sobota, 8 czerwca 2013

Wielki Gatsby - reż. Baz Luhrmann



Mam, a może raczej miałam, niesamowicie mieszane uczucia wobec najnowszej ekranizacji dzieła F.S. Fitzgeralda .  I nie byłam pewna, dlaczego nie wyszłam z kina zachwycona, skoro w tytułowej roli wystąpił jeden z moich głównych faworytów, jeśli chodzi o aktorów filmowych.
 Myślałam sobie, może to ta zbyt współczesna ścieżka dźwiękowa (Beyonce, Jay Z oraz ci, o których nazwiskach czy pseudonimów artystycznych wcześniej nie słyszałam) zupełnie, przynajmniej na pierwsze drgnienie ucha, nie przystawalna do muzycznych klimatów lat 20-tych ubiegłego wieku?  A może to ten Gatsby, jakoś taki średnio ruchawy, jak na zakochanego na zabój (podobno) przystało? Czekać biernie kilka lat, aż ukochana nagle, zwiedziona pogłoskami o hucznych zabawach, pojawi się w podwojach jego kiczowatego pałacu. Nawiasem mówiąc, dlaczegóż by to miała uczynić, nie będąc duchem świętym i nie mając zielonego pojęcia, że po drugiej stronie zatoki, jej były ukochany wybudował z myślą o niej Disneyland dla dorosłych?  

 Jednym słowem, Gatsby działał mi na nerwy, a chyba oczekiwałam z jego strony innego rodzaju wzruszeń. Pewnie dlatego, że nie pamiętałam już (powieść, o ile w ogóle czytałam, to w zamierzchłych czasach), jaki z niego w gruncie rzeczy nudny facet. I czy na pewno taki „Wielki” jakby sobie życzył autor - narrator opowieści, opisujący dzieje nowobogackiego Gatsby’ego? Czy zamiast określenia „wielki” nie lepiej pasowałoby „głupi” albo „mały”. Czy nie lepiej było zostawić samo „Gatsby”? Tak jak radził ojciec ubogiemu jeszcze kiedyś  synowi, by nigdy zbyt pochopnie nie oceniał bliźnich.

Czy wielkim można nazwać kogoś, kto kocha, ale zostawia ukochaną, bo musi się dorobić, by dorównać jej statusowi społecznemu?   „ Chorobliwie ambitny Gatsby ” – może tak. Bo rodzi się pytanie, kogo kocha bardziej, kobietę, czy siebie i swoją ambicję. Ktoś wysunie kontrargument -  „bez dużych pieniędzy nie miałby u bogatej dziewczyny żadnych szans. To ja odpowiem - "do diabła z taką dziewczyną, której do pokochania mężczyzny potrzebny jest jego gruby portfel. Jeśli taka mu odmówi ręki, to tylko jego szczęście."
Dalej - czy wielkim może być człowiek, który bogaci się do granic obrzydliwości na nielegalnym handlu alkoholem?  Czy wielkim może być człowiek, który kryje zabójcę, nawet jeśli tymże zabójcą jest jego ukochana kobieta?   Czy wielkim może być ten, który liczy, że skoro jest jednym z najbogatszych nowojorczyków i poda się za sprawcę śmiertelnego wypadku, ujdzie mu to na sucho? Czy wielkim jest człowiek, dla którego śmiertelne potrącenie kobiety z nizin (z których sam się wywodzi) jest niczym zabicie muchy na szybie swego ekskluzywnego samochodu?

Oddając się tymże rozważaniom doszłam do wniosku, że DiCaprio ukazał swego bohatera tak jak należy. Największą namiętność Gatsby czuje sam do siebie, dlatego zamiast porwać swoją ukochaną zza stołu, przy którym spędzała samotne i nudne wieczory, woli oddawać się co wieczór marzeniom na myśl o tym, jakiego szoku dozna Daisy na widok przepychu jego  pałacowych salonów czy choćby zawartości bieliźniarki. Jest próżny i równie obleśny jak ci wszyscy obrzydliwi bogacze wokół niego, którzy wielkie fortuny zbili na oszustwie i wyzysku (ostry kontrast między wyspami bogaczy, a przesmykiem skrajnej biedy – popiołowe osiedle).

Po dojściu do tejże konkluzji, zrozumiałam, a może się mylę, dlaczego reżyser uwspółcześnił swoją wersję Gatsby’ego. Mniej mu chodziło o obsesyjną namiętność do kobiety,  a bardziej pewnie o czasy kryzysu, do których i my podobno się zbliżamy. Wielki Kryzys poprzedziły lata wielkiej prosperity zbudowanej głównie na bazie prohibicji i nielegalnym handlu alkoholem.  Współcześnie, równie obrzydliwie wielkie i nieliczne w skali światowej fortuny buduje się na nielegalnym handlu narkotykami, bronią, czy wyzysku pracy biedoty w Azji.  Często towarzyszą temu upadki wielkich fortun i wywindowywania się nowych, do których niekoniecznie dochodzą ludzie z wyższych klas społecznych. Przeważnie zdobywają je bezwzględni kombinatorzy, przestępcy, ci jednak, choćby nie wiadomo jak się starali, nigdy nie zostaną dopuszczeni do grona posiadaczy z wielkimi tradycjami, których fortuna przechodziła i powiększała się z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Nowobogaccy parweniusze zawsze będą poza tym ich magicznym kręgiem. Tę prawdę wykrzykuje  Gatsby’emu podczas kłótni JG Buchanan (z jakąż pogardą wytyka mu różowe garnitury), a przypieczęowuje ją ostateczny wybór Daisy. Na szczęście dla Jay’a G. - nie zdążył się o nim dowiedzieć. Umarł by z rozpaczy, że cały jego wysiłek bogacenia się dla kobiety poszedł na marne.

Po premierze „WG” w reż. Baza  Luhrmanna,  zerknęłam na wersję z Robertem Redfordem i Mią Farrow. Początek mnie oczarował. Kreacje aktorskie (Mia Farrow, Karen Black), muzyczka tamtych czasów, te tańce, kostiumy, elegancja panów, uroda pań, wszystko tak jak trzeba, ale do choinki? Dlaczego usnęłam w połowie? Luhrmann jednak na to nie pozwolił (fakt, że oglądałam jego film w kinie nie ma znaczenia, bo jeśli się nużę potrafię spać w każdych warunkach), co rusz odzywał się jakiś muzyczny szał. I bogactwo u Australijczyka jest bardziej obleśne niż u Claytona (1974). Właśnie, pierwszym określeniem na obrazy z salonów u Gatsby’ego AD 2013 jaki cisnęło mi sie na usta, było „obleśnie”.  Nie wielkie „łał!”, ale odruch obrzydzenia i zero zazdrości: „ale bajka”, „ja bym też tak chciała” - nic z tych rzeczy. Szkoda, że Gatsby, chłopak kiedyś nieskalany, mający wzniosłe ideały i szansę wyrośnięcia na wielkiego człowieka, nie pozostał  mentalnie na swoim miejsce w szeregu, bo do tego, w którym się znalazł w pogoni za zielonym złudnym światełkiem, niestety nie pasował.  Owszem, na tle zepsutych do szpiku kości bogaczy mógł się jakiemuś  obserwatorowi wydawać wielki, ale czy takim był dla ludzi z kręgu, z którego wyszedł?

Pisząc, że usnęłam na tej starszej wersji Gatsby’ego, nie chcę umniejszać jej wartości.  Oba filmy są skrajnie różne, każdy z nich ma swoje lepsze i gorsze strony.  Chciałam tylko podkreślić, dlaczego Luhrmann, swoim zwyczajem, kręcąc nową wersję klasyka literatury, uwspółcześnia go, ozdabiając aktualnymi ozdobnikami, w tym przypadku np. ostra muzyka, i tylko ona (bo scenografia, kostiumy pozostają wierne latom 20-tym XX wieku) w wykonaniu czołowych gwiazd popu -  nie dosyć, że daje do myślenia uniwersalizując przekaz, to jeszcze zachęca do jego oglądania szersze kręgi publiczności. Podejrzewam, że dzięki temu o wiele więcej  ludzi, zobaczy Gatsby'ego, tak jak kiedyś "Romeo i Julię" (dla mnie rewelacja!) i nie zasną przed ekranem (bo jednak dla niektórych kręgu widzów jest to rodzaj ramotki - nie oszukujmy się), albo nie wyjdą w połowie seansu.
 "WG" z Redfordem oczywiście dokończę, choćby ze względu na kreacje aktorskie. Np. kochanka Buchanana, Myrtle, w wykonaniu Karen Black jest odegrana wręcz po mistrzowsku, z o wiele większym ogniem (scena, gdy na przyjęciu powtarza z uporem imię żony Toma B.: "Daisy, Daisy, Daisy"...) niż uczyniła to Isla Fisher u BL. No i muszę porównać, kto lepszy, a może równi sobie, Edgerton czy Dern w roli Buchanana. Czy Redford będzie mnie w stanie uwieść bardziej niż DiCaprio (w co wątpię, bo tego drugiego uwielbiam od chwili, kiedy ujrzałam po raz pierwszy na ekranie, czyli od dziecka)?  Którzy z nich mnie bardziej poruszą w końcówce filmu.  Do czego i Ciebie zachęcam, drogi czytelniku tego bloga: zobacz, porównaj, wybierz. :) 

16 komentarzy:

  1. Ja niestety oglądając WG, miałam gdzieś z tyłu głowy swoją interpretację powieści i pewnie dlatego spojrzałam na Gatsbiego łaskawszym okiem, ale żeby od razu obrzydliwy? WG to mniej historia miłosna a bardziej portret nastawionego na konsumpcję, egoistycznego społeczeństwa, jego zamknięcia i dzikiej potrzeby kategoryzowania ludzi [w sensie możemy się razem bawić, ale w ostatecznym rachunku każdy musi znać swoje miejsce w hierarchii]. Gatsby jest wielki chyba dlatego, że rzucił tym podziałom wyzwanie. Przeskoczył z najbiedniejszej klasy do najbogatszej. Ciekawe jest to, że dopóki utrzymywał to w tajemnicy wszystko było w porządku, ale wystarczył jeden błąd i cała ta skrupulatnie budowana przemiana została przez społeczeństwo odrzucona a on sam "przywrócony do pionu".

    Nie wiem czy widać to w samym filmie, ja widziałam, choć domyślam się, że Luhrmanowe uwspółcześnienie temu nie pomaga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, twoja interpretacja za wiele się od mojej nie różni, obie dostrzegamy mniejszą ważność historii miłosnej, a bardziej słyszymy ze strony bogaczy, którym tak chciał Gatsby dorównać, wołanie w stronę Gatsby'ego - "na swoje miejsce wróć". Na nic sie zdało jego umizgiwanie.
      A, i jeszcze jedno, obrzydliwość - mniej obrzydliwy jest Gatsby, bardziej jego bogactwo. Ale on po trosze też, bo kto z kim i czym przestaje takim się staje. :)

      Usuń
    2. Aniu, piszesz, że: "Gatsby jest wielki chyba dlatego, że rzucił tym podziałom wyzwanie. Przeskoczył z najbiedniejszej klasy do najbogatszej. " Dobrze, że dodałaś "chyba" :), bo owszem chwali się ambicje przeskoczenia pewnych progów i polepszenia sobie standardu życia i świadomości umysłu, ale czy wielkim i chwalebnym jest zdobywanie fortuny na drodze przestępstwa? Gatsby wzbogacił się na nielegalnym handlu alkoholem (pisałam o tym), to tak jakbyś dziś podziwiała i szanowała bossów mafii nielegalnego handlu bronią, narkotykami, czy niewolnikami z Azji (a nawet Polski) zatrudnianych w nielegalnych przedsiębiorstwach. Mi Gatsby niczym nie imponuje.

      Usuń
  2. Nie widziałam wcześniejszej wersji filmu, książka niestety nie przypadła mi do gustu, jednak mając świadomość, że jest to niezła literatura bardzo chciałabym odnaleźć do niej drogę i zrozumienie. Nie wiem jednak, czy ta ekranizacja mnie może do powieści przekonać, czy też pomóc inaczej (łaskawiej) spojrzeć na dzieło. Baza Luhrmanna oglądałam jedynie Moulin Rouge (i oczywiście wiesz, jakie na mnie wywarł wrażenie) i Australię (wrażenia umiarkowane). Może uda mi się dziś obejrzeć a wtedy się jeszcze raz odezwę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem bardzo ciekawa, czy przypadła Ci do gustu ekranizacja WG przez Luhrmanna. Boję się, że możesz mieć negatywne wrażenie. A może akurat będzie inaczej. Ja na ten film patrzyłam z ciekawością, co też Luhrmann tym razem wymyśli, bo "Romeo i Julia" mi się bardzo podobał. I też w roli głównej DiCaprio. To miło, że po 17 latach znowu zaprosił go na plan i znowu do roli głównej. A DiCaprio odwdzięczył mu się powtórnie świetną kreacją.
      Czekam na twoją opinię o filmie :)

      Usuń
    2. To co innych może w tym filmie razić - konwencja podobna do Moulin Rouge mnie się bardzo podobało. Co do muzyki zostałam w porę ostrzeżona, że muzyka nie jest tą z lat dwudziestych zeszłego stulecia, więc nie oczekiwałam takowej. Muzyka z WG - nie wiem, czy spodobała by mi się, gdybym słuchała jej samej, ale w tle prezentowanej historii przypadła mi do gustu, o co wcześniej bym się nie podejrzewała. I napiszę coś, co dla wielbicieli prozy F.S.Fitzgeralda zabrzmi, jak herezja, ale film przypadł mi bardziej do gustu niż powieść. A co do samego Gatsbiego to podzielam twoje zdanie - przymiotnik Wielki doń nie pasuje. Choć jego przyjaciel twierdzi, iż był lepszy od całej tej otaczającej mu zgrai to ja tego nie dostrzegam. Co do cukierkowatości i obrzydliwej kiczowatości scenografii to pasowała mi jak najbardziej. Reasumując film mi się podobał. Do di Caprio nie pałam tak głębokim uczuciem, jak Ty, ani też nie darzę go takim zaufaniem, ale choć początkowo jego gra wydawała mi się taka nijaka doszłam do wniosku, że właśnie taka miała być- nijaka, jak nijaki był WG - mały człowieczek. Co do weryfikacji obrazkowej - napiszę tutaj, bo nie mam cierpliwości do kilkakrotnego wpisywania liter z obrazków (mnie to trochę utrudnia komentowanie, ale rozumiem twoje racje - z tego samego powodu usunęłam anonimowe komentarze, bo niosły ryzyko otrzymywania spamów.

      Usuń
    3. Bardzo się cieszę Gosiu, że film ci przypadł do gustu i że mamy podobne zdanie co do bohatera. :) I ja byłam zaskoczona, że ta muzyka mnie nie razi. Tak jak mówisz, poza filmem, pewnie nie będę jej fanką. Choć jeden zespół odkryłam, The xx, którego śmiało można słuchać w każdej sytuacji. No i już od lat lubię Jacka White'a, jeszcze od czasów White Stripes. Od Jay'a Z też nie uciekam, gdy gdzieś usłyszę, od czasu do czasu - czemu nie.
      Pozdrawiam :)

      Usuń
  3. Nie wiem, czy celowo masz włączoną weryfikację obrazkową - strasznie jest wkurzająca. Piszę, bo być może się sama uaktywniła, a ty nie wiesz o tym

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to jest celowe działanie. Nie mając tej weryfikacji byłam atakowana przez spamy. Prawie każdy blog już ją ma. Ja staram się znaleźć jej dobre strony i traktuję ją jako ćwiczenia dla oka, dla wzroku. :)

      Usuń
  4. Ja powiem po prostu bez wnikania w filozofię filmu/książki/reżysera/pisarza. Nie chcę mi się nad tym specjalnie zastanawiać, bo film jest po prostu NUDNY potwornie (tak wiem brzmi to dość infantylnie). Pierwsza część ta kolorowa, taneczna jak już się wbiłam w konwencję to dobrze się bawiłam, ale potem jak już rozrywka zamieniła się w klasyczny melodramat to i ja zamieniłam się mopsa co to się tak strasznie nudził. Cukierkowe ujęcia o barwie zachodu słońca i ckliwe skrzypeczki dopełniły reszty. Dodając do tego długość całości to było morderstwo po prostu. Dawno nie miałam w kinie poczucia tak straconego czasu. Nie zasnęłam tylko dlatego, że byłam w miejscu publicznym i kiepsko mi spanie w pozycji siedzącej wychodzi.
    Radforda oglądałam kiedyś w domu i zasnęłam bez skrupułów:)
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za pozdrowienia, odwzajemniam. I powiem, że jestem w stanie zrozumieć twoje odczucia. Ja również je miałam bardzo mieszane - zawód, zdziwienie, zaskoczenie i inne... Ale ja się tak łatwo nie poddaję i zaczęłam sobie rozmyślać, w końcu DiCaprio sroce spod ogona nie wyleciał, wiem, że w byle czym, gdyby nie był przekonany (nie tylko finansowo) by nie zagrał, no i znalazłam coś w tym filmie, czego nie zauważyłam na sali kinowej. Poza tym przesłuchałam ścieżkę dźwiękową i tu spotkało mnie największe zaskoczenie - mnóstwo rapu, zespołów, wykonawców, o których nie miałam bladego pojęcia i mi się to w powiązaniu z filmem o latach 20-tych ub. wieku podoba!
    Te cukierkowe ujęcia, to światełko, też miały swoje walory - ten przesyt, wszystko było tak słodkie, że aż obrzydliwie lepkie. Bo ja mam takie wrażenie, właśnie a propos rozbuchanego bogactwa, że ono jest jak rozkładający się trup. Ludzie nie żyją, tylko się psują. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą w zupełności, ale na sali kinowej (bez możliwości przerwania, zmiany pozycji, przewinięcia) taka dawka lukru była dla mnie nie do przeskoczenia (nawet jeżeli właśnie stanowi sedno). Może gdyby film był o te pół godziny krótszy (bo te ostatnie pół właśnie było już nie do zniesienia) byłoby lepiej i irytacja nie przysłoniłaby walorów filmu. Obok nas siedziała para, która także już nie dawała rady. Rząd przed nami też. Skończyło się na lekkiej głupawce z bezsilności, że to chyba never ending story jest i dyskretnymi komentarzami typu: "no już zastrzel go w końcu, wpadnie malowniczo do basenu a my pójdziemy do domu". Tak wiem jestem wredna:))

      Usuń
  6. Ja też oglądałam film w kinie, byłam prawie sama na sali (za mną siedział tylko jeden facet), ale jakoś dawałam radę, chciałam żeby to wyjście do kina miało sens i go znalazłam. Ale jestem w stanie cię zrozumieć, że było ci trudno wytrzymać, zwłaszcza, że byłaś w zniecierpliwionym towarzystwie. Dlatego lubię do kina chodzić w pojedynkę i najbardziej na seanse dopołudniowe. Cudowna cisza, tylko dźwięki z ekranu, można się skupić, w razie czego przespać. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My byliśmy w multikinie w tanią środę więc mieliśmy pełne kino (plus pół godziny reklam wwiercjących się bezlitośnie w mózg).
      Ogólnie nie lubię oglądać filmów w takich warunkach. Uwielbiam seanse w kinie studyjnym kiedy na sali jest kilka osób. Tak takie oglądanie ma największą moc.

      Usuń
  7. Dużo się już o tym Gatsby'm powiedziało. Zaskakująco jednak - mimo nieco lepszych ocen niż zagranicą, Gatsby szybko wybuchnął i równie szybko zgasł. W półtora tygodnia po premierze nikt już o nim nie mówił, a całą uwagę zajęły premiery przygotowane z dużo mniejszą pompą. Może to jest też jakiś wniosek?

    Ja obszernie opisałam się już u siebie, zestawiając obie wersje historii. Claytona jednak polecam dokończyć, ale nie spodziewaj się, że rozstrzygniesz spór, która wersja jest lepsza. To dwa zupełnie różne filmy, dwie zupełnie inne stylistyki. Podobnie Jay G. - Redford to zupełnie inny Gatsby niż DiCaprio, choć to ten drugi trafił akurat w moje wyobrażenie tej postaci. Natomiast drugi plan - Myrtle, Tom i Nick zdecydowanie dawni:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak, za wiele nie mówiło się o WG po premierze (choć ja akurat napisałam o tym filmie, wtedy, gdy już wszyscy prawie zamilkli), bo za wiele się gadało PRZED premierą i wszyscy wszsytko już wiedzieli zanim poszli do kina. Nie mieli żadnej niespodzianki. A i rozczarowanie filmem być może nastąpiło spore, jak sugerujesz. Ja się nie rozczarowałam, bardziej miałam te mieszane uczucia, a to pewnie dlatego, że nie znałam wersji książkowej (tak, tak, czasem nawet się szczyce, że nie znam tego, co wszyscy znają i znać powinni, czuje się wtedy trochę oryginalna i naiwna niczym dziecko) i spodziewałam się innego WG. Pewnie myślałam, że bedzie naprawdę wielki. :)

    Wersję z 1974 być może dokończę, choć im więcej czasu płynie, tym mniej mi sie chce. Bo to co najważniejsze już wiem, że obaj panowie G, w wykonaniu Redforda i DiCaprio (też wolę), róznią się od siebie. To, że stylistyka jest skrajnie różna, słychać i widać od pierwszych kadrów obu filmów. Takie zresztą było założenie Luhrmanna, by zrobić (jak ot on) skrajnie inny film i skrajnie inną interpretację sławnej lektury. Drugi plan - juz postać Myrtle dała mi do myślenia, że jest bardziej mistrzowski od wersji 2013. Jedynie co chciałabym porównać i być może to mnie skłoni do dokończenia starej wersji, to porównanie Edgertona i Derna w roli Toma. Bo Edgerton przypadł mi do gustu, ale podobno Dern jest bardziej wysublimowany w swym cyniźmie i chamstwie.

    Nie spodziewam się werdyktu, która wersja lepsza, bo są tak różne, każda ma coś, czego nie ma druga. I to jest świetne! To jest sukces Luhrmannna, że znalazł inny smak filmowej potrawy, którą ludzie przeżuwali od lat, i da się to zjeść ze smakiem i z apetytem. :)

    OdpowiedzUsuń