niedziela, 22 stycznia 2012

Nic osobistego - reż. Urszula Antoniak

Jeśli jeszcze nie czuliście, to poczujecie, tę przemożną chęć, by rzucić wszystko, całe swoje dotychczasowe życie, te wszystkie klamoty jak nas otaczają, w diabły, zarzucić na plecy tobołek z bochenkiem chleba i pójść prosto przed siebie. Tak jak Anne (bardzo ciekawa Lotte Verbeek), mieszkająca w najgęściej zaludnionym państwie Europy, Holandii,  która wybrała się któregoś dnia na  wyludnione łąki i pastwiska Irlandii (ja bym udała się  raczej w jakieś cieplejsze zakątki, może Grecja, Włochy?) wystawiwszy uprzednio cały swój dobytek przed kamienicę, ku uciesze co uboższych sąsiadów. Ostatnim jej pożegnaniem z przeszłością, było zdjęcie obrączki z serdecznego palca.  Nie poinformowała nas kim był jej mąż, co się z nim stało, dlaczego jest sama. Pewnie uznała, że wszystko jest nieistotne, a poza tym, co nam do tego? Jeśli chcemy z nią pobyć, to proszę bardzo, możemy jej towarzyszyć we włóczędze przez szare, ponure pustkowia, ale niczym nas nie poczęstuje, możemy liczyć tylko na siebie i to co wygrzebiemy z koszy na śmieci przy turystycznych szlakach, albo z ziemi. Bardzo mi się spodobał ten pomysł i ochoczo ruszyłam za Anną.

Nie wiem jak ona, ale ja trochę się bałam, jakiś większych zwierząt, jakichś podejrzanych typów czy burzy na odkrytych terenach. A gdy już wsiadła do ciężarówki, to dokładnie tak jak ona, miałam serce w gardle. Dobrze, że zwiała krzycząc wniebogłosy, ten kierowca wyglądał podejrzanie, może faktycznie ręką sięgał tylko do kieszeni, żeby wyjąć np. chusteczkę do nosa, ale kto go tam wie, lepiej było dmuchać na zimne.
I tak sobie Anna szczęśliwa wędruje, trochę podje, pogotuje palniku spirytusowym, trochę pośpi, a to sobie z wodospadu wody nałapie do plastikowej butelki, dzień jak co dzień.   W końcu, zmęczona, brudna, trafia na przepiękne miejsce - stary kamienny dom, położony pośród bujnej zieleni na cypelku w niedużej zatoczce. A w tym domu odnajduje człowieka, mężczyznę, ktorego określa mianem "stary", wzruszajaca kreacja Stephena Rea. Dziewczyna jeży się, nie chce żadnych poufalości, nie zdradza mu nawet swego imienia. Martin, szanuje jej prawo do odrębności, prywatności,  nie nalega, nie zmusza do niczego, zatrudnia ją do pracy w ogrodzie w zamian za wyżywienie.  Czy coś, między tą młodą zbuntowaną kobietą a tym starszawym, pogodzonym z życiem wdowcem się wydarzy?

Nie jestem pewna,  czy tym krótkim zarysem fabuły (skromnej zresztą) zainteresuję kogokolwiek i skłonię do obejrzenia filmu. Jest  on dla tych, którzy tolerują minimalizm.  Urszula Antoniak oszczędza słowa, bardziej skupia się na gestach, zachowaniach bohaterów - obserwując je uważnie możemy wiele,  nawet więcej niż za pomocą słów, dowiedzieć się o ludziach, którzy spotkali się na tym końcu świata. Podam przykład, gdy Anne wchodzi do otwartego domu ( bo po co go zamykać, skoro znajduje sie na bezludziu), nie zastaje gospodarza. Wędrując po skromnych izbach domostwa, trafia na sypialnię, włącza na odtwarzaczu CD płytkę Patsy Cline z utworem "Crazy", po chwili rozbiera sie do naga, wskakuje do łóżka i zaczyna tarzać się z rozkoszą w czystej białej pościeli. Jedni być może zinterpretują tę scenę jako wyraz głodu seksualnego, a drudzy, tak jak ja - odbiorą ją jako czerpanie zmysłowej wręcz rozkoszy z zapachu i szelestu pościeli po wielu nocach spędzonych w brudnych ciuchach w namiocie pod gołym niebem.  I takich scen, niejednoznacznych, które mogą coś powiedzieć o tych dwojgu jest wiele. Ale tak naprawdę, najważniejsze jest obserwowanie momentów narodzin prawdziwych, głębokich, a jednoczesnie bardzo subtelnych więzi między nimi.

Bo tak to już chyba jest, choćbyśmy nie wiem jak bardzo w poszukiwaniu siebie chcieli być daleko od ludzi, nie tylko fizycznie, w końcu i tak czasem odnajdujemy się wśród nich.  Niekoniecznie muszą to być tłumy, czasem wystarczy jeden człowiek, czasem kompania z miasteczkowego pubu, ważne, by nie zagrażali naszej wolności. Paradoksalnie, często to  nie ludzie, a rzeczy, nieruchomości,  przywiązują nas do siebie. To przez nie tracimy poczucie wolności i wtedy jakąż wielką odwagą trzeba się wykazać, by je porzucić dla jej odzyskania. Ale nawet jeśli, tak jak Anne, pozbędziemy się wszystkiego, nic osobistego nie będzie nas z nikim ani niczym wiązać, zamieszkamy w namiocie czy hotelu,  czy będziemy wolni? Zawsze będziemy zniewoleni,  choćby przez naszą fizjologię, musimy jeść, musimy pić, ubrać się, w końcu czasem z kimś porozmawiać, pogładzić po twarzy, przytulić się... Czy pustka jaką spreparujemy wokół siebie i w sobie gwarantuje wyzwolenie?  Ja w każdym razie już mam dość, zostawiam Anne, wracam do portu, rzucam kotwicę i próbuję odnaleźć się w jego chaosie i beznadziei.
A film jest piękny, "coś" w sobie ma, jakąś nieokreśloną tęsknotę, smutek, melancholię... Już wiem, dlaczego Anne wyruszyła do chmurnej Irlandii.... 

