Jeśli jeszcze nie czuliście, to poczujecie, tę przemożną chęć, by rzucić wszystko, całe swoje dotychczasowe życie, te wszystkie klamoty jak nas otaczają, w diabły, zarzucić na plecy tobołek z bochenkiem chleba i pójść prosto przed siebie. Tak jak Anne (bardzo ciekawa Lotte Verbeek), mieszkająca w najgęściej zaludnionym państwie Europy, Holandii, która wybrała się któregoś dnia na wyludnione łąki i pastwiska Irlandii (ja bym udała się raczej w jakieś cieplejsze zakątki, może Grecja, Włochy?) wystawiwszy uprzednio cały swój dobytek przed kamienicę, ku uciesze co uboższych sąsiadów. Ostatnim jej pożegnaniem z przeszłością, było zdjęcie obrączki z serdecznego palca. Nie poinformowała nas kim był jej mąż, co się z nim stało, dlaczego jest sama. Pewnie uznała, że wszystko jest nieistotne, a poza tym, co nam do tego? Jeśli chcemy z nią pobyć, to proszę bardzo, możemy jej towarzyszyć we włóczędze przez szare, ponure pustkowia, ale niczym nas nie poczęstuje, możemy liczyć tylko na siebie i to co wygrzebiemy z koszy na śmieci przy turystycznych szlakach, albo z ziemi. Bardzo mi się spodobał ten pomysł i ochoczo ruszyłam za Anną.
Nie wiem jak ona, ale ja trochę się bałam, jakiś większych zwierząt, jakichś podejrzanych typów czy burzy na odkrytych terenach. A gdy już wsiadła do ciężarówki, to dokładnie tak jak ona, miałam serce w gardle. Dobrze, że zwiała krzycząc wniebogłosy, ten kierowca wyglądał podejrzanie, może faktycznie ręką sięgał tylko do kieszeni, żeby wyjąć np. chusteczkę do nosa, ale kto go tam wie, lepiej było dmuchać na zimne.
I tak sobie Anna szczęśliwa wędruje, trochę podje, pogotuje palniku spirytusowym, trochę pośpi, a to sobie z wodospadu wody nałapie do plastikowej butelki, dzień jak co dzień. W końcu, zmęczona, brudna, trafia na przepiękne miejsce - stary kamienny dom, położony pośród bujnej zieleni na cypelku w niedużej zatoczce. A w tym domu odnajduje człowieka, mężczyznę, ktorego określa mianem "stary", wzruszajaca kreacja Stephena Rea. Dziewczyna jeży się, nie chce żadnych poufalości, nie zdradza mu nawet swego imienia. Martin, szanuje jej prawo do odrębności, prywatności, nie nalega, nie zmusza do niczego, zatrudnia ją do pracy w ogrodzie w zamian za wyżywienie. Czy coś, między tą młodą zbuntowaną kobietą a tym starszawym, pogodzonym z życiem wdowcem się wydarzy?
Nie jestem pewna, czy tym krótkim zarysem fabuły (skromnej zresztą) zainteresuję kogokolwiek i skłonię do obejrzenia filmu. Jest on dla tych, którzy tolerują minimalizm. Urszula Antoniak oszczędza słowa, bardziej skupia się na gestach, zachowaniach bohaterów - obserwując je uważnie możemy wiele, nawet więcej niż za pomocą słów, dowiedzieć się o ludziach, którzy spotkali się na tym końcu świata. Podam przykład, gdy Anne wchodzi do otwartego domu ( bo po co go zamykać, skoro znajduje sie na bezludziu), nie zastaje gospodarza. Wędrując po skromnych izbach domostwa, trafia na sypialnię, włącza na odtwarzaczu CD płytkę Patsy Cline z utworem "Crazy", po chwili rozbiera sie do naga, wskakuje do łóżka i zaczyna tarzać się z rozkoszą w czystej białej pościeli. Jedni być może zinterpretują tę scenę jako wyraz głodu seksualnego, a drudzy, tak jak ja - odbiorą ją jako czerpanie zmysłowej wręcz rozkoszy z zapachu i szelestu pościeli po wielu nocach spędzonych w brudnych ciuchach w namiocie pod gołym niebem. I takich scen, niejednoznacznych, które mogą coś powiedzieć o tych dwojgu jest wiele. Ale tak naprawdę, najważniejsze jest obserwowanie momentów narodzin prawdziwych, głębokich, a jednoczesnie bardzo subtelnych więzi między nimi.
Bo tak to już chyba jest, choćbyśmy nie wiem jak bardzo w poszukiwaniu siebie chcieli być daleko od ludzi, nie tylko fizycznie, w końcu i tak czasem odnajdujemy się wśród nich. Niekoniecznie muszą to być tłumy, czasem wystarczy jeden człowiek, czasem kompania z miasteczkowego pubu, ważne, by nie zagrażali naszej wolności. Paradoksalnie, często to nie ludzie, a rzeczy, nieruchomości, przywiązują nas do siebie. To przez nie tracimy poczucie wolności i wtedy jakąż wielką odwagą trzeba się wykazać, by je porzucić dla jej odzyskania. Ale nawet jeśli, tak jak Anne, pozbędziemy się wszystkiego, nic osobistego nie będzie nas z nikim ani niczym wiązać, zamieszkamy w namiocie czy hotelu, czy będziemy wolni? Zawsze będziemy zniewoleni, choćby przez naszą fizjologię, musimy jeść, musimy pić, ubrać się, w końcu czasem z kimś porozmawiać, pogładzić po twarzy, przytulić się... Czy pustka jaką spreparujemy wokół siebie i w sobie gwarantuje wyzwolenie? Ja w każdym razie już mam dość, zostawiam Anne, wracam do portu, rzucam kotwicę i próbuję odnaleźć się w jego chaosie i beznadziei.
A film jest piękny, "coś" w sobie ma, jakąś nieokreśloną tęsknotę, smutek, melancholię... Już wiem, dlaczego Anne wyruszyła do chmurnej Irlandii....
Nie wiem jak ona, ale ja trochę się bałam, jakiś większych zwierząt, jakichś podejrzanych typów czy burzy na odkrytych terenach. A gdy już wsiadła do ciężarówki, to dokładnie tak jak ona, miałam serce w gardle. Dobrze, że zwiała krzycząc wniebogłosy, ten kierowca wyglądał podejrzanie, może faktycznie ręką sięgał tylko do kieszeni, żeby wyjąć np. chusteczkę do nosa, ale kto go tam wie, lepiej było dmuchać na zimne.
I tak sobie Anna szczęśliwa wędruje, trochę podje, pogotuje palniku spirytusowym, trochę pośpi, a to sobie z wodospadu wody nałapie do plastikowej butelki, dzień jak co dzień. W końcu, zmęczona, brudna, trafia na przepiękne miejsce - stary kamienny dom, położony pośród bujnej zieleni na cypelku w niedużej zatoczce. A w tym domu odnajduje człowieka, mężczyznę, ktorego określa mianem "stary", wzruszajaca kreacja Stephena Rea. Dziewczyna jeży się, nie chce żadnych poufalości, nie zdradza mu nawet swego imienia. Martin, szanuje jej prawo do odrębności, prywatności, nie nalega, nie zmusza do niczego, zatrudnia ją do pracy w ogrodzie w zamian za wyżywienie. Czy coś, między tą młodą zbuntowaną kobietą a tym starszawym, pogodzonym z życiem wdowcem się wydarzy?
Nie jestem pewna, czy tym krótkim zarysem fabuły (skromnej zresztą) zainteresuję kogokolwiek i skłonię do obejrzenia filmu. Jest on dla tych, którzy tolerują minimalizm. Urszula Antoniak oszczędza słowa, bardziej skupia się na gestach, zachowaniach bohaterów - obserwując je uważnie możemy wiele, nawet więcej niż za pomocą słów, dowiedzieć się o ludziach, którzy spotkali się na tym końcu świata. Podam przykład, gdy Anne wchodzi do otwartego domu ( bo po co go zamykać, skoro znajduje sie na bezludziu), nie zastaje gospodarza. Wędrując po skromnych izbach domostwa, trafia na sypialnię, włącza na odtwarzaczu CD płytkę Patsy Cline z utworem "Crazy", po chwili rozbiera sie do naga, wskakuje do łóżka i zaczyna tarzać się z rozkoszą w czystej białej pościeli. Jedni być może zinterpretują tę scenę jako wyraz głodu seksualnego, a drudzy, tak jak ja - odbiorą ją jako czerpanie zmysłowej wręcz rozkoszy z zapachu i szelestu pościeli po wielu nocach spędzonych w brudnych ciuchach w namiocie pod gołym niebem. I takich scen, niejednoznacznych, które mogą coś powiedzieć o tych dwojgu jest wiele. Ale tak naprawdę, najważniejsze jest obserwowanie momentów narodzin prawdziwych, głębokich, a jednoczesnie bardzo subtelnych więzi między nimi.
Bo tak to już chyba jest, choćbyśmy nie wiem jak bardzo w poszukiwaniu siebie chcieli być daleko od ludzi, nie tylko fizycznie, w końcu i tak czasem odnajdujemy się wśród nich. Niekoniecznie muszą to być tłumy, czasem wystarczy jeden człowiek, czasem kompania z miasteczkowego pubu, ważne, by nie zagrażali naszej wolności. Paradoksalnie, często to nie ludzie, a rzeczy, nieruchomości, przywiązują nas do siebie. To przez nie tracimy poczucie wolności i wtedy jakąż wielką odwagą trzeba się wykazać, by je porzucić dla jej odzyskania. Ale nawet jeśli, tak jak Anne, pozbędziemy się wszystkiego, nic osobistego nie będzie nas z nikim ani niczym wiązać, zamieszkamy w namiocie czy hotelu, czy będziemy wolni? Zawsze będziemy zniewoleni, choćby przez naszą fizjologię, musimy jeść, musimy pić, ubrać się, w końcu czasem z kimś porozmawiać, pogładzić po twarzy, przytulić się... Czy pustka jaką spreparujemy wokół siebie i w sobie gwarantuje wyzwolenie? Ja w każdym razie już mam dość, zostawiam Anne, wracam do portu, rzucam kotwicę i próbuję odnaleźć się w jego chaosie i beznadziei.
A film jest piękny, "coś" w sobie ma, jakąś nieokreśloną tęsknotę, smutek, melancholię... Już wiem, dlaczego Anne wyruszyła do chmurnej Irlandii....