zbliżenia, a po nich równie gwałtowne oddalenia, nieoczekiwane, wielokrotne perspektywy filmowania jednej sceny, jednego obiektu, do tego montaż, mnóstwo przebitek, dajacych wrażenie psychicznego chaosu, niepokoju, robią świetne i niepowtarzalne wrażenie. Czegoś takiego dawno, jeśli w ogole, nie widziałam, a na pewno nie w przypadku westernu.

Natomiast nieco męczące są sekwencje tworzone grafiką komputerową. Obrazują przede wszystkim sceny mistycyzmu indiańskiego, uzdrawiania, narkotycznych wizji, dzięki którym Blueberry poznaje mroczną i głębszą prawdę o sobie. To znaczy, one są bardzo piękne, malownicze, czasem niepokojące, ale trwają zdecydowanie za długo, powtarzają się, w efekcie nużą i sprawiają wrażenie waty, którą wpycha się w scenariuszowe dziury. Bo sama fabuła jest dziecinnie prosta i co tu dużo mówić do bólu oklepana, wystarczyłaby jej samej pewnie na godzinny film z serii „Poszukiwanie skarbu”, a dzięki owemu mistycyzmowi i tym komputerowym efektom, do tytułu można  ewnetualnie dodać „... i samego siebie”.

Poza tym, bardzo dobrze jest dopasowana do obrazu ścieżka dźwiękowa - Jean Jacquez Hertz. Ostre, drapieżne, skrzypce, skrzypiące, tak! przyprawiające o drętwotę dziąseł - doskonale uzupełniają swym dźwiękiem ból duszy Blueberry'ego. Jednym słowem warto było popatrzeć, nasycić oko pieknymi surowymi górskimi plenerami, a przede wszystkim zobaczyć, jak nowatorsko można pokazać stary temat.

No i ta obsada aktorska, międzynarodowa wprost. No bo mamy; Vincenta Cassela - Francuza w roli głównej, Juliette Lewis, Michael Madsen, Ernest Borgnine - Amerykanie, Djimon Hounsou - Afrykanin, Tcheky Karyo - co prawda Francuz ale pochodz. Turcja, Eddie Izzard - pochodzenie Jemen, no i przeprzystojny, znany m.in. z "Tylko Instynkt", Temuera Morrison,  Nowozelandczyk, a może nawet Maorys, grajacy Indianina.

Jednym słowem, warto wejść w otwarty na eksperymenty filmowe umysł Jana Kounena, udaje się to nawet bez uciekania się do pomocy zaklęć i sztuczek indiańskich szamanów. :)

niedziela, 5 lipca 2009

"Szczęście" - Bohdan Slama

"Szczęście" to urocza opowieść o braku szczęścia i o tym, że absolutnie nie należy się tym faktem załamywać, tylko żyć tak jakby było tuż, tuż. Bohaterowie superprzeciętni, zagrani nieprzeciętnie przez czeskich aktorów, dzięki czemu ich bardzo zwyczajny los ogląda się ze wzruszeniem i pełnym wy/z/rozumieniem.

Tonik, Monika i Dasza –  trójka przyjaciół, których w dzieciństwie połączyło miejsce zamieszkania – blok na jednym z osiedli pewnego czeskiego miasta. Monika (Tatiana Vilhelmova) pracuje w hiepermarkecie – wyklada towar na półki. Tonik (rewelacyjny Pavel Liska) – dorabia dorywczo w fabryce, czasem pomaga ciotce, z którą pomieszkuje w podupadłym domu rodzinnym swego ojca - woli jej wyluzowane towarzystwo niż ciągłe uwagi spiętych rodziców. Dasza (znana nam z wielu innych filmów Anna Geislerova) – rozchandryczona matka dwójki synów, albo poklada się na łóżku, albo biega za swym ukochanym. lecz żonatym z inną kobietą - Jarą. Każdy tu kogoś kocha i właściwie nie byłoby problemu, gdyby kochał właściwą osobę.

Czasem od miłości ważniejsza jest przyjaźń, jak na przykład wtedy, gdy Monika rezygnuje z wyjazdu do Stanów, do chłopaka, który załatwił jej tam pracę opiekunki do dzieci. Akurat tak się zlożyło, że niezdrowa pogoń za miłością doprowadza Daszę do szaleństwa i musi leczyć się w  szpitalu dla nerwowo chorych.  Trzeba zaopiekować się jej synkami, aby nie zabrano ich do domu dziecka. Monika wraz z Tonikiem podejmuja sie tego zadania. Tonik, do tej pory wygladający na kompletnego niedojdę dostaje niesamowitego wiatru w żagle – podejmuje się remontu dom - riuny , a nawet zaczyna lubić pracę w fabryce. Domyślamy się, że to miłość, i to niekoniecznie tylko do dzieci, zaczyna go tak napędzać. Niestety, i w tym leży wartość filmu, że nie opowiada nam fantastycznych bajek,  życie nie uklada się tak jakbyśmy sobie my oraz bohaterowie filmu życzyli. Tak jak w prawdziwym życiu, kiedy już, już wydaje się, że złapaliśmy szczęście za ogon, a okazuje się, że to tylko małe piórko i znowu trzeba szukać. A może nie trzeba?  Może wystarczy na nie cierpliwie czekać ,  rozglądając się bacznie wokół siebie?  A nuż dostrzeżemy jakąś okazję by się spełnić, albo czyjeś zakochane w nas oczy. Warto również, by być szczęśliwym, pomysleć czasem o innych, tak jak Monika i Tondo – dali dzieciom Daszy szczęśliwy dom, gdy była w szpitalu. Niestety, nie otrzymali z jej strony nawet slowa „dziękuję”, ale przy okazji odnaleźli siebie, choć tak naprawdę zaraz zgubili. Trochę to niejasno brzmi, ale czy tak nie jest? Najprostsze sprawy komplikujemy, ocieramy się o szczęście na co dzień, tak jak Tonik z Moniką, jak Dasza mająca dwójkę cudownych chłopców, ale ciągle nam się wydaje, że to nie to, rzucamy wszystko, by dalej biec i szukać, i szukać, a wystarczy tylko troche ochłonąć,  poczekać, pomyśleć, popatrzeć, zauważyć.

"Doberman" - reż. Jan Kounen

Yann Doberman  (Vincent Cassel ) jest przywódcą przestępczej grupy, napadającej na banki, poczty, konwoje przewożące gotówke. Towarzystwo to składa się z  przesympatycznych, na pozór menelów, żyjących, mimo sporych pieniędzy zdobywanych w akcjach, na złomowisku, w budach cygańskich, przyczepach itp. Są oni entuzjastami najnowocześniejszych wynalazków w dziedzinie broni. To w nią głównie, jako narzędzie ich pracy i źródło utrzymania, inwestują. Przypuszczam, że niejednego egzemplarza z ich kolekcji mogło by im pozazdrościć współczesne wojsko polskie.

W tej niezwykłej komórce społecznej, funkcjonującej prawie jak rodzina, jest też, jak na rodzinę przystało, kobieta. Piekna, głuchoniema Cyganka ( Monica Belucci) -  dziewczyna wodza Dobermana, jakże by inaczej. Doprawdy, urodziwa i fascynująca z nich para.

Pozostali panowie zdecydownie nie dorównuja urodą ani urokiem Dobermanowi, lecz każdy z nich ma w sobie to "coś", za co go lubimy. Jeden z nich - wielki facet, brzydki jak noc - obłędnie zakochany w swoim piesku, drugi Manu (Romain Duris) straszny niechluj, ale ciągle uśmiechnięty, lubiący pokazywac światu swoje oryginalne uzębienie, i trzeci - ten najmniej sympatyczny,  nerwus. przeżuwajacy na okrągło całą dobę gumę, nękany bezustannie telefonami od opuszczonej żony. A, i jest jeszcze piekna Sonia - czyli gej mający w cieplutkim domu u swoich rodziców żonę i małe dziecko. Pod względem urody mógłby śmiało konkurować z Bellucci.

Wszystkich tych niecnych grzeszników podtrzymuje na duchu ksiądz Ellie, dysponujący zawsze, ku pocieszeniu,  w razie jakichś moralnych wątpliwości,  stosownym cytatem z Biblii. Mniejsza o to, czy jest on zmyłą, czy zagubionym wśród swoich owieczek prawdziwym pasterzem, w każdym razie dobrze służy klimatowi filmu.

Przeciwnikiem owej bandy zbirów jest niemniejszy od nich zbir policjant - inspektor Cristini (Tchecky Karyo), który obrał sobie za punkt honoru całkowite jej zlikwidowanie.  Zgodnie z maksymą, że cel uświęca środki, nie wzbrania się przed  żadną metodą prowadzącą do unicestwienia Dobermana.
  A my, oczywiście, trzymamy kciuki, żeby mu się to nie udało. Ci biedacy "dobermanowcy" pracują jak mogą i umieją, nie zabijają  z zimną krwią, poza tym są lojalni względem siebie, kochają się, przyjaźnią, płaczą jak dzieci po utracie pieska, są bezradni jak niemowlęta w obliczu wielu życiowych sytuacji. To policja jest "be", bezwględna, okrutna, skorumpowana, nieludzka. Ściga Dobermana, by zaspokoić własne ambicje, wyżyć się, pokazać, "ze nikt mi tu nie będzie mi podskakiwał", nie liczą się dla niej żadne uczucia, a już szczególnie - uczucie litości, czy współczucia.

Film ogląda się bardzo dobrze, nikt się  nie przejmuje, że jest krew i zabijanie, cały czas jesteśmy podekscytowani,  a to namiętnością między nadzwyczaj przystojną parą Casselem a Bellucci, a to pojedynkiem miedzy inspektorem a Dobermanem, przejmujemy się losami Soni, którą Karyo wystawia na bardzo ciężką próbę lojalności i wytrzymałości na poniżanie.

Atuty filmu to dobry, szybki montaż, świetne zdjęcia i ujęcia, wspaniale dobrane typy bohaterów, aktorskie kreacje dopracowane w najmniejszych szczegółach, i co do każdej, nawet najmniejszej rólki, wartkie dialogi, muzyka. No i przede wszystkim przywódcy stada - tytułowy Doberman - piękny, w gruncie rzeczy gdzieś tam szlachetny i wspaniałomyślny oraz jego prowokacyjna, wyzywająca, kipiąca seksem, ale zła i odpychająca, trzymająca na dystans wszystkich samców, wierna swemu Dobermanowi - Bellucci (Nathalie). Czujemy, czujemy tę dziwną wierność ważnym wartościom w świecie, gdzie niby poszanowania wartości brak. Są w tym świecie zachowane pewne autorytety, podstawowe zasady współżycia (wierność, lojalność, szacunek dla swojej i innych godności) w przeciwieństwie do świata prawa - gdzie o te wartości kompletnie się nie dba, a wręcz bezlitośnie się niszczy.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział - polecam.