sobota, 13 sierpnia 2011

Wiano - reż. Jan Łomnicki

Bardzo głęboki PRL. Czas akcji - lata 60-te ub. wieku. Miejsce - wieś gdzieś. Taka prawdziwa, jakiej teraz nie uświadczysz – bite drogi, wozy konne, baby w chustkach na głowach, marszczone kwieciste spódnice, procesje z obrazem świętej Panienki od domu do domu, czasem nawet, jeśli ktoś mocno zgrzeszył - na kolanach, a w soboty potańcówki w wiejskiej izbie klubem szumnie zwanym. Jedynym zwiastunem „nowego”na wsi, jaskółką, która przyfrunęła z miasta, jest Edek (wspaniały Tadeusz Łomnicki, brat reżysera filmu), nauczyciel, nasłany przez PZPR, co okaże się być mu kłodą rzuconą pod nogi w niedalekiej przyszłości, gdy przyjdzie mu zdawać egzamin z lojalności wobec partyjnego statutu. Ale najpierw Edek nieźle zamiesza, uwodząc dziewczynę miejscowego supermana – Staszka (wspaniały, do złudzenia przypominający Marlona Brando – Roman Wilhelmi), odsiadującego karę w więzieniu za potrącenie człowieka. Czas kary się kończy i Staszek, wracając na wieś, liczy na czas nagrody. A tu masz babo placek – jego Ula (urocza i subtelna jak zawsze Marta Lipińska) prowadza się po wsi z miastowym nauczycielem, takim co to się jeszcze po drogach skuterem nowiutkim obwozi, terkotem i tumanami kurzu drażniąc zazdrosnych. Ale, żeby tylko to jedno nieszczęście na Staszka spadło! W domu rodzinnym też mu się nie najlepiej wiedzie. Całe gospodarstwo zostało przepisane na brata, u którego teraz Staszek za parobka musi robić, śpiąc kątem w stodole, obok ojca. Któregoś dnia, droga Stacha splata się z drogą, którą, wlokąc jedną nogą, idzie Bronka . Gra ją Zofia Kucówna (kiedyś żona Adama Hanuszkiewicza), nie mająca na filmwebie żadnej, choćby najkrótszej notki biograficznej, nie wspominając o zdjęciu (jak tak można!?), ale to tylko tak nawiasem. Bronka jest półsierotą, mieszkającą z kochającym ją ponad życie ojcem. Od słowa do słowa i Staszek zawraca w głowie ułomnej na ciele Bronce. To bardzo wartościowa dziewczyna, wrażliwa, mająca tę samą potrzebę miłości i zaspokojenia pożądania, jak wszyscy inni w jej wieku. Niestety, jak do tej pory bez szans spełnienia. Bronka to wiejskie popychadło i pośmiewisko, nie mogła nie ulec urokowi przystojnego Staszka, tym bardziej, że dziewczynie niczego oprócz zdrowia w nodze nie brakowało. A tak się wcześniej broniła przed ślepą namiętnością, rojąc sobie, tak naiwnie, po kobiecemu, że to przed nią powinni do szaleństwa zakochani mężczyźni klękać. Ale największą pokusą dla Staszka były jednak morgi Bronki, co to je jej tata wcześniej na spółdzielnie przepisał. Staszek poczuł szansę, by odegrać się na całej wsi i zostać gospodarzem, co prawda tylko trzech mórg, ale zawsze. Zanosiło się więc na raj na ziemi: Bronka, wiejska pokraka miałaby za męża najprzystojniejszego chłopaka we wsi, on – czyli Staszek byłby wreszcie panem na swych morgach, Ulka jego ukochana, najpiekniejsza dziewczyna we wsi (co nie znaczy, że najgłupsza, o nie, w ten stereotyp autor scenariusza Jerzy Pomianowski na szczęście nie poszedł) miałaby również to co czego była godna – męża nauczyciela, jego mieszkanko przy szkole i skuter, no i oczywiście, co najważniejsze – miłość Edka, o której była przekonana do pewnego momentu…. Niestety, jak się okazało wszystkich poróżnił Bóg, Partia i obraz świętej Panienki, kiedy to miłość Edka do Ulki została wystawiona na ciężką próbę.

I na tym skończę moje wprowadzenie w fabułę, może jednak ktoś zaciekawiony, zarówno czasem i miejscem akcji (choć wątpię, żeby znalazło się wielu chętnych do poznawania okresu prawdziwej komuny na wsi, gdzie rzadko sięgały służby SB, i gdzie nie można zaczepić tak ostatnio ukochanego przez filmowców tematu lustracyjnego), a może zachęcony nazwiskiem reżysera (tak jak ja) – Jana Łomnickiego (ukochany polski serial „Dom”), albo tą wspaniałą obsadą aktorką , sięgnie kiedyś po film? Moim zdaniem warto. Ja z wielką przyjemnością, z rozrzewnieniem wręcz popatrzyłam na wieś, którą znam z dzieciństwa, wieś rozmodloną, przepełnioną skrajnymi prostymi namiętnościami, gdzie nie ma owijania niczego w bawełnę, gdzie jak mówi, groźnie marszcząc brwi, jedna z czołowych gospodyń: „Boga można się nie bać, ale żeby nie bać się sąsiadów!??”. Wielkim atutem filmu jest aktorstwo, reżyser zadbał by zagrały u niego największe tuzy polskiego ekranu, i żeby było ciekawiej, czym szacowniejsze nazwiska tym mniejsze epizody grają: Kazimierz Opaliński (dziadek Staszka), Zbigniew Zapasiewicz jako ksiądz. I tu, przy okazji księdza, dobrze jest zaznaczyć na plus dla filmu, że scenarzysta również zadbał, żeby nie było stereotypu jak na czasy komuny, ksiądz jest tu najświatlejszą postacią, niestety, jest bezsilny wobec mentalności ludu. Warto tu przy okazji nadmienić, że film bardzo dobrze ukazuje niełatwe moralne dylematy zwyczajnych ludzi PRL-u, którzy żyją między młotem i kowadłem, z jednej strony tradycja, religia i obrzędy, cała ta duchowa otoczka, a z drugiej partia, z którą łatwiej wyżyć i przeżyć.

„Wiano” ogląda się bez cienia nudy, wręcz przeciwnie, czuje się to zwierzęce buzowanie hormonów, które determinują zachowania ludzkie, które czasem trudno trzymać na wodzy, bo Bóg, sąsiedzi, partia. Ale warto pamiętać o najważniejszym , hormony hormonami, Bóg Bogiem, sąsiad sąsiadem, partia partią, ale najważniejsze, by nie zapominać o godności drugiego człowieka.

1 komentarz:

  1. Moim zdaniem bardzo głęboki film, trzyma w fotelu i nie puszcza aż do końca :)

    OdpowiedzUsuń