sobota, 21 stycznia 2012

Rzeź - reż. Roman Polański

O "Rzezi" R. Polańskiego mówi się już głośno od dobrych kilku miesięcy. Urządza się plebiscyty na najlepszy film reżysera, które przypominają, że jego twórczość nasączona jest tematem wszechobecnej dominacji. I w "Rzezi" nie jest inaczej. Z pewnością, każdy zainteresowany kinem doskonale orientuje się w czym rzecz, ale pokrótce nawiążę:   między dwójką chłopców dochodzi do kłótni, jeden uderza drugiego kijem, wybijając mu zęby. Ich rodzice postanawiają się spotkać, by w sposób cywilizowany załatwić tę sprawę, czyli opisać zajście i dojść do ugody. Oczywiście, wszystko za plecami dzieci. I tak oto mamy dwa kulturalne małżeństwa  klasy średniej. Pisarka zajmująca się problemami społecznymi w Afryce (Jodie Foster) i agent handlujący sprzętem AGD (J. C. Reilly) oraz prawnik (Christoph Waltz) i agentka nieruchomości (Kate Winslet). Wydawałoby się, że szybko dojdą do porozumienia, tym bardziej, że atmosfera stworzona przez gospodarzy temu sprzyja - ogromny bukiet świeżych żółtych tulipanów na ławie w pokoju gościnnym plus stosik albumów malarskich jako skromny dodatek do ozdoby a dla osłody negocjujących -  szarlotka upieczona przez gospodynię (Jodie Foster), co prawda poprzedniego dnia, ale ciągle pyszna.

I tak od słowa do słowa, dochodzi do wybuchu kłótni. Ech, gdyby nie te normy, którymi resztkami sił trzymają się i gospodarze i goście doszło by do prawdziwej rzezi. I to w przeróżnych konfiguracjach, bowiem wojna zaczyna się od frontu małżeństwa przeciw małżeństwom, później dochodzi do konfrontacji na polu płci: panie przeciw panom i odwrotnie. Na szczęście  słowa, nawet najostrzejsze nie ranią ciał, nie przecinają żył, nie wypruwają wnętrzności, kończy się na wewnętrznych niewidocznych ranach serca, od których się nie umiera, a zadawane regularnie wręcz udoparniają i  zaprawiają do dalszych walk.

W każdym razie, mogę napisać, że ludzie, widzowie, którzy uważają się za kolejne ogniwo po małpie w ewolucji zwierząt, będą filmem usatysfakcjonowani. Dobrnęliśmy kresu, już niczego więcej w naszym rozwoju, oprócz kolejnych zdobyczy technologcznych, nie możemy osiągnąć. Mamy komórki, mamy komputery, będziemy mieli nie wiadomo jeszcze co, żeby się coraz bardziej od siebie izolować, mamy pachnące toalety ze zmyślnymi spłuczkami nieczystości, wysublimowane perfumy do zabiajania naturalnych zapachów, rozkoszujemy sztukami nie wiadomo jak pięknymi, siedząc w naszych wygodnych mieszkaniach "walczymy" o wolność i przeciw uciemiężeniu narodów oddalonych od nas tysiące kilometrów (ostatnio na tapecie mamy Sudan), ale sami, na własnym podwórku, we własnym domu, gdy poczujemy choćby najmniejsze zagrożenie, dla nas czy naszych młodych, naszego poczucia dominacji,chocby to było zwyczajne przyznanie nam racji w byle jakiej sprawie, nie ustępujemy, obnażamy groźnie kły, by odstraszyć wroga naszego "ja" - musi wyjśc na moje, bo jak nie, to...!!!

Dorośli udając cywilizowanych, wymagają tegoż samego od dzieci, które jeszcze w jakiś sposób niewinne i nieskażone, nie potrafia się kamuflować, jeśli chcą coś osiągnąć, po prostu po to sięgają, często gęsto używając siły, a przecież, posiadając wrodzony instynkt przetrwania, za parę lat same naucza sie tej  sztuki (kamuflażu).  Małżonkowie, spotykający się w szlachetnej wedłu nich sprawie, bo w sprawie wychowania maluczkich, po chwili sami zachowuja się jak dzieci, z tą różnicą, że zamiast łopatkami okładają się torebkami i telefonami. Dobrze, że pociechy były w szkole i nie nakryły ich na tej "dyskusji" o wychowaniu. I tak dochodzimy do jednego z morałów, kto wie, czy nie najpraktyczniejszego, filmu - rodzice, nie bijcie się o dzieci, jeśli  tylko się nie mordują, dajcie im samym dojść do porozumienia, albo i nie, nie wszyscy musza się kochać na tej ziemi.

Film ogląda się rewelacyjnie. Jeśli chodzi o sztukę reżyserii Polański znowu pokazał co potrafi. Z kameralnej sztuki teatralnej (Yasmina Reza "Bóg mordu") zrobił zajmujący komediodramat filmowy, z jednością czasu, miejsca i akcji, ze świetnie dobraną obsadą. Jeśli chodzi a aktorstwo, nie poszedł utartą ścieżką, przynajmniej w kwestii aktorek. Jodie Foster i Kate Winslet mialy okazję, by popisać się talentem komediowym i wyszło im to bardzo dobrze. Foster może chwilami szarżowała, wpadając w zbyt wyrazistą histerię, ale widać, tego od niej oczekiwał Polański, który być może nie przepada za kobietami zajmującymi sie zbawianiem świata, co może im odbierać przyziemną radość z dnia powszedniego. 
Christoph Waltz -  kapitalny. Jestem zakochana! On mnie najbardziej bawił. Hallo! Ja go chcę oglądać w następnych komediach! Zresztą, John C. Reilly, jako drugi mąż (ten od Jodie Foster) też świetny, byłabym niesprawiedliwa, gdybym o nim nie wspomniała. Jego tęsknota, za tym, żeby żyć naturalnie nieociosanym, nie udawać lepszego niż jest - zabójcza, niejeden osobnik (obu płci) mu w duchu przyklaśnie.

"Rzeź" jest bardzo oRZEŹwiająca. Mimo tak grożnie brzmiącego tytułu nie męczy. Ba, na pewno wielu z was będzie chciało ją przeżyć powtórnie (ja też), by  jeszcze raz pośmiać się z samych siebie, choć na pewno niczego nowego na swój i bliźniego temat się nie dowiecie. Bo przecież, że komórka to całe życie mężczyzny, a torebka - to całe życie kobiety, już wiemy, ale w tak dobrym towarzystwie jak Foster, Winslet, Reilly i Waltz możemy się z tego pośmiać kolejny raz. Śmiech to zdrowie, nawet ten przez łzy. Oczyszcza i później widzi się wszystko jeszcze wyraźniej.

I na zakończenie, oczywista, ale ważna, refleksja. Pomysł na ten film przyszedł Polańskiemu, gdy siedział w areszcie domowym (chyba?). Nie bez powodu, nie raz przecież na własnej skórze doświadczał krwiożerczości, sadyzmu i okrucieństwa gatunku ludzkiego - wojna, później rzeź Charliego  Mansona w LA, a ostatno chęć zaszczucia go i zabicia i w sensie moralnym i fizycznym - podejrzewam, że wielu chętnie by go zakatrupiło, dosłownie, gdyby tylko mogli to bezkarnie zrobić, za coś za co dawno już został osądzony i rozliczony. Polański jako niezniszczalny, to może boleć.

sobota, 14 stycznia 2012

Musimy porozmawiać o Kevinie - reż. Lynne Ramsay

czyli I ty możesz zostać matką/ojcem "potwora"...

Eva (Tilda Swinton) i Franklina (John C. Reilly) poznajemy w czasie święta pomidora. Pewnie każdy widział kiedyś w mediach zdjęcia oszalałego ze szczęścia, taplającego się w pomidorowym przecierze, tłumu.  Hm, patrząc na scenę otwierającą film, zadawałam sobie po cichu pytanie, kim są ci, którzy decydują się na tego rodzaju przyjemności. Bezbrzeżna gromada prawie golasów obojga płci, ocierających się o siebie umazanymi czerwoną mazią ciałami, obrzucających się pomidorami i wylewający na siebie wiadra krwistego soku. W odpowiedzi na usta cisną się  określenia: "kochający wolność", "lubiących niecodzienne wyzwania", czy "goniący za ekstremalnymi przeżyciami", albo po prostu - zwyczajni ludzie, chcący na chwilę zapomnieć o bożym świecie, bez oderwania się choć na chwilę od tegoż.  Tak jak Eva i Franklin.

Eva - jest podróżniczką pasjonatką, a Franklin - fotografem na etacie jakiegoś podróżniczo-geograficznego czasopisma.  Pokrewne dusze. Szybko zakochują się w sobie, a owocem ich związku staje się Kevin. Cudowna miłość, cudowni rodzice, cudowny syn? Oj, coś nie zagrało tym razem. Eva niby świadomie decyduje się na macierzyństwo, Kevin nie jest owocem wpadki, ale widać, że instynkt macierzyński jeszcze u niej nie zaiskrzył. Albo Eva nosi w sobie jego wypaczony obraz. Dziecko całymi dniami płacze, a ona zamiast go utulić, uśmiecha się tylko krzywo, albo wychodzi na ulicę, by krzyk małego zagłuszyć pracującymi młotami pneumatycznymi.
Co innego Franklin, od czasu do czasu pojawiający się w domu.  Jemu ojcowska intuicja podpowiada, iż na płacz dziecka najlepsze jest bujanie w rodzicielskich ramionach. Niestety, obowiązki służbowe co rusz wzywają,  nie może więc tego czynić za często. Eva, kiedyś ciągle w ruchu, żyjąca w tłumie, będąc matką pozostaje sama, ze sobą, z synem, ze swoimi problemami. Sama i samotna. A Kevin choć mały, to jednak niegłupi i swój charakterek ma. Czuje, że mama go chyba nie kocha. I jak to mężczyzna, wypowiada jej wojnę.

Wojna jak to wojna, nie ma w niej prawdziwych zwycięzców. Niesie ona tylko i wyłącznie spustoszenia, a formalna wygrana jest zawsze gorzka, bo okupiona stratami. Kevin zanim przystąpi do głównego ataku, narobi po drodze wiele szkód, ale czy faktycznie tylko on jest winny? Czy winna jest matka? Co było pierwsze, dziecko czy matka? Czy Kevin urodzil się z jakąś skazą, czy to zimny wychów spowodował, że jego serce zamieniało się w kamień?

Eva - kilka słów o niej. Jeśli komuś podoba się Tilda Swinton, powie o niej - przystojna kobieta.  Kobieta szczęśliwa, z pasją. Kiedyś taka radosna, wyzwolona, naturalna. Odkąd została matką niesfornego Kevinka taka pochmurna, zniewolona, sztuczna.  Jak sama wyznaje około dwuletniemu Kevinowi - kiedyś była szczęśliwa, podróżowała, marzyła o zamieszkaniu we Francji, dopóki nie pojawił się on. A wydawałoby się, że jest inteligentna i opanowana. Należy do osób powściągliwych, nie unoszących się, kryjących emocje, zarówno dobre jak i złe.  Czasem oczywiście nie wytrzymuje, co kończy się złamaniem ręki syna. Jest nadzwyczaj obowiązkowa, sumiennie wykonuje powierzone jej przez macierzyństwo zadania. Karmi, podciera, myje, czyta bajki na dobranoc z obowiązkowym buziakiem przed snem, kształci, chodzi do doktorów (oprócz psychologa).  Czego nie robi? Nie przytula syna, szczególnie wtedy, gdy on się złości (płakać przestał już bardzo dawno), a co najgorsze, nie rozmawia z nim. W tym domu, zresztą, w ogóle się mało rozmawia. Stąd ten zachęcający, czy wręcz nakazujący, tytuł filmu.  Dom jest dobrze wyposażony, ma mnóstwo przestrzeni, zarówno użytkowej, jak i relaksacyjnej, może nawet  za dużo. Ludzie tu się gubią i nie odnajdują wspólnych obszarów. Ogólnie, w domu jest bardzo kulturalnie, żadnych krzyków,  ale i bardzo zimno.

