poniedziałek, 29 listopada 2010

Barbórka - M. Pieprzyca

Film z okazji święta górników i ich patronki – Barbary. Oryginalny pomysł, na pokazanie w nietypowy sposób braci górniczej, tym razem na galowo i od strony pielęgnowanych przez nich zwyczajów i tradycji. Dyrekcja pewnej kopalni zaprasza na obchody Barbórki popularnego aktora serialowego – Jakuba (Marcin Dorociński), który kompletnie nie wie (i nie ma na to ochoty), jak się odnaleźć w roli chałturnika, jaka mu przypadła z powodu braku innych propozycji filmowych. Popełnia on wiele błędów, niezręczności, co wytyka mu bezlitośnie Basia, solenizantka, która pracuje na kopalni. Basia jest wielbicielką Jakuba, bardzo przeżywa wizytę aktora, tym bardziej, że jest oddelegowana do „komitetu powitalnego” ekipy z Warszawy . Niestety, postawa jej idola bardzo ją rozczarowuje. Aktor nie ukrywa swego znudzenia, rozdrażnienia, że musi odwalać tak niewdzięczną robotę. Tym bardziej, że górnicy, co rusz, płatają im jakiegoś psikusa, usprawiedliwiając się górniczą tradycją. Jakub nie może się odnaleźć w środowisku prostych ludzi ciężkiej pracy, lecz znających swą wartość i nie dającym sobie wcisnąć żadnej ciemnoty. Dochodzi do konfrontacji Basi i Jakuba, podczas której dziewczyna nie żaluje mu słów gorzkiej prawdy o tym, jak bardzo się na nim zawiodła. Ta szczera lecz ostra rozmowa z dziewczyną oraz niefortunny początek występu na akademii górniczej sprawiają, że idol kobiet zaczyna inaczej patrzeć swoje życie i co ważne - zauważać i rozumieć ludzi wokół siebie. Porzuca stereotypy myślowe na temat górników czy zwyczajnych niepozornych dziewczyn. Między znanym i przystojnym aktorem a skromną robotnicą z kopalni zawiązuje się autentyczna, choć wydaje się zupełnie magiczna, nieprawdopodobna, nić sympatii. Odnajduję wspólny język, cieszą się sobą jak para nastolatków. Basia nigdy nie zapomni tych imienin, ani Jakub swej barbórkowej chałtury, która nauczyła go wartości bycia autentycznym, nie tylko na scenie życia.

Mały skromny film, może baśń, kolejny bardzo dobry z serii świąt polskich. Wyjątkowo udany cykl.

sobota, 20 listopada 2010

Rublowka. Droga do szczęścia - reż. Irene Langemann

Tak się jakoś składa, że ostatnio najlepsze dokumenty o współczesnej Rosji kręcą inostrancy, a przynajmniej takie trafiają na nasze ekrany.  Na przykład: "Wódka - produkt narodowy"  to produkcja francuska,  "Rosyjska wściekłość" - również, czy "Rublowka - droga do szczęścia", ktorej chciałabym poświęcić kilka słów, wyreżyserowała Niemka Irene Langemann. Rublowka - to przedmieście Moskwy, za czasów komuny, eksluzywne  miejsce wypoczynku moskiewskiej, czy w ogóle państwowej elity, począwszy od polityków, a na artystach kończąc. Dzisiaj, po ustrojowych przeobrażeniach, i tutaj zaszły pewne zmiany, głównie takie, że wyeliminowano elitę intelektualną, na rzecz przede wszystkim  najbogatszych dorobkiewiczów stolicy. Jedną z niewielu wysp - dowodów dawnej świetnosci dzielnicy jest rodzina i dom małżeństwa Romanowów (ona - architekt, on - fizyk), pewnie jedyni żyjący w Rosji potomkowie ostatniego z carów Rosji.   To ich kilkunastoletni syn, uczeń gimnazjum,  jest narratorem filmu, oprowadzając nas swym komentarzem zarówno po Rublowce, jak i po współczesnej rosyjskiej rzeczywistości.  Dom państwa Romanowów, jak wspomniałam, mieści się na Rublowce, no bo właściwie, gdzież indziej miałoby być jego miejsce, lecz jakże różni się od pozostałych domostw. Głównie tym, że ciągle jest w budowie, której końca nie widać, ludzie ci po prostu, nie dysponują taką gotówką, jak ich nowobogaccy sąsiedzi. A przede wszystkim różni się formą. Jest wyjątkowo oryginalny w swych bryłach, liniach oraz wielu poziomach – w planach jest nawet podziemny tunel (czyżby obawiali się kolejnego pogromu)?

Przykład ich domu, czy domu Szostakowicza, który zamieszkuje jeszcze jego córka, jest wielkim kontrastem w porównaniu z "pałacami" nowobogackich. Domy ludzi z prawdziwym szlacheckim czy arystokratycznym, rodowodem różnią się od pałaców należących do ludzi mających głównie pieniądze, przede wszystkim tym, że te domy, tak jak ich właściciele, mają nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim duszę. To widać, to się czuje, tego nie można skopiować i nie można opowiedzieć na czym to polega. Upiorny jest kadr, jaki w pewnym momencie widzimy z helikoptera lecącego nad Rublowką – osiedle takich samych domów stylizowanych na jakieś pałacyki, zameczki, twierdze etc., jedne podobne do drugich, bez żadnych cech indywidualnych, jak ci ich gospodarze milionerzy, bogaci jak diabli, ale nudni i tacy sami, bo zainteresowani tylko i wyłącznie kasą i szpanem. Zresztą to widać także i u nas, w mniejszej skali, ale jednak. Jak grzyby po deszczu rosną nam naokoło same domki - dworki, każdy przed wejściem ma kolumny, wieżyczki,  balkoniki i inne duperele bez ładu i składu.  To charakterystyczne, że buduję sie teraz tak ludzie, którzy wyrośli z biedy.

Polecam ten film bardzo, ogląda się go z przeróżnymi uczuciami – zgrozą, politowaniem, niesmakiem ale i  rozrzewnieniem – nad ludźmi będącymi dziś już jak jakieś eksponaty w muzeum - babcia sprzedająca przy drodze miotły do bani (łaźni) za 50 rubli, czy córka Szostakowicza z jednego z ostatnich domów z duszą na Rublowce.

piątek, 12 listopada 2010

Droga do Guantanamo - reż. M. Winterbottom

Atak na WTC do dnia dzisiejszego nie doczekał się konkretnego wyjaśnienia, kto za nim stoi. I podejrzewam, że się nie dowiemy, przynajmniej za życia administracji Busha i jego samego.  Czy Osama Ben Laden żyje czy nie, kto go tam wie, nikt go nie widział, a nie ma to jak ganianie za duchem - fajny pretekst, by wkroczyć do kraju w którym potencjalnie może się ukrywać. Czasem, w mediach, pojawi się jakaś mrożąca krew w żyłach informacja, że oto planuje on nowy zamach na społeczeństwo chrześcijańskie (pamiętacie czasy wąglika?), po czym przechwytuje się w jakimś samolocie tajemniczy ładunek wybuchowy, nadany gdzieś na Bliskim Wschodzie (ostatnio Jemen jest w modzie). Ale kim tak naprawdę jest osoba, ktora go nadała, myśle, że też się nie dowiemy (a czy tak naprawdę kogokolwiek to interesuje? Grunt, że była akcja).  Tak jak nie dowiemy się, kto kilka lat temu wysadził kilka bloków na moskiewskim osiedlu, na rachunek Czeczenów, rzecz jasna. Polityka, jeśli chodzi o zyski trzymających jej ster, nie zna i nie ma litości, nawet nad swoimi najbliższymi bliźnimi, czego przykład dał nam ojczulek Stalin, czy rzeź w Rwandzie.

Szkody ataku są oczywiste, te ludzkie i  moralne. A korzyści, bo przecież ktoś go dla nich uczynił, jakie i dla kogo? Kontrola obywateli, całego świata, przybywających w progi jakże gościnnych bram USA, o tym wiemy. Jak również obywateli tam żyjących, ku radosnej uciesze ich samych, rzecz jasna, bo to przecież dla ich dobra i bezpieczeństwa.  A najważniejsze, to podzielenie świata na dwa obozy - źli islamiści i dobrzy chrześcijanie świetnie rokuje na długoletnie podżeganie do wojen i sianiu strachu czy nienawiści oraz na długie rządy Ameryki w świecie, a co za tym idzie błogie samopoczucie potentatów od przemysłu zbrojeniowego, narkotykowego i innych rozkwitających w czasie wojen.

"Droga do Guantanamo" - film dobry, ale nie robi już takiego piorunującego wrażenia, po filmach amatorskich, robionych przez amerykańskich żołnierzy znęcających się nad więźniami w irackim Abu Graib. Winterbottom nie postawił na szokowanie widza scenami przemocy, bardziej skupił się na metodach, które i tak tu były dość łagodnie i oględnie przedstawione, mających uwięzionych skłonić do podwyższenia wskaźnika skuteczności amerykańskich służb śledczych w Guantanamo. Bo przecież w tym wszystkim, w tej całej pogoni za króliczkiem, nie chodzi o prawdę, o znalezienie winnych zamachu, współpracy z Ben Ladenem, etc. Chodzi o wykazanie się skutecznością, statystykami mającymi zadowolić Biały Dom i Amerykanów, że rząd tak pięknie walczy z muzułmanami.
Film stracił już trochę na atrakcyjności, sprawa chwilowo nieaktualna, USA mają nowego prezydenta, prawie czarnego, mającego na drugie imię Hussein, który zamknął więzienie w Guantanamo, a w pobliżu zburzonego WTC nie przeciwstawia się pomysłowi, by postawić tam meczet... Pożyjemy zobaczymy, jak długo się utrzyma... i jak długo on pożyje. Zobaczymy czy Amerykanie są naprawdę wolnym narodem, czy tylko ulegają złudzeniu wolności, którą im sie wmawia. Póki co, jego partia mocno straciła w ostatnich wyborach do Kongresu.
A poza tym, film jest pięknie realizowany - zdjęcia, montaż. Ładna była scena z amerykańskim strażnikiem, który prosi jednego z więźniów by dla niego zarapował, albo zabicie przez niego tarantuli, mogącej zagrozić życiu pakistańskiego więźnia - taki małe przejawy przyjaźni między wrogami ustanowionymi odgórnie przez rząd USA.

Właśnie, na dniach nasz bohater od wydawania gabinetowych decyzji ważących o losie całego świata, pochwalił się swoją autobiografią, której nadał tytuł: "Decision Points" George W. Bush. Przyznaje w niej, m.in, że nie żałuje żadnych swych decyzji politycznych, także tych o torturowaniu więźniów, mimo iż teraz już wie (ha, ha!) , że z tym Irakiem i bronią nuklearną chowaną w szufladach Saddama Husseina, to była ściema. I jeśli by była taka potrzeba, podjąłby je powtórnie, a nawet je ciągle zaleca, gdy idzie o ratowanie ludzkości.  Oczywiście w momencie zamachu na WTC z niewinną minką czytał książeczki dzieciom w amerykańskim przedszkolu oddalonym o setki kilometrów od Washingtonu, a jego coś dobrotliwego, na kształt uśmiechu, gdy dowiedział się o faktach, był jeno  sprytnym  kamuflażem, żeby w narodzie nie wzbudzić popłochu, że czuje się zagrożony. Dobry, troskliwy, wujek Jurek.

niedziela, 7 listopada 2010

Lokator - R. Polański

Powtórzyłam, po długich latach. Film absolutnie ponadczasowy, bardzo poruszający - prawdziwe studium schizofrenii paranoidalnej. Ale nie tylko.  Jakże słaba jest ludzka psychika człowieka wrażliwego, jak łatwo mogą nią zawładnąć i zniszczyć inni. Chciałabym zwrócić uwagę na przeciwieństwo Trelkovskiego, jego kumpla z pracy, Scope'a, granego (świetnie) przez Benarda Fressona. W jaki sposób on podchodzi do życia, ot, choćby na przykładzie sąsiadów, przychodzących do niego ze skargami na hałas dobiegający z jego mieszkania. Niestety, albo na szczęście dla niego, nie są to ciche uniżone pertraktacje, jakie prowadzi Trelkowvsky ze swoimi sąsiadami. Jak więc wyważyć uprzejmość i wrażliwość na komfort życia drugiego człowieka, ze swoją wrażliwością i potrzebą swojego komfortu życia. Gdzie jest ta granica grzeczności, którą czasem trzeba  przekroczyć, i być nieprzyjemnym, a może nawet chamskim, by nie pozwolić  na naruszenie naszego terytorium, by czuć się człowiekiem uprawnionym do takich samych przywilejów życia jak sąsiad, czy inny człowiek.

Niestety, żyjemy w świecie ludzi, z których wielu, jeśli nie każdy, dąży do dominacji, zajęcia dla siebie jak największej przestrzeni, zarówno tej fizycznej, dosłownej, jak i w przenośni, - duchowej, psychicznej, dającej władzę nad drugim. Słabszy psychicznie skazany jest na różnego rodzaj klęski (poczucie niższej wartości, osamotnienie, etc.). Trelkovsky już na wstępie, z powodu swego nazwiska, zdradzającego jego pochodzenia, skazany jest na nieufność, i tak mu już obcego, społeczeństwa, czuje się wyizolowany, nie ma tej swobody bycia, jaką mają jego znajomi. Do tego dochodzą pewne cechy psychofizyczne: nieduży facet, nieśmiały (widzimy, jak zachowuje się w relacjach z kobietami), zapewne "dobrze wychowany" w domu - to znaczy tak, żeby nikomu broń boże nie przeszkadzać własną osobą, każdemu usuwać się z drogi, absolutnie nie roszczeniowy, cichy i pokornego serca- jednym słowem, taki człowiek nie zjednuje sobie szacunku, a tym bardziej szacunku podszytego strachem, taki osobnik, nie ma cech dominatora, to jest potencjalna ofiara, którą można zaszczuć i zniszczyć.

Być może, nie wiem, jak to było faktycznie, nie czytałam żadnych recenzji filmu ostatnio, z biografii Polańskiego nie pamiętam, żeby coś na ten temat wspominał... Być może Polański zobaczył w Trelkovskim faceta, jakim w żadnym wypadku nie mógł się stać, żeby nie zginąć w świecie, a już tym bardziej na Zachodzie. Być może miał on wszystkie jego cechy, które reżyser musiał zwalczyć, żeby przeżyć. I chyba mu się udało. Ludzie, po śmierci Sharon Tate, myśleli, może nawet liczyli na to, że on zwariuje, zabije się, zaszyje w jakiejś samotni, przestanie pracować, a on nie! By nie przegrać ze śmiercią, rzucił się w wir życia, a nawet erotyki, podniósł wysoko, hardo głowę i... przeżył i ciągle żyje i tworzy.  Wielu się to nie spodobało. Pamiętają mu to do dziś.

Film daje mocno do myślenia, a przynajmniej powinien dawać, także przyszłym rodzicom -  jak nie wychowywać swoich pociech, by nie wyrosły z nich w przyszłości potencjalni Trelkovscy.
I...  bądźcie ostrożni!  Może, sami nie wiedząc, i wy wynajmujecie mieszkanie jakiemuś tajemniczemu wewnętrznemu lokatorowi, który tylko czyha na odrobinę waszej nieuwagi, by was wyrzucić i zawładnąć waszym domem.