niedziela, 27 marca 2011

Sen Staszka w Teheranie - A. Fidyk

Nie ma to jak film mistrza dokumentu, jednego z mistrzów dokładnie mówiąc, w tym przypadku Andrzeja Fidyka.
Ekipa filmowa TVP zostaje zaproszona na uroczystości obchodów trzeciej rocznicy śmierci Chomeiniego. Niestety, po przyjeździe okazuje się, że są pewne trudności z wejściem na imprezy czy różne okolicznościowe uroczystości i co za tym idzie z filmowaniem ich. Udaje się zrobić tylko kilka ujęć zza ogrodzenia głównej nawy największej świątyni w mieście, gdzie zgromadziło się tysiące wiernych, by oddać hołd i wyrazić swój głeboki żal, a raczej ekstatyczną rozpacz, z powodu śmierci przywódcy.

Tak więc, panowie filmowcy, prawdę mówiąc, nudzą się w hotelu i gorączkowo główkują jaki by tu, i jakim sposobem (są na każdym kroku kontrolowani), zrobić jakikolwiek materiał, aby wyjazd i taka wyjątkowa okazja jak pobyt w Iranie, nie okazała się być bezowocną. Obserwując z okien pokoju hotelowego na 8 piętrze ulicę Teheranu i pobliskie bloki wpadają na pomysł, by utrwalić na taśmie codzienną krzątaninę jakiejś przeciętnej irańskiej rodziny. Tym bardziej, że jej życie w dużej części koncentruje się na dachach budynków, jesli oczywiście mamy na myśli rodziny żyjące na  ostatnich piętrach. W ten sposób bohaterem filmu Fidyka zostaje pięcioosobowa familia, mąż i żona oraz trójka ich małoletnich dzieci. Gdy, dla urozmaicenia filmu, kamerzysta próbuje bezskutecznie zresztą, nawiązać z głową rodziny kontakt na ulicy, tytułowy Staszek, dźwiękowiec, zapada w tym czasie w "sen". Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, bohaterem jego snu staje się Irańczyk, którego życie Polacy upatrzyli sobie za cel swego filmu. A że w śnie wszystko jest możliwe, Irańczyk zwierza mu sie, że tak naprawdę to nie jest Irańczykiem z krwi i kości. Jest Rosjaninem przybyłym tu przed laty na kontrakt, budować elektrownię. W ZSRR zostawił żonę, która zresztą namawiała go na ten wyjazd, i dwójkę dzieci. Jego losy w Iranie tak się jakoś pokrętnie potoczyły, że obecnie jest pełnoprawnym obywatelem tego kraju. Później Staszek przenosi się do ZSRR, odwiedza wraz z filmowcami żonę bohatera filmu, ktora pozostała samotna w Moskwie. Tym razem to z jej ust wysłuchuje historię swego rozstania z mężem i jego zakotwiczenia sie w Iranie. Przy okazji Rosjanka zabiera go na seans pewnego uzdrowiciela, który nawiedził Moskwę. I tu zbliżamy się do clou filmu, przynajmniej moim zdaniem. Jeśli kiedykolwiek przyszłoby nam na myśl podśmiechiwać się z ekstatycznych religijnych uniesień muzułmanów, przypomnijmy sobie sceny z seansów różnego rodzaju uzdrowicieli, szarlatanów, czy nawiedzonych kaznodziejów. My, biali, nie jesteśmy lepsi. jesteśmy takimi samymi ludźmi, tak samo podatnymi na manipulację, jak inni ludzie na świecie. Rozpacz, zagubienie, ból nie tylko fizyczny, ale ogólnie ból istnienia, w połączeniu ze ŚLEPĄ WIARĄ powoduje, że wszyscy jesteśmy w stanie wpaść pod wpływem różnych zewnętrznych czynników działających na naszą psychikę, w taką samą ekstazę czy trans.

Film kończy przebudzenie się Staszka i radość z powrotu do rzeczywistości, a co za tym idzie i do kraju, naszej ojczyzny, gdzie, jak "cieszy się" Staszek, politycy, nie tak jak gdzie indziej, myślą tylko o obywatelach i o państwie, kościół prowadzi swoje odrębne interesy, nie wtrąca się do polityki państwowej, a jeśli zdarzają sie jakieś niesnaski między politykami, wiadomo zgoda i jednopartyjność się skończyła, wtedy kościół delikatnie wkracza i godzi skłóconych. :) :) :)
Ostrze ironii jest cienkie, ale sięga bardzo celnie i głeboko.

Jeśli będziecie mieli okazję zobaczcie, co śniło się Staszkowi w Teherenie, w roku 1992. Warto, jego sen ogląda się wyśmienicie, mimo, że przyśnił mu się już 17 lat temu. Świetny pomysł na film z  kraju, gdzie zaprasza się filmowców na herbatkę w hotelu.

niedziela, 13 marca 2011

Czarny łabędź - reż. D. Aronofsky

Nie można nie zaznaczyć na blogu filmowym spotkania z "Czarnym łabędziem" Darrena Aronofsky'ego. Na szczęście, w odróżnieniu od zagorzałych fanów jego twórczości, nie mam problemów z tym filmem, w ogóle, a także na tle pozostałych dokonań reżysera. W moim prywatnym rankingu najlepszy film Darrena, "Requiem dla snu", cieszy się nadal niezachwianą pozycją nr 1. 
 
O czym jest "Czarny łabędź" chyba każdy, wchodzący na ten blog, wie. Nowy York, najlepszy w tym mieście zespół baletowy, pod przewodnictwem mistrza Thomasa Leroya (jak zawsze wspaniały Vincent Cassel), chce rozpocząć kolejny sezon nową interpretacją "Jeziora łabędziego". Innowacja ma polegać na tym, że rolę Białego i Czarnego Łabędzia ma zatańczyć jedna osoba, najlepsza balerina w zespole. Zaczynają się poszukiwania kandydatki. Wiadomo, z czym to się wiąże - stres, przepychanki, podgryzania, prywatne wizyty u mistrza. Jedną z kandydatek jest Nina Sayers (Natalie Portman), bardzo ambitna, wręcz nałogowo dążąca do doskonałości w swym fachu. Ma tylko jeden problem, jest zbyt spięta, nadmiernie skupiona na pracy. Maestro zadaje sobie pytanie, czy taka osoba zdoła wyzwolić z siebie iskrę bożą, ktora pozwoli obudzić drzemiacego w niej demona i wiarygodnie wcielić się w samo zło, jakie uosabia Czarny Łabędź. Leroy przeczuwa w niej pewien potencjał, liczy, że niewinność jaką uosabia Nina w zetknięciu z owymi czarnymi mocami, jakie mogą kłębić się w nie rozbudzonej jeszcze seksualnie dziewczynie, może wyzwolić na scenie istną mieszankę wybuchową. Czy tak się stanie, jeśli ktoś jeszcze się nie przekonał, zachęcam do zobaczenia filmu. Są tu elementy dramatu psychologicznego, obyczajowego i... horroru, w równo wyważonych dawkach. Jeśli ktoś by mi kazał zdecydować,  jaki gatunek dominuje, nie umiałabym chyba wybrać. Mamy tu po równo zmagań głównej bohaterki zarówno z nadopiekuńczą i zaborczą matką oraz z ostracyzmem z jakim się Nina spotyka ze strony mini społeczności tancerek, jak i potyczek z samą sobą, swoimi zahamowaniami i uprzedzeniami. To wszystko, w połączeniu z chorobliwym, paraliżującym ją w efekcie dążeniem do perfekcji doprowadza tancerkę do urojeń i na skraj szaleństwa. Mnie osobiście najbardziej odpowiada potraktowanie tego filmu jako horroru, doslownie i w przenośni, realne  życie wszak też może przybierać znamiona horroru. 
 