A jaki jest Frank, czyli ojciec? Bo rodzina, to także ojciec, on jest także odpowiedzialny za dzieci. Franklin jest wspaniałym ojcem (?). Dobrze zarabia, często i na długo wyjeżdża służbowo , a wracając przywozi fajne prezenty. Jest świetnym kumplem do zabawy, taki co to zatańczy (z córką) i postrzela z łuku (z synem). Wszelkie problemy wychowawcze, czy domowe, zamiata pod dywan. Lubi jak jest czysto w domu. A że nie lubi sprzątać, bo przecież mógłby się ubrudzić, wszystkie brudy dyskretnie i z usmiechem pod dywan, pod dywan...  Żona posprząta, gdy on  wyjedzie, by za parę dni znowu wrócić do sterylnego domu. Dla swego komfortu on też nie rozmawia, ani z Kevinem, ani o Kevinie.  Czasem Evie, gdy ta wyrazi jakieś obawy o syna, rzuci przez ramię, że powinna się leczyć, bo ma urojenia... a z dziećmi to tylko sie śmieje i przekomarza.

Dobry ojciec. Dobra matka. Dobrze czyniący swe powinności. A między nimi Kevin. Jaki Kevin? Kevin potwór, obcy, opętany, czy kochający, a czujący od rodziców przyzwyczajenie zamiast miłości? A może wszystko razem? Poczujcie to sami. Nie oceniajcie pochopnie, byście i Wy kiedyś nie byli oceniani. Zobaczcie ostatnią scenę i wtedy dopiero spróbujcie zabrać głos i porozmawiać o Kevinie, a przy okazji o jego rodzicach, matce...

czwartek, 5 stycznia 2012

Viridiana - reż. Luis Buñuel

Czy warto oglądać jeszcze starego dobrego Bunuela? Tego, którego w PRLu smakowano niczym najlepsze świąteczne kąski, rzucone łaskawie na pożarcie spragnionych filmowych delicji, jakimi delektował się świat za żelazną kurtyną? „Dyskretny urok burżuazji”, „Mroczny przedmiot pożądania” –jakież to było pyszne w kinie, oglądane ze świadomością, że dotyka się wyżyn sztuki filmowej dostępnej tylko wybrańcom, żyjącym też w Polsce, gdzie okno na świat kultury bywało czasem lekko niedomknięte i dało się przez nie co nieco zobaczyć. Otóż powiem, że warto, tym bardziej warto oglądać te filmy, które nie były wcześniej dostępne szerszej publiczności, takie jak choćby „Viridiana”, czy wcześniejszy „Nazarin”. A dlaczego warto? Bo są ciągle aktualne i, co ważne, niezwykle pieknie i interesująco nakręcone. Nie będę się rozpisywała o wartościach twórczości Bunuela, zrobili to już wcześniej, i bardzo profesjonalnie, odpowiedni fachowcy. Pokuszę się natomiast o kilka refleksji (równie nie odkrywczych jak sam film), jakie przyszły mi na myśl, podczas seansu, z którymi mam niemożebną potrzebę się podzielić. :)

Viridiana to młoda dziewczyna, która przepełniona ideałami cnót wszelakich - życia w czystości ciała oraz ducha ducha i naprawę świata poprzez modlitwę, pokutę i świecenie dobrym przykładem - postanowiła swą młodość i całą resztą życia, poświęcić Chrystusowi. Wstąpiła do zakonu. Przed ślubami matka przełożona pozwoliła jej odwiedzić najbliższą rodzinę, czyli wuja, który łożył na jej nauki i zapragnął  jeszcze ostatni raz, nim odda się ona Bogu i jego Synowi, zobaczyć swą podopieczną. Viridiana przybywa do okazałej posiadłości wuja, nie przypuszczając jak bardzo wraz z tą wizytą zmieni się jej widzenie świata i ludzi. Do tej pory znała tylko ten za murem klasztoru -  idylliczny, oprawiony w ramy religijnych norm, zakazów i nakazów, których wypełnianie miało gwarantować nagrodę po śmierci . Po wyjściu na drugą stronę muru, dziewczyna odkryła, że świat nie jest już tak jednoznaczny, starcie z ułomną naturą ludzką, zaczyna podważać wiarę Viridiany w dobro. Wuj okazał się być nie tak kryształowy, zwabił ją do siebie, gdyż tak bardzo przypominała mu z urody zmarłą żonę, że postanowił najpierw ją uwieść a później się z nią ożenić. Dziewczyna nie wyraziła zgody, za nic na świecie nie chciała z nim zamieszkać. Wuj uknuł więc jeszcze chytrzejszy plan, by zmieniła zdanie. Z przebiegłym uśmiechem na ustach spisał swój testament i zawisł na drzewie.  Viridiana niezwłocznie postanowiła odpokutować za grzech niepopełniony, wróciła do posiadłości krewnego (co wuj bzbłędnie przewidział!, chytrus jeden!), zamieniając jej parter na przytułek dla ubogich, a ściślej mówiąc - meneli i żuli z całej okolicy.

I teraz dopiero Viridiana poznaje prawdziwe życie. Zobaczyła, że świat z drugiej strony muru zakonnego nie jest tak jednorodny i przewidywalny jak ten, który do tej pory znała.  Dzieli się on na bogatych (wuj Jaime) i zamożnych (jego syn Jorge);  ubogich (służba pracująca u wuja) i biedaków, którym jest wszystko jedno co z nimi będzie oraz na ludzi kochających zwierzęta i ludzi dręczących  je z głupoty (zwierzęta to swoisty konik Bunuela był - musiał o tym wspomnieć). I Bunuel wcale nie chce powiedzieć, że bogaci są zepsuci, źli i winni wszystkich nieszczęść na tym świecie, o nie! Wręcz przeciwnie, menele i żule są jacy są, bo sobie sami na to zapracowali. To ludzie, którzy nie potrafią z niczego zrezygnować, nie mają hamulców moralnych, wszystko przetracą i sprzeniewierzą, są rozpustni, leniwi a dla chwili uciechy gotowi na wszystko, nawet na gwałt swej opiekunki. Wuj otoczony drogimi i wykwintnymi rzeczami, żyje skromnie. Owszem ma swoje pokusy i żądze, ale potrafi je w porę okiełznać. Nie ma niczego bez wyrzeczeń, tym bardziej niewinności czy dobrych uczynków.
Tak jak nie ma ludzi dobrych, nieskazitelnych. A jeśli tacy są, jak Viridiana, to wnet życie i  ludzie postarają się, by tę niewinność i czystość i jasne patrzenie na świat jak najszybciej utracili i dołączyli do prawdziwej gry (w filmie są to karty) jaką jest życie.

Istotnym symbolem utraconej niewinności jest w filmie dziewczęca skakanka. Najpierw widzimy ją w kapitalnym ujęciu na początku filmu. Gdy Viridiana zbliża się do domostwa wuja Jaime, mamy najazd kamerą na nogi dziewczynki skaczącej pod drzewem  różne figury  przez gruby sznurek z dwoma drewnianymi uchwytami. Po chwili pojawiają się nogi kroczącego mężczyzny. To wuj, podchodzi do dziewczynki, zaprasza ją do domu, a skakankę zawiesza na gałązce drzewa. Po niedługim czasie skakanka spełni rolę atrybutu, którym posłuży się tenże sam wuj. Później, zajmie ona miejsce w szlufkach spodni jednego z najpodlejszych żuli, jakiego przygarnęła Viridiana, po to by  opleść szyję tę najniewinniejszej i zarazem najbardziej naiwnej istoty w filmie.  W końcu  z powrotem trafia do rąk córki służącej, która jakby nigdy nic, znowu przez nią skacze. Niby nieświadoma wcześniejszych ról  swej zabawki. Niby, bo przecież ta mała to najbystrzejszy cichy obserwator wszystkich wydarzeń w domu wuja Jaime, pracodawcy jej matki. To ona pierwsza przybiegnie do Jaime, obwieszczając mu podekscytowana,  że Viridiana leży plackiem na gołej podłodze, przed krzyżem z koroną cierniową. Później ta sama mała będzie świadkiem, podglądając przez okno, próby podstępnego uwiedzenia Viridiany przez wuja.  W końcu, to ona spali, wspomnianą wyżej koronę cierniową w ogniu roznieconym na dziedzińcu, podobnie jak zostały spalone wszystkie ideały z jakimi Viridiana wyszła z klasztoru. Jezu, czy warto ci było umierać na krzyżu za nasze grzechy? Dlaczego Twój ojciec, Bóg, skazał cię na darmo  na takie straszliwe cierpienia? W imię czego? Czyżby, on Bóg,  nie znał natury ludzkiej, tak niepoprawnie ułomnej?

Niezły pesymizm przebija z tej „Viridiany”, nieprawdaż? I nie daje nam Bunuel żadnej nadziei, że będzie lepiej.  Czy warto być dobrym? Chyba każdemu takie pytanie przemknie przez głowę po seansie. I raczej nie dostajemy konkretnej odpowiedzi. Ciekawym przyczynkiem do  tego zagadnienia może być postać Jorge, odrzuconego ale nie zapomnianego syna wujka Jaime. Jorge odziedziczył wraz z Viridianą część majątku po wujku. To jest mężczyzna stąpający twardo po ziemi. Nie jest zły, ale nie jest też naiwnie dobry.  Nie wtrąca się do charytatywnej działalności Viridiany, ale nie do końca ufa tym skrajnym biedakom. O jego dobrym sercu świadczy to, jak zaregował na widok uwiązanych psów idących w zaprzęgu. Wykupuje je od właściciela i puszcza wolno. Podobnie zresztą, później wykupi Viridianę od żuli. Jorge zdaje sobie sprawę, że świat nie jest bezinteresowny, a największą jednostką płatniczą nie jest dobro, lecz twardy pieniądz. Czy warto więc być bezinteresownie dobrym? Owszem, ale na własne ryzyko, nie mamy gwarancji, że dobro zostanie odpłacone dobrem. Pamiętacie przypadek malarza Beksińskiego? Albo matki sędziego piłki nożnej  Listkiewicza? To dobroczyńcy, którzy nie mieli szczęścia do swych podopiecznych.  W ramach „wdzięczności” zostali przez nich zabici.

Film polecam. Niby nic nowego, prawdy stare jak świat, ale za to jak przedstawione. Już pierwsze ujęcie, to ze skakanką, niepokojące, przepowiadające coś niemiłego, aż ciarki przechodziły po plecach.  No i jak ukazano te dwa światy,  dobra i zła.  Ona niczym anioł, oni prawie jak diabły. Nie sposób przejść bez zachwytu nad sceną kolacji, będącą kulminacją filmu. Wyprawili ją sobie bezdomni na salonach „państwa” podczas ich nieobecności. Widz od razu ma skojarzenia z Ostatnią Wieczerzą Leonardo Da Vinci. I słusznie, bo to była ich  ostatnia  kolacja w tym domu. Tak jak kiedyś apostołowie, tak i oni, dzięki swej nieroztropności, utracili szansę na życie z prawdziwie dobrym człowiekiem.  Jezus umarł, Viridiana - zakonnica także.  A życie, jakby nic, kręci się  dalej.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Warrior - reż. Gavin O'Connor

Film, w którym wielu może znaleźć coś dla siebie, w zależności od płci, wieku, może własnych doświadczeń. I tak, jedni, sugerując się tytułem, będą oczekiwali filmu o twardzielach walczących stricte na ringu/klatce. Drudzy, zobaczą w nim dramat psychologiczny rodziny dotkniętej alkoholizmem w szerszym znaczeniu, ale i w zawężonym, między braćmi, których takie a nie inne relacje z ojcem miały bardzo duży wpływ na ich wzajemny stosunek w dojrzałym życiu. Co by o tym filmie nie mówić, zawsze dojdziemy do jednego wniosku, że jest to świetny dramat psychologiczno-obyczajowy z  MMA w tle.
Brendan i Tommy (kolejność wg wieku) są braćmi, których drogi rozeszły się, gdy byli jeszcze bardzo młodzi. Młodszy Tommy nie mógł wytrzymać z ojcem alkoholikiem znęcającym się nad matką i wyjechał  z nią do innego miasta. Brendan, na którego pomoc liczył Tommy, pozostał w domu ojca, gdyż związał się z miejscową dziewczyną. Po ślubie on także od razu opuścił rodzinny dom.
My, na początku filmu spotykamy się z Tommy’m, który po wielu latach,  przypadkowo, jak sam mówi, zahaczył o dom ojca. Ojciec jest po kuracji odwykowej,  nie pije już trzy lata, liczy więc po cichu na przebaczenie syna. Jednak to nie takie proste, uzyskać przebaczenie od dziecka, które nosi głęboką zadrę w sercu, wynikającą z osamotnienia i bólu zmarnowanego dzieciństwa. Chociaż, był czas, że ojciec poświęcał mu dość dużo czasu, trenując go do walk w MMA (Mixer Martial Arts), jednak Tommy nie może zapomnieć upokorzenia jakich doznawał wraz z matką z jego strony. Teraz traktuje ojca instrumentalnie, postanowił wykorzystać go jako trenera przed wielką rozgrywką MMA w Atlantic City i za nic w świecie nie pozwala ojcu na nic więcej.
Po chwili odwiedzamy Brendana, który także kiedyś trenował pod okiem ojca. Brendan zerwał już z walkami, pracuje jako nauczyciel fizyki, ma żonę i dwie córki. Wydawałoby się sielanka! Niestety, dom który kupił pod zastaw hipoteczny jest zagrożony, Brendan musi więc poszukać większego zarobku, niż pensja nauczycielska. Jak się można domyśleć i on kieruje swe kroki w kierunku sali treningowej. I na tym już skończę wprowadzenie w fabułę, nie powiedziałam nic więcej, czego byśmy się nie dowiedzieli zaraz na początku filmu. Najlepsze czeka nas w finale, którego treści co prawda domyślamy się, to nie jest trudne, ale mimo wszystko oglądamy go z zapartym tchem, przynajmniej ja. Bo nie ważne co dzieje się na ringu, ważne co dzieje się w sercach obu braci.

Obraz walki finałowej jest fascynujący nie tylko z emocjonalnych względów. Możemy przypatrzeć się dwóm postawom jakie reprezentują bracia, nie tylko na polu walki, ale w życiu.
Tommy'ego, nie może opuścić poczucie ogromnego osamotnienia jakiego doświadczył w dzieciństwie ze strony ojca i starszego brata. Ma poza tym, takie cechy osobowości, które nie pozwalają tego im wybaczyć. Cały czas wewnętrznie, jako syn i brat, czuje się małym, niekochanym, zbuntowanym i obrażonym na cały świat dzieciakiem. Rządzi nim złość, zła energia, którą zamienia na agresję, choć nie tylko  - w wojsku przekładał ją na czyny bohaterskie. Wali na oślep, nie bacząc, że może kogoś zabić. Nie tylko pięścią, ale i słowem (przejmująca scena z ojcem w kasynie). Wydaje się, że nie ma serca, że jest automatem rozdającym ciosy na prawo i lewo. Jednak jest taki moment w filmie, przepiękny, kiedy widzimy, że jego serce, mimo wszystkich doświadczeń z dzieciństwa, nie zamieniło się w kamień. Gdy jego ojciec, Paddy, niczym Ahab z powieści „Moby Dick” (której na okrągło słucha z audiobooka),  „tonie” pokonany przez białą bestię, znajduje ukojenie w ramionach Tommy’go, niczym mały chłopiec w ojcowskich objęciach. Objęciach, jakich może nigdy nie użyczył swemu synowi.

Brendan jest inny, potrafił się zakochać, zbudować rodzinę, znaleźć stateczną pracę nauczyciela, chce malutkimi kroczkami dążyć do zgody, a przynajmniej równowagi. Jest bardziej rozważny, systematyczny, nie może sobie pozwolić na szaleństwo, na błąd, ma na utrzymaniu dzieci. Jest wojownikiem, wiedzącym  czego chce,  walczącym „w sprawie”. Tak samą taktykę obrał w klatce. Nie szaleje, przyjmuje ciosy, atakuje wykorzystując momenty nieuwagi przeciwnika, wynikające z zacietrzewienie, mówiąc bardziej obrazowo „wkurwu”, który też jest dobry, jeśli chodzi o siłę, energię, ale nie zawsze pomaga zwyciężać taktycznie.

Film porusza jeden z moich ulubionych tematów, trącający o motyw Kaina i Abla. Może w dzieciństwie za bardzo przejęłam się ich biblijnymi losami? Tak jak już wspominałam nieraz, fascynuje mnie ten rodzaj miłości, jakże trudnej do spełnienia między dwoma mężczyznami połączonymi najbliższymi więzami krwi. A między nimi ojciec, o którego względy walczą i męska rywalizacja o palmę pierwszeństwa na wielu polach.
Rolę synów, buntownika i wojownika, zagrali po mistrzowsku Tom Hardy (Tommy) i Joel Edgerton (Brendan),  w ich ojca i nauczyciela walk ale nie życia, wcielił się stary dobry Nick Nolte. Wspaniałe trio! To dzięki nim, a także świetnemu montażowi, szczególnie podczas scen walki, ten film autentycznie wzrusza.Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek uronię łzę patrząc, jak dwóch umięśnionych facetów okłada się po grzbietach. A jednak...

czwartek, 15 grudnia 2011

Chłopiec na rowerze - reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne

Pamiętacie Bruna (zwracam się do zwolenników braci Dardenne i znających ich „Dziecko” sprzed sześciu lat), gdy pewnego zimnego, podłego wieczoru, puka do drzwi rodzinnego domu i słyszy od matki „wynoś się”? Pamiętacie, jak pragnie zrzucić ze swych barków ciężar utrzymania i wychowania dopiero co narodzonego syna, usiłując go mi.in sprzedać do adopcji?  Na szczęście, albo i nie,  pod koniec filmu, rozstajemy się z nim i jego dziewczyną, w momencie, gdy rozważają życie razem, we trójkę, pod wspólnym dachem.

Minęło kilkanaście lat i w „Chłopcu na rowerze”, ten sam Bruno (Jeremie Renier), ma na imię Guy, a jego synek Cyryl. I Guy tak samo, jak kiedyś jego matka (przy założeniu, że Bruno i Guy to postaci nie tyle te same, co powielające ten sam schemat zachowań dziecka odrzuconego), odgania swego spragnionego miłości i uwagi syna spod swoich drzwi? Dlaczego? No, bo postanowił ułożyć sobie na nowo życie, a dziecko mu po prostu w tym przeszkadza.  Chłopiec nie ma innego wyjścia, jest niepełnoletni, musi mieszkać w domu dziecka. Nie jest mu tu źle, warunki socjalne są poprawne, wychowawcy i nauczyciele oddani. Niestety, tak to już w życiu jest, że nawet najgorszego ojca czy matkę, nie jest w stanie zastąpić najlepszy opiekun. No, chyba, że dziecko dotkliwie, najdotkliwiej poczuje wreszcie na własnej skórze i psychice, iż jego prawdziwi rodzice, zamiast miłości, czują do niego niechęć, zniecierpliwienie, złość, co tu dużo mówić - mają go w d...

Wtedy w dziecku rodzi się agresja, gniew skierowany najpierw ku samemu sobie (jestem nikim, to dlatego ojciec mnie nie chce) – tu świetna, pełna ekspresji scena w samochodzie z Cyrylem i Samantą, dziewczyną, która pomaga mu znaleźć ojca.  Następnie autoagresja zamienia się w agresję na zewnątrz. Wystarczy byle powód, by wybuchła ze zwielokrotnioną siłą (w filmie, moment, gdy Samanta zabrania Cyrylowi wyjść na spotkanie z miejscowym dilerem).

Kim jest Samanta?  No, jest to anioł, którego na swej drodze mają czasem szczęście spotkać dzieci, czy ludzie w ogóle, nie tylko odrzuceni. Istota, która sprawia, że koło fortuny, odwraca się w drugą stronę i zamiast zła zaczyna ich spotykać dobro. Cyryl poznał swego anioła w gabinecie zabiegowym. Wtargnął do niego podstępem, szukając ojca, który bez uprzedzenia zmienił adres, zostawiając uprzednio syna w domu opieki społecznej. Uciekając przed opiekunami, którzy go w tym gabinecie dopadli, Cyryl wczepił się w Samantę, z taką mocą, jakiej jeszcze do tej pory nie miała okazji poczuć. Nie mogła mu nie pomóc. Zaczęła od odzyskania tytułowego roweru, prawie przyjaciela, Cyryla, dzięki któremu mógł zawsze popędzić przed siebie, zapominając o bożym świecie, który go nie za bardzo chciał do siebie przygarnąć. Ojciec sprzedał rower, bo potrzebował pieniędzy, po prostu. Niby nic, co tam rower, kupa szmelcu, ale to była kolejna zdrada jakiej doświadczył syn ze strony ojca.

Ciekawym jest, że nie poznajemy przeszłości żadnego z filmowych bohaterów.  Mamy ich na tacy tu i teraz, takich jacy zostali ukształtowani przez dotychczasowe życie. Możemy się tylko domyślać, dlaczego są tacy, a nie inni. Samanta jest młodą fryzjerką, mieszka samotnie, ma przyjaciela. Po zaangażowaniu z jakim zainteresowała się Cyrylem, można by sądzić, że być może też kiedyś czuła się odrzucona i niekochana jak on, a może bardzo pragnęła obdarzyć kogoś miłością? Obecny partner nie wyglądał na osobę tego godną.  Nie wiemy co skłoniło ją do decyzji, by zostać matką zastępczą tego podrośniętego już chłopaka, z którym czeka ją mnóstwo kłopotów, ale i tyle samo satysfakcji, gdy im się obojgu uda być rodziną.

Kilka słów o ojcu Cyryla. To bardzo przyjemny  facet, spotykamy takich na ulicach setki. Miła aparycja, nie krzyczy, nie wyzywa.  Zakochany prawdopodobnie w swej nowej partnerce, ciężko pracuje po całych dniach, by pomóc jej rozkręcić interes (restauracja). Widać, że mocno zorientowany na nieutrudnianie sobie życia. Trudno uwierzyć, że można być tak zimnym obojętnym na los swego dziecka ojcem. No tak, ale czy on nie doświadczył tego samego ze strony swych rodziców? Czasem sobie myślę, że zamiast walczyć z aborcją, powinniśmy niektórym zakazać rozmnażania się. Tylko...obawiam się, jeśli by taki zakaz faktycznie miał obowiązywać, nasza planeta szybko stała by się bezludną, a kościoły świeciłyby pustkami.   Szczęściem w tym całym nieszczęściu jest, że  rodzimy się istotami stadnymi, społecznymi, nie zdanymi tylko i wyłącznie na swe rodziny, a miłości możemy doświadczyć poza nią.

