środa, 20 stycznia 2010

Ciesz się biedą!

Film prowokacja, swoisty performance. Renzo Martens, z urody wypisz wymaluj Klaus Kinski, holenderski dziennikarz udaje sie z kamerą do Konga i próbuje z potwornej biedy jaka panuje w tym kraju, „uczynić” dobro narodowe. A dlaczegóż by nie? - wydaje się pytać, skoro przychody z darów pieniężnych, płynących z całego świata na „biedne dzieci”, przewyższają znacznie dochód z rocznego eksportu złóż mineralnych. Czy warto więc rządzącym starać się o poprawę bytu, a co za tym idzie i świadomości, narodu, będącego pod ich „pieczą”, który mogą niewolniczo wyzyskiwać na plantacjach i kopalniach bogaczy, mających takie czy inne powiązania z ludźmi trzymającymi władzę?

Widzowie, którzy w porę nie przejrzą przewrotności Martensa, mogą odnieść wrażenie niemoralności dziennikarza.  Jego happening czyli neon z napisem Enjoy poverty zainstalowany w zabitej dechami wiosce, napędzany rowerowym dynamem, i osobliwy wykład w jego blasku  dla tubylców, budzi początkowo niesmak. Jak to? Jak można cieszyć się biedą? Z biedą – tak zawsze nas uczono, należy walczyć. A Jolanta Kwaśniewska, kiedy jeszcze nie była panią prezydentową rzekła w jakimś wywiadzie nieopatrznie, że biedy należy się nawet wstydzić (teraz zapewne ugryzłaby się wcześniej w język).  A tu nagle peany na cześć biedy. No tak, wydaje się mówić Martens – skoro przynosi ona takie dochody państwu tylko dlatego, że jest, to dlaczego się z niej nie cieszyć? A na uboczu dodaje, że 70% kwoty pochodzącej z darów, wraca do darczyńców (niestety już nie objaśnia w jaki sposób to sie dzieje), bo dobro darczyńcy liczy sie najbardziej. Nie od dziś przecież wiadomo, że datki pieniężne, czy jakieś żywieniowe zrzuty, są pomocą doraźną i na dłuższą metę wiele nie zdziałają w krajach afrykańskich. Są one z miejsca rozdrapane, przez ludzi którzy mają do nich bezpośredni dostęp. Skuteczna pomoc to budowanie szkół, czyli wykształcenie, a co za tym idzie zmiana świadomości i umożlwienie dostępu rdzennym mieszkańcom do administracji, do zarządzania firmami, uczynienie ich właścicielami majątku kraju, w którym mieszkają. I teraz pytanie „czy to jest możliwe?, czy biały człowiek kiedykolwiek zrezygnuje dobrowolnie ze swej władzy i afrykańskiego dobrobytu? Czy tylko wykurzenie siłą białych sprawi, by czarny nie był niewolnikiem na swej ziemi?

Jest taka jedna świetna sekwencja, która może powalić wątpiących, iż film Martensa jest rodzajem happeningu, mającym ukazać hipokryzję białych ludzi. Otóż Martens odkrywa w jakimś kongijskim mieście małą usługową firemkę – dwójka chłopaków robi i sprzedaje ludziom zdjęcia z imprez okolicznościowych – są to imprezy radosne, jakieś rodzinne święta itp. Martens uświadamia tym młodym, że o wiele lepiej mogą zarobić robiąc i sprzedając mediom zdjęcia umierających biednych dzieci. Zabiera ich więc do jakiegoś szpitala (wyglądającego bardziej na przytułek), tam inscenizuje scenki żywcem takie, nad jakimi płacze cały nażarty i litościwy Zachód, a więc – płaczące z głodu dzieci,  wielkie brzuszki, chudziutkie kończyny, zaropiałe oczy, muchy łażące po wychudzonych maleńkich twarzach, które wyglądają bardziej na twarze starców, umęczone błagalne spojrzenia, albo zupełnie już zobojętniałe. Ok, zdjęcia wychodzą super! Po czym z Martensem przeprowadza ostrą rozmowę jeden z lekarzy bez granic, obwieszczając, że robienie takich zdjęć przez Kongijczyków jest niemoralne i zabrania dalszego fotografowania. A czym jest w takim razie robienie takich zdjęć i zarabianie na nich przez białych dziennikarzy z Nowego Jorku czy Paryża? A to co innego - odpowiada pan doktor – biały fotograf, przyjeżdża tu po informację. Czyli zdjęcie wykonanego przez czarnego nie niesie żadnych informacji, nie może być źródłem zarobku, mimo, że wygląda tak samo, jak zdjęcie białego, który zarobi na nich krocie i na dodatek może zyskać międzynarodowa sławę.

Marten „załatwia” także w swym filmie kwestię dokarmiania biednych Afrykanów przez przybyłych dziennikarzy – owszem, na zakończenie swej wędrówki częstuje zaprzyjaźnioną wygłodzoną rodzinę garnkiem warzyw z rybą i drugim garnkiem z mięsem. Rodzina wcina aż jej się uszy trzęsą, a wokół pełno gapiów, którzy przełykają śline. Niestety, choćby nie wiadomo jakie miękkie serce miał fotograf, może on nakarmić jednorazowo jedynie swych modeli, reszta Afryki i tak pozostanie głodna.

W tym okrutnym, brudnym filmie pojawia się jedno piękne, wręcz poetyckie, zdjęcie - jest wieczór, rzeka Kongo, a po niej płynie łódź z neonowym napisem „Enjoy Poverty” – klimat niczym z „Jądra ciemności” – nigdy nie będzie porozumienia między białym władcą i czarnym poddanym, a w tle piosenka J. Brela o wierze w miłość między ludźmi która przenosi przysłowiowe góry.

Moim zdaniem bardzo ciekawy film, a jego twórca to odważny prowokator. Ryzykując niezrozumienie, potępienie widza za próżność i narcyzm, czemu zresztą nie zaprzecza, przyznając się do tej jednej z podstawowych ludzkich cech, prowokuje do przemyśleń i oceny dobroczynności białych – najłatwiej jest bowiem biednemu rzucić pieniądze, pojechać i poeksperymentować na nim medycznie, i czerpać z tego samosatysfakcję, trudniej jest, albo jest to wręcz niebezpieczne dla białego, podzielić się z czarnym swoim mieszkaniem, stanowiskiem, własnością, wpływając tym samym na jego wyższą świadomość, którą wcześniej nadszarpnął przez lata kolonializmu.
Polecam ten film i radzę wytrzymać do końca. I nie uważać Martensa za idiotę!

1 komentarz:

  1. Wytrzymałem do końca i przyznaję, że warto wytrzymać. Godny zainteresowania film.

    OdpowiedzUsuń