Ale, pomijając to wszystko, film Aronofsky'iego jest także w dużej mierze filmem o sztuce i artyście, ich wzajemnych korelacjach. Idealnie do zilustrowania tego, co chciałabym jeszcze dopowiedzieć na temat Maestro Thomasa, Niny i jej rywalki Lilly, oraz podstarzałej primabaleriny Beth i  sztuki, są słowa - złote myśli niedawno zmarłego malarza Jerzego Nowosielskiego, na które natknęłam się czytając jeden z ostatnich numerów "Polityki", a dokładnie artykuł Piotra Sarzyńskiego o tym malarzu pt. "Byty subtelne".  Pisze on, że Jerzy Nowosielski, ktory uważał,  iż "Ambicja jest grobem sztuki", pozostawił po sobie, rozrzucone po licznych wywiadach i autorskich wypowiedziach, niezliczone myśli, aforyzmy, opinie. Także tych, poświęconych sztuce. Wybrałam kilka z przytoczonych w tym artykule, które idealnie obrazują przesłanie filmu "Czarny łabędź". Oto one: 
 
"SZTUKA NIE UDAJE SIĘ LUDZIOM POWAŻNYM, LUDZIOM SERIO. PSUJĄ ONI KAŻDĄ ZABAWĘ".
 
"WIĘKSZOŚĆ  ŻYCIA ARTYSTY UPŁYWA W STANIE ZWĄTPIENIA I ROZPACZY"
 
"AMBICJA JEST GROBEM SZTUKI. GDY SIĘ POJAWIA OZNACZA KONIEC ARTYSTY"
 
"PROCES TWÓRCZY TO JEST MANIA, TO JEST JAKIEŚ SZALEŃSTWO"
 
"CAŁA PRAWDZIWA SZTUKA JEST IKONĄ, NAWET JEŻELI JEST IKONĄ DIABŁA".
 
"NIGDY W ŻYCIU NIE POWIEDZIAŁEM SOBIE, ŻE MI CZEGOŚ NIE WOLNO... PRZYNAJMNIEJ W SZTUCE WOLNO MI WSZYSTKO".
 
Czy Nina Sayers miała szansę, czy mogła zatracić się w sztuce, pozwolić sobie na wszystko, będąc Niną Sayers, córką swej matki, niespełnionej baletnicy, mieszkając z nią pod jednym dachem i będąc pod jej wpływem blisko 20 lat? Na to pytanie każdy kto zobaczy ten film, będzie znał odpowiedź. A może nie?

sobota, 12 marca 2011

Prywatne życie Pippy Lee - reż. Rebecca Miller

Z opisu filmu podanym na filmwebie, wynika, że "Bohaterką filmu jest kobieta, którą mąż porzuca dla młodszej, wskutek czego  przeżywa ona załamanie nerwowe. Z czasem jednak zaczyna na nowo odkrywać w sobie zmysłowość. "
 
 Powiem jedno, głupie są czasem to opisy filmów, czy to na filmwebie, czy na innych portalach. Gdybym natrafiła wcześniej na takie streszczenie filmu, na pewno nie wzięłabym go do ręki, bo by mnie zemdliło od banału. Bo ten film wcale nie jest o załamaniu nerwowym z powodu zdrady męża, choć po trosze też jest. Jest to przede wszystkim film o poczuciu winy, jakie czasem nosimy w sobie, i jego destrukcyjnym wpływie nasze życie. A bywa przecież czasem  tak, że aby przetrwać, żyć, ocalić siebie musimy zrobić coś, co może kogoś zranić. Na przykład dziecko kochane przez matkę chorobliwą zaborczą miłością, by nie zostać zadławionym przez nią na śmierć, musi wynieść się z domu, mimo, że wie, iż taka decyzja, to wyrok powolnej śmierci na tę matkę.  Ale tak to już w życiu jest, że zazwyczaj nam ono samo licznik wyzerowuje i tak naprawdę nie ma się co zadręczać latami poczuciem winy, czasem zupełnie nieuzasadnionym.

Na film o życiu Pippy Lee trafiłam zupełnie przypadkowo. W bibliotece. Nie wiem, czy u was też tak jest, że biblioteki prowadzą darmowe wypożyczenie płyt dvd? Chyba już o tym kiedyś na blogu wspominałam. I to na cały tydzień, tak więc cała rodzina, łącznie z żonami i teściowymi, które lubią opowieści w type melodramatów,  może sobie go spokojnie i godnie, na ekranie telewizora zobaczyć.  Zaczęłam więc sobie przeglądać szereg tych płytek i wyłowiłam tę oto opowieść. Tytuł nic mi kompletnie nie mówił, za to zestaw aktorów w obsadzie, owszem. Robin Wright - wiem, że ona nie bierze udziału w żadnej szmirze, jej nazwisko było gwarantem, że film, może być udany. Poza tym, Winona Ryder, Keanu Reeves, Monica Bellucci, Maria Bello, Julianne Moore, Alan Arkin. Czego chcieć więcej? No i pani reżyser - Rebecca Miller, żona samego Daniela Day-Lewisa ( której już kiedyś widziałam usatysfakcjonowana "Balladę o Jacku i Rose").   I nie zawiodłam się. Film jest całkiem niezły. Na pozór spokojna narracja, skrywa opowieść o niełatwym życiu kobiety, która po burzliwej młodości, znalazła przystań u boku znanego wydawcy, starszego od siebie mężczyzny, w którym się autentycznie, i z wzajemnością,zakochała. Niestety, wody przystani, nie zawsze bywały spokojne.
W roli tytułowej wspomniana Robin Wright (była żona Sena Penna) i Alan Arkin jako jej mąż. Pozostałe gwiazdy w mniejszych lub większych epizodach, niektóre są wręcz doskonałe, np. Bellucci. A moim prywatnym odkryciem została młodziutka Blake Lively, grająca Pippę nastolatkę. Bardzo ładna dziewczyna i wydaje mi się, że dosyć utalentowana, będę to jeszcze musiała sprawdzić w jakimś innym filmie.
 
Ogólnie film oceniam na 7/10. Być może nie każdemu przypadnie do gustu ta dosyć refleksyjna narracja, ale urozmaicona jest kilkoma prawdziwymi fajerwerkami, zapewniam!!! Na pewno daje materiał do przemyśleń, no i te perełki, jakimi są gwiazdorskie epizody. Jest to obraz kawałka życia,  który na pewno zapamiętam na dłużej. Producentem jego jest Brad Pitt.  Czyżby w decyzji produkcji filmy o poczuciu winy miały wpływ wspomnienia aktora co do Jennifer Aniston?

niedziela, 6 marca 2011

Kieł - reż. Giorgos Lanthimos

Film, który w wyścigu po Oskary 2010 był nominowany w kategorii filmów nieanglojęzycznych co uważam za fakt szokujący, lecz nie udało mu się zdobyć statuetki, co akurat uważam, za fakt oczywisty.

W dwóch słowach o treści. Bohaterem jest pięcioosobowa rodzina - ojciec i matka w średnim wieku i ich trójka dwudziestoparoletnich dzieci - dwie córki i syn.  Ojciec rodziny stworzył jej swoisty raj na ziemi - piękny ogród z egzotycznymi roślinami, basen, mnóstwo przestrzeni, także w domu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko nie ten... mur (w filmie jest to wysokie ogrodzenie z drewna). Rodzina ta od lat żyje w kompletnej izolacji, jedynym łącznikiem ze światem jest głowa rodziny, czyli tyran, który wziął ją pod swoją kontrolę i panowanie nad nią. Dorosłe pociechy zachowują się jak paroletnie dzieci, a żona i matka, wykonuje bezszmerowo każde polecenie pana i władcy. Dużo by tu jeszcze o treści opowiadać, ale myślę, że każdy będzie wolał sam się z nią zaznajomić.

"Kieł" greckiego reżysera Giorgosa Lanthimosa podczas oglądania przywołuje w pamięci wiele obrazów filmowych, na przykład, "Osada", "Import-Export" (tu akurat jedną tylko sceną), "Biała wstążka", starających się dać odpowiedź na pytanie czy da się żyć w kompletnej izolacji od świata zewnętrznego i jakie są tego skutki. Pod płaszczykiem historii tej konkretnej rodziny kryje się oczywiście metafora tyranii czy dyktatury. Mechanizmy działania "troskliwego" ojca rodziny są takie same jak te, którymi posługują się tzw. ojcowie narodów, typu Stalin, Kim Il Dzong itd. Zadziwiające jak łatwo można ubezwłasnowolnić jednostki jak i cały naród, skąd my to znamy - te tańce na cześć urodzin tatusia, to wmawianie, że w naszym domu jest pięknie i bezpiecznie, żadnych przestępstw i brudu, a za murem to samo zło i przysłowiowy zgniły imperializm;  amerykańska piosenka zagłuszana jest mdłą recytacją tatusia o kwiatkach i mnóstwo innych jeszcze tego typu przykładów - wychowanie w czystości ciała, tłumienie przejawów seksualności, przy jednoczesnym zaspokajanie tylko potrzeb mężczyzny - dyktaty religijne.

A na końcu zawsze pojawia się krwawa rewolucja, nie może być inaczej, po czym następuje ogłupienie i zupełny brak umiejętności wykorzystania wolności - bo o to przecież w tyranii chodzi, by tyran (były lub kolejny) okazał się niezbędny.

Przejmujący film, wpisujący sie także w często pojawiające się dyskusje o filmach przemocy, czy pokazywać je dzieciom. Nie da sie wychować normalnych ludzi w poczuciu, że przemoc nie istnieje, skoro dziecko z przemocą spotyka sie od najmłodszych lat, także w domu. Tak jak tu w filmie - tatuś konfiskuje dorosłym dzieciom filmy o Rambo i za karę ich oglądania wali je ciężkim sprzętem po głowie.

Tłumienie wszelkich emocji złych i dobrych, jest niezdrowe, nie wierzmy, że ktoś robi to dla naszego dobra (na przykład kontrola internetu - nie mówię tu o rodzinnej kontroli i ochronie małych dzieci przed stronami pornograficznymi - bo to już inny temat), jesli chce zapanować nad naszymi uczuciami, poglądami, czyli wolnością, to zawsze jest to tyran i należy zawczasu zrobić z nim z nim porządek, dopóki nas nie ubezwłasnowolni, czyli nie będziemy już umieli bez niego żyć.

Dzięki Ajar, ty pierwszy zwróciłeś moją uwagę na ten film. :)

czwartek, 3 marca 2011

Zero - reż. Paweł Borowski

Patrząc na ostatnie produkcje kinematografii polskiej, o debiucie fabularnym Pawła Borowskiego można rzec, że wbrew tytułowi, "Zero" to zupełnie przyzwoity film, a nawet bardzo przyzwoity, choć opowiada o nie do końca przyzwoitym życiu. Mnóstwo wątków, postaci,  z których jedne splatają się ze sobą, jedne się tylko mijają. Bardzo mi się to podobało - samo życie, które jest niczym innym jak właśnie taką plątaniną ścieżek, którymi podążają zajęci sobą ludzie. Wielkie miasto, jakieś, w którym samochody mają tablice rejestracyjne zaczynające się od trzech liter: DOE, tak jak w amerykańskiej nomenklaturze kryminalnej oznacza się niezidentyfikowanego denata. I o to chodzi, żeby sobie głowy nie zawracać lokalizacją miasta, bo po co? Każde duże miasto to jedno i to samo ( mozna w nim znaleźć przekrój moralno-etycznych problemów ludzi z wielu środowisk). W środku przeszklone wieżowce, w nich ekskluzywne apartamenty, korporacje, biura, mieszkania jakby wyjęte wprost z katalogów. A w nich "gnój" - seks pozamałżeński, seks płatny, seks przygodny, a nawet porno-seks. A poza śródmieściem, w małych ubogich mieszkankach, obskurnych hotelikach,  seksu zazwyczaj brak, tu nie ma nadwyżek energii, tu się myśli głównie o pieniądzach, ale nie na co je wydać, a jak je zarobić. A wszędzie za mało miłości. Albo inaczej, miłość gdzieś jest, głęboko ukryta, pod skorupą trosk, zmartwień, urojonych uczuć, własnych zahamowań itd. 

Na szczęście, jak to mówią Hindusi, najpiękniejsze kwiaty rosną na gnoju, i w tym filmie mamy tego dowód - fałszywi elektrycy okazują się prawymi obywatelami i, ryzykując życie, zgłaszają policji fakt ohydnego przestępstwa, a obrzydliwie bogaty i zajęty prezes w końcu odkrywa prawdziwą wartość życia, i nie jest to wartość pieniądza itd. Każdy człowiek otrzymuje tu szansę, by wyzerować swój licznik i spróbować zacząć żyć od nowa. Inna sprawa, czy każdy chce z tego skorzystać. I czy to się może w ogóle udać, takie życie od nowa. Wspaniałe, jakże optymistyczne przesłanie i jak niebanalnie przekazane. 

Podczas filmu miałam także skojarzenie ze znaną myślą, i jakże wszędzie eksploatowaną, ale niekoniecznie wdrażaną w życie, księdza Twardowskiego: "Spieszcie się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" - film bardzo dobitnie, wieloma scenami ukazuje kruchość ludzkiego życia i rolę przypadku, czy zbiegu okoliczności, ktoś inny powie "ręki boskiej" w jego ocaleniu, bądź nie.  

Warto zauważyć, że reżyser, będący jednocześnie autorem scenariusza, każdego z bohaterów filmu pokazał w taki mistrzowski sposób, że na podstawie kilkuminutowego ich wystąpienia, widz otrzymuje jego portret. Orientuje się jakimi są ludźmi, domysla się ich statusu społecznego, poznaje ich psychikę i problemy moralne. Wielkie brawa także dla polskich aktorów, że potrafili w takich krótkich  scenkach zawrzeć tyle wiarygodnych danych o czlowieku. ktorego przyszło im odtwarzać. To dzięki aktorom przejmujemy się losem ich bohatera, a z każdego poszczegolnego wątku można by zrobić kolejny film, by zaspokoić ciekawość widza, co z nim dalej? Na przykład, co się stało z matką i ojcem młodego barmana ( Rafał Mohr) - jak dla mnie to jeden z najtragiczniejszych losów ukazanych w filmie. Zresztą, los (tragiczny) każdej postaci został tak dobitnie nakreślony, że nie sposób nie myśleć o niej jeszcze długo po filmie i zacząć snuć swoje domysły na temat jego kontynuacji. Mnóstwo pytań, najlepszy dowód, że film jest bardzo dobry. I z powodzeniem, można by nakręcić "Zero -dwa". 

Wielu malkontentów narzeka, że film przypomina kilka innych zachodnich produkcji, typu "Na skróty", czy "Amores Perros". Pewnie, że przypomina, kompozycją, ale co z tego, skoro, ogląda się go z wielkiem przejęciem i napięciem, no i refleksją.

Mam tylko jeden zarzut, od strony technicznej, mianowicie - dźwięk. Nie zawsze na tym samym poziomie głośności, czasem nie słychać dokładnie dialogów. A myślałam, że ta realizacyjna bolączka polskiego kina odeszła już w niesławetną przeszłość. I muzyka, Adama Burzyńskiego, choć świetna, to miejscami jednak zbyt nachalna, za głośna, za agresywna, zaczyna w drugiej połowie filmu męczyć, a nawet nudzić.
Poza tym bomba!