Najnowszy film braci Dardenne, jest jak wszystkie ich pozostałe, bardzo oszczędny, zwarty, bez żadnych retrospekcji, symboliki, samo życie, w jego okrutnych, ale jakże powszechnych, chciałoby się nawet rzecz, o zgrozo! normalnych przejawach. I można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że film jest nadzwyczaj pogodny i optymistyczny, jak na wymowę, do której nas przyzwyczaili... Można by, gdyby nie pewny akcent, pewna kropka nad i... jaką stawiają na końcu, a mianowicie -  posiadanie tak zwanego, czyli wg utartych wzorców, przyzwoitego  ojca, takiego co to nakarmi, ubierze i wykształci nie gwarantuje dziecku bycia przyzwoitym.  Czyli...jednak, hurra! uśmiech, choć przez łzy -  Cyryl ma szansę!

środa, 7 grudnia 2011

Wymyk - reż. Grzegorz Zgliński

Przeciętne miasto w Polsce, średniej wielkości, sądząc po rejestracjach samochodów, jakiś Elbląg czy Ełk. Nieważne, grunt, że jest tak jak na ogół i wszędzie. I przeciętna rodzina, wielopokoleniowa, na szczęście nie w jednym domu, bo przeciętna z tych nieco lepiej sytuowanych. Są dziadkowie, są rodzice, są synowie, jest synowa, druga synowa była, są wnuki, jest dom, jest biznes i są problemy.

Bracia Alfred i Jurek, bo to oni wysuwają się na pierwszy plan tej opowieści, prowadzą wspólnie firmę -  serwer, telewizja kablowa te sprawy... Z krótkiej, bardzo sprawnie przeprowadzonej charakteryzacji (kilka scenek i dialogów) dowiadujemy się, że Jurek (Łukasz Simlat) niedawno, tuż po śmierci żony, wrócił z USA w rodzinne strony, wraz z dwójką dzieci. Może także po to, by pomóc bratu prowadzić firmę przejętą po ojcu (Marian Dziędziel), będącym po poważnym udarze mózgu. Wcześniej, to na Alfreda (Robert Więckiewicz) i jego żonę (Gabriela Muskała), którzy zostali na miejscu, spadł cały trud opieki nad ojcem, prowadzenie firmy plus obawa związana z jej utrzymaniem.  Teraz,  pomiędzy braćmi,  szczególnie ze strony Alfreda, zaczynają się rodzić żale, pretensje, zazdrość,.złość... Tym bardziej, że brat Jurek, jako człowiek obyty w świecie i z nowymi technologiami, chce wprowadzić w firmie rewolucyjne zmiany. Alfred, nie dosyć, że uważa się za pokrzywdzonego przez los (został w kraju, opieka nad chorym ojcem, brak dzieci), to teraz jeszcze czuje się gorszy od brata i urażony jego szarogęszeniem się. Nie przychodzi mu na myśl, że Jurek ma zupełnie inną, świeżą perspektywę spojrzenia na prowadzenie interesu. Alfred jest po prostu totalnie wkurzony.  Co widać już w otwierającej film scenie,  bardzo mocnej,  kiedy to mamy do czynienia z pierwszym, ale nie ostatnim, tytułowym wymykiem głównego bohatera.

Za jakiś czas los czy, jeśli ktoś woli, fatalny zbieg okoliczności sprawi, że Alfred może zechce odegrać się na bracie za wszystkie swoje (urojone i nieurojone) krzywdy. Niestety, nie przewidzi konsekwencji swego czynu, a raczej jego braku. On, wycofany, tak bardzo niechętny wszelkim technicznym nowinkom, nie przewidzi także jaką moc ma internet, jak bardzo wpłynie na jego życie.

Jak to mówią mądrzy ludzie? Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Już Kain, który dawno temu zabił Abla, udowodnił, że nie ma trudniejszej miłości od miłości braterskiej. Nie chcę, ale muszę kochać brata swego...

No właśnie, mam pytanie do tych, ktorzy zobaczą ten film. Czy Alfred (Robert Więckiewicz) popełnił wobec brata Jurka (Łukasz Simlat) grzech tchórzostwa czy bardziej grzech świadomego zaniechania. I który z nich osądzilibyście jako cięższy?

  Bo ten film jest świetny głównie z tego powodu, że dzięki scenariuszowi (nie przegadny i bardzo nie wprost) oraz  kreacji Więckiewicza, nie jesteśmy w stanie do końca jednoznacznie ocenić postawy Alfreda, czy jest zły czy dobry (ujmując najprościej), czy przechodzi pewne przemiany, czy może je udaje, by uratować swój związek z żoną, swe dobre imię i pozycję w rodzinie oraz firmie.

"Wymyk" przypomina mi inne filmy z życia braci, rodzeństwa w ogóle, K.  Zanussiego "Życie rodzinne" (tu akurat brat ma siostrę), czy "Brzezinę" A. Wajdy. Konflikt jaki zawsze istnieje między rodzeństwem, które zostaje na tzw. ojcowiźnie a tym, które wyjeżdża hen w dal i umywa ręce od wszystkiego co zostawia w domu. I kiedy to, gdy z jakichś powodów, wraca do niego,  dziwi się, że nikt nie pada przed nim na kolana z radości i  wdzięczności.  No, może czasem za wyjątkiem stęsknionych rodziców.
Oglądajcie, myślcie odważnie o  wstydliwych uczuciach czy emocjach i wyłuskujcie z ekranu najsmakowitsze sceny, takie jak ta otwierająca film, scena wyścigu, czy zamykająca -  niespodziewane spojrzenia obu braci prosto w oczy, a w środku - Alfreda wizyta w szkole.