wtorek, 8 maja 2007

300

No więc dziewczynki, zobaczyłam tych prawdziwych mężczyzn ociekających testosteronem, potem i krwią i nie umarłam z wrażenia, niestety. A nawet sobie zanuciłam w głowie, w trakcie seansu, na melodię Kayah: „dziękuję wam, mamusiu i tatusiu, że nie jestem chłopcem”. :)
To tak tytułem wstępu. Nawiasem mówiąc - wstęp do "300", o szkoleniu spartańskich malców na prawdziwych mężczyzn, był najlepszą sekwencją filmu.

Cóż, za wiele to w temacie „300” nie ma o czym pisać. Film jest przeniesieniem komiksu Millera na ekran. A komiks jak to komiks, nikt się tu nie ma zamiaru bawić w żadne subtelności, ma być czytelnie, wyraziście, tak by dało się połknąć, bez długiego i męczącego rozgryzania. I tak dokładnie jest. Fabuła – niespecjalnie skomplikowana. Bohaterowie prości acz mocarni. I nie dziwię się, że twórcy "300" wpakowali tu królową i jej perypetie z Theronem - bez tego wątku film byłby jednym nudnym polem walki, na którym ciągle zwyciężają ci sami. Druga sprawa, że ten kobiecy wątek jest poprowadzony na takiego odczepnego, że wstyd. Ale pamiętajmy - komiks!
Ale jeszcze bardziej wciśnięte na siłę były zdjęcia z panią-wyrocznią, dziewicą, która wiła się niemiłosiernie, niczym doświadczona "gimnastyczka" przy rurze w klubie go-go, ukazując co rusz jędrną pierś, tylko po to, by na końcu oddać ją na użytek paskudnego mnicha, który jak nam oznajmia narrator, również posiada nieprzebrane zasoby testosteronu i tylko tak, całując „te piekne ciało”, może dać mu upust.

Natomiast król Persji, Kserkses wypadł w filmie niczym, za przeproszeniem, z berlińskiej parady gejów. I tu wydaje mi się, że Amerykanie przesadzili. Jak by nie było, za niedługo na amerykańskiej liście państw, którym trzeba będzie pokojowo pomóc odnaleźć się we współczesnej rzeczywistości, pierwsze miejsce ma zająć Iran właśnie. Nie ma co ładna prowokacja!(podobno Irańczycy naprawdę poczuli się urażeni wizerunkiem swoich przodków w filmie). Leonidas to kwintesenscja męskości, bohaterstwa i szlachetności, a Kserkses to nieprzymierzając jakiś dziwoląg (jak na ówczesne czasy), pół chłopa pół baby (nie znoszę słowa "ciota"), żebrzącego o uklęknięcie (sic!) i ocierającego się przy tym nieprzyzwoicie o męskiego wodza Spartan oraz spiskującego przeciwko niemu za pomocą zdrad i kalek. Wstyd! Tylko komu? Hm.
A już końcówka filmu, gdy jakiś spartański niedobitek, w zastępstwie ubitego Leonidasa bieży rozwścieczony prosto na nas, z okrzykiem „zwyciężymy mistycyzm i tyranię” jest żenująca, tym bardziej, ze jak wiemy Sparta jako państwo zniknęła z powierzchni Ziemi. Tylko nie rozumiem, dlaczego on mówił o mistycyźmie, czy w ten sposób zakamufowano słowo ‘islam”? A może tłumaczenie było niepoprawne?

Jeśli chodzi o brutalność scen, nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, pewnie ze względu na odrealnioną komiksową stylistykę. O wiele mocniejszy był pod tym względem oglądany przeze mnie ostatnio „Labirynt Fauna” mimo, że nie było całej tej wielkiej batalistyki. Bohaterowie, na czele z Leonidasem byli strasznie papierowi, tacy "na hurra", czasem nawet śmieszni, tak jakby postawili tylko na siłe mięsni, zapominając o rozumie.
No nie wiem, pewnie to ze względu na te majtkowe stroje, wypucowane jędrne mięśnie i całą tą choreografię, kładącą nacisk na uwypuklenie męskich cech, ale często miałam wrażenie jakbym oglądała występy poprzebieranych chippendalesów. No przepraszam, nie wczułam się ani za grosz w dramaturgię. „300” się tylko oglądało, nic poza tym, ale nie powiem, było na co popatrzeć. I posłuchać, choć muzyka za bardzo patetyczna, podobna do tej z Gladiatora, zresztą wokalizy też były podobne do wokaliz L. Gerard. Takie wszelkie podobieństwa, jeśli od razu rzucają się w oczy czy uszy, odwracają uwagę, bo zaczynamy kombinować, "skąd my to już znamy", tym bardziej przy takiej marnej fabule.

Często w dyskusjach o „300” padają porównania tego tytułu do „Sin City”, oczywiście ze względu na autora komiksów, na których te oba filmy bazowały. Ja „Sin City” stawiam o wiele wyżej. Nie ma porównania. W "Mieście Grzechu" jest zabawa, lekkość, przymrużenie oka, jest wiele wątków, bohaterowie są soczyści, no ba! Przy takiej obsadzie, nie może być inaczej. „300” nie ma tej ikry, którą się czuło w „Sin City” - to dziwne, bo przecież ilość „chłopa z ikrą”, wydawałoby się, jest wieksza w 300.
Ale ogólnie jestem kontenta, że widziałam 300. No, powiedziałabym raczej, że „zaliczyłam”. Wiedziałam na co idę, nie spodziewałam się wiele i nie zawiodłam sie. Bo jak mówiłam wcześniej, było na co popatrzeć, a kino też m.in. na tym polega. Szkoda, że bez emocji. Tak jakbym widziała dłuższy teledysk na MTV, nogi mi w pewnym momencie, podczas krwawej bitwy, same zaczęły chodzić po fotelem, tak skocznie było.

1 komentarz: