środa, 19 października 2011

Nawet deszcz - reż. Iciar Bollain

Mam pewien problem z tym filmem. Bardzo mi się spodobał, pod wieloma względami, ale nie chciałabym napisać jakiegoś kolejnego banalnego tekstu na temat okrucieństwa, cynizmu, chciwości białego człowieka, które niezmiennie, od wieków, charakteryzuje jego obecność na kontynencie amerykańskim. Biały człowiek, ciągle czuje się tam zdobywcą, kimś wyższym i lepszym od tubylców, których nawrócił, i ciągle jeszcze stara się nawracać na chrześcijanizm, sam gwiżdżąc sobie głosno na jego zasady. Mam ciągle w pamięci, a nawet całkiem niedawno sobie powtórzyłam „Wyprawę do raju – rok 1492” R. Scotta, którego „Nawet deszcz” jest poniekąd pewną wariacją na jego temat. Takim filmem w filmie.  Jesteśmy bowiem świadkami zmagań hiszpańskich filmowców (Costa – producent i Sebastian – reżyser) nad produkcją kolejnej opowieści o wyprawie Kolumba w poszukiwaniu drogi do Indii. Ale tym razem, twórcy filmu (w filmie) postanawiają skupić się nie na sylwetce wielkiego odkrywcy, lecz na mnichu Juanie,  który pierwszy przeciwstawił się, zwrócił w sposób ostry uwagę, na pazerność białych ludzi, bądź co bądź katolików, na nieludzkie traktowanie pokonanych Indian, którzy słowo Boże najeźdźców wzięli za dobrą monetę, zawierzyli im, a zresztą jakąż by mieli szansę ze swoimi łukami i dzidami na obronę przed agresją, wobec ich buchających ogniem patyków? Hiszpańska ekipa filmowa, ze względów oszczędnościowych, w poszukiwaniu plenerów i aktorów statystów, udała się do Boliwii, gdzie jak z radością podkreślał producent Costa, za dwa dolary biedni Indianie zrobią wszystko i to z pocałowaniem w rękę swych dobroczyńców. Niestety, może i dobrze sobie obliczył koszty filmu, ale nie przewidział trudności, których nastręczyli im biali ludzie z korporacji zajmujących się wodociągami i w ogóle gospodarką wodną na terenie tego kraju. W myśl powiedzenia: „kto kontroluje wodę, kontroluje życie, a kto kontroluje życie, ten ma władzę” postanowiono w Boliwii sprywatyzować wodę, także deszczówkę. Dlatego tytuł „Nawet deszcz” (nam zabrali). A jej cenę podniesiono o 300%.  Zaczęły się słuszne społeczne rozruchy. Pech chciał, że na czele rebelii stanął Indianin Daniel, odtwarzający główną rolę w filmie, rolę także buntownika o imieniu Autey, niezgadzającego się na narzuconą siłę chrystianizację. Sebastian (Gael Garcia Bernal) – idealista, czujący powinność i misję swego filmu, jako formę rekompensaty wyrządzonych przez Europejczyków krzywd oraz Costa (Luis Tosar) – cyniczny producent, muszą zrewidować swoje dotychczasowe poglądy na tle zaistniałych i nieprzewidzianych wydarzeń oraz relacji jakie nawiązują się między nimi a niepokornym Danielem. To prawda, ten film nie jest wielce odkrywczy, czy zaskakujący, ale miło jest, i nie chodzi nawet o ciemiężonych Indian, bo tym nic nie jest w stanie zrekompensować doznanych strat, miło więc, że pokazuje świadomość białej rasy, a przynajmniej jej części, jakiego spustoszenia dokonała i dokonuje nadal (przykład prywatyzacji wody w Boliwii, która faktycznie miała miejsce) na kontynencie południowo-amerykańskim. Wielką sympatię budzi aktor naturszczyk grający Daniela, obdarzonego wielkim talentem aktora amatora, ale i wielką odwagą i determinacją przywódcę rdzennych Boliwijczyków, mającym dosyć wykorzystywania ich przez białych (także na planie filmowym). Nazywa się on Juan Carlos Aduviri i bardzo chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć na ekranie. Tak, ten film rzeczywiście uwodzi, szczególnie takich ludzi jak ja, którzy wiele naczytali się o krzywdzie Indian i którzy nie mogą pogodzić się z misjonarską hipokryzją, będącą zasłoną dla niezaspokojonej chciwości i żądzy władzy białego człowieka. Reżyserka Ician Bollair oczarowuje widza nie tylko postacią Daniela, ale także Bernalem, którego uśmiech uwielbiam, no i odkrytym przeze mnie po raz pierwszy w tym filmie Luisem Tosarem, mającym już co prawda „parę” ról na swoim koncie, ale ja go dopiero tu zauważyłam i polubiłam i będę miała już teraz ciągle na oku. Nie wspominając o zapierających dech w piersiach plenerach, zdjęciach czy muzyce Alberto Ilglessiasa, współpracującego od lat z Almodovarem.

Podobała mi się w filmie także postać Kolumba i aktora, który go odtwarzał. Sebastian, jak już wspominałam, odstawił go przewrotnie na drugi plan, wysuwając na czoło skromnego mnicha, będącego jakby pierwszym w historii orędownikiem praw człowieka. Ciekawe było to, że w tym filmie w filmie, grał go aktor, stara wysłużona, z lekka zblazowana i zalkoholizowana  gwiazda kina hiszpańskiego (mówimy o roli, a nie prawdziwym aktorze), który światopoglądowo, mentalnie stoi jakby pośrodku między Sebastianem a Costą. Jest już on w takim punkcie swej kariery, a może nawet życia, że mu na niczym nie zależy. Samotny, opuszczony przez bliskich (gwiazdorstwo trzeba jakoś okupić), widzi i wyśmiewa, krótkowzroczność oraz powierzchowność zafascynowania całej ekipy a także Sebastiana, Indianami, ich językiem, krzywdą, kruchość jego wyrzutów sumienia, czuje, że  wszystko, cały reżysersko-aktorski zamysł filmu obliczony jest tak naprawdę tylko i wyłącznie na sukces ich autorów.

Tyle jesteśmy warci na ile nas sprawdzono, ile możemy dać ludziom. Tak też można by podsumować zmagania dwójki przyjaciół,  reżysera i producenta na planie filmowym. Bo zawsze jest tak, że wielka historia zawsze dzieje się obok, czy na równi z tymi małymi, jednostkowymi. Wielka filmowa produkcja reżysera idealisty zderzyła się z historią małego człowieka, która okazała się zwycięska? Choć można się domyśleć, polecam, by przekonać się oglądając „Nawet deszcz”. Film ten jest nie tylko protestem i formą  zadośćuczynienia win i krzywd, ale także niezłą, zgrabnie opowiedzianą historią o tym jak można samego siebie samym sobą zadziwić.

wtorek, 11 października 2011

Skóra, w której żyję - reż. P. Almodovar

Skóra, w której żyjemy, nie zawsze bywa tą, w której czujemy się dobrze i jesteśmy sobą. Almodovar pozostaje ciągle wierny poglądowi, że tak naprawdę, to coś, czyli skóra okrywająca nasze ciało, wraz ze swoimi wszelkimi otworami czy wypustkami, nie świadczy, nie może podstawą do jednoznacznej i podstawowej kategoryzacji ludzi wg płci, na mężczyznę czy kobietę. Tak naprawdę liczy się tylko to co mamy w środku, a konkretnie w naszej głowie, to coś czego nie można uchwycić, czego nie da się człowiekowi przeszczepić, ani wszczepić, czy zaimplantować. Ten sposób myślenia właściwie odnosi się do wszystkich kategorii podziału, nie tylko ze względu na płeć, ale i na wiek, czy ze względu na charakter pełnionych ról społecznych.  Patrzymy na człowieka 60-70 letniego i myślimy stary grzyb! A figę, ani nam się nie przyśni jakie fantazje i marzenia śmigaja temu grzybowi pod kapeluszem, ile energii w nim jeszcze drzemie, że nie jeden młody mógłby mu pozazdrościć. I na odwrót, ileż to dwudziestoparolatków czuje się psychicznie na 70 lat i marzy o emeryturze. Czy weźmy, niedaleko od swojego podwórka szukając, taką kurę domową… wydawałoby się, że nic jej innego w głowiej, jak tylko wygrzewanie kurczaków, a tu proszę, zdarza się, że i czaasem  drób oderwie się od ziemi i doleci aż na Mount Everest czy na Antarktydę.

Filmowa matka dwóch synów,  Roberta Ledgarda i Zeco,  też skromna gospodyni domowa, podejrzewa, że to po niej synowie odziedziczyli pierwaistek szaleństwa, który najwyraźniej ciężkie życie w niej stłamsiło.  Ale gdyby urodziła się w innej kaście społecznej, to kto wie, co by z niej wyrosło!

Zresztą, żaden z bohaterów nie jest taki w środku, na jakiego wygląda. Na przykład wspomniani bracia, z jednej matki, ale różnych ojców, Robert Ledgarde i Zeca. Zeca należy do tego rodzaju mężczyzn, z którego bardzo często naigrawa się Almodovar, czyli do tych obezwładnietych kultem macho.  Jest on w filmie sprawcą wszystkich nieszczęść, jakie spotkały głównego bohatera chirurga Roberto. Pewnego dnia pojawia się cichcem w jego domu, przebrany za tygrysa (dlaczego, dowiecie się w filmie). Strój w sam raz najlepszy dla takiego tchórza jakim jest w rzeczywistości, w tarapatach chowa się pod spódnicę mamusi, a jedynym orężem, którym potrafi władać, jest jego penis, który pobudzony czyni z niego bestię, ale taką śmieszną bestię, z przyczepionym ogonem do tyłka.
Roberto, jego brat, jest szanowanym chirurgiem plastycznym, wrażliwym mężczyzną, którego nikt nie podejrzewałby o pewne, niebezpieczne nawet, obsesje. W ciągu dnia roboczego oddany swej profesji, ale to czym zajmuje się po pracy, ma znamiona szaleństwa, które jednak mozna zrozumieć, gdyż wypływa ono po stracie dwóch ukochanych kobiet, stracie z powodu mężczyzn. By zadośćuczynić im krzywdę jakiej doznały bawi się w Boga, kształtując ciało jednego z nich, gwałciciela, na podobieństwo kobiety, którą kochał, swej żony Very. Prawda, że pomysł przewrotny? I uważam, że genialny! Tak powinno sie w przyszłości (a przecież chrirurgia plastyczna ma się coraz lepiej) postępować ze wszystkimi gwałcicielami – robić z nich kobiety i wystawiać na żer takim samym mężczyznom, jakimi oni kiedyś byli, niech wiedzą!
.
To tyle na temat „Skóry, w której żyję”. Filmy Almodovara mają to do siebie, że lepiej się je ogląda, niż o nich pisze. Przynajmniej w moim przypadku. Czy ten film polecam? Na pewno nie wszystkim, tylko tym, którzy lubią filmy hiszpańskiego reżysera. Co prawda, reklamuje się go jako thriller i ten film nim także jest, czy jednak trzyma w napięciu? Bardziej chyba służy rozkoszy pławienia się w pięknie obrazów, jakie serwuje nam mistrz Pedro. Tym razem nie ma za wiele krzykliwych barw (ale są, np. przyjęcie), tonacje kadrów są bardziej pastelowe, a wnętrza bardzo eleganckie, żadnego kiczu, do jakiego przywykliśmy.  Chirurg plastyczny to zamożny człowiek, którego stać na przestronny gustownie urządzony dom oraz na wytworne garnitury. Ale nie tylko scenografia urzeka.  Przepiękne, jak zawsze, są u Pedra kobiety, i to nie tylko te młode, jak Vera, czyli z idealną figurą Elena Anaya, czy Blanca Suarez grająca córkę Roberta, Normę, ale także panie starsze, a szczególnie odznaczająca się wielką urodą,  szlachetnymi rysami twarzy, Maria Paredes. Uroda panów nie odstaje od urody pań. Antonio Banderas, wiadomo, czy choćby młody Jan Cornet grający pechowego Vincenta.

  „Skóra ... „ trzyma w napięciu, lecz tylko do pewnego momentu. Ale miłośnikom kina Almodovara  w ogóle to nie szkodzi, bo przecież w jego filmach mniej chodzi o napięcie, a bardziej o odwrócenie się na pięcie i wzruszenie ramionami, wobec wszelkich podziałów, jakimi ludzie posługują się wobec siebie, na podstawie oznak, cech, zachowań zewnętrznych, po to tylko, by niepotrzebnie utrudniać sobie życie. Cięzko bowiem żyje się w nieswojej skórze, będącej niekoniecznie naszą wiarygodną wizytówką. Bywa ona naszym więzieniem, z którego udaje się wyrwać, tylko najsilniejszym i najbardziej zdesperowanym. Ale przeżyć się da, dzięki sobie i swemu życiu wewnętrznemu, którego dobrym wspomagaczem może być joga, czemu mistrz Pedro daje mocny wyraz w swym filmie. Sam nie będąc praktykującym, oddaje jej jednak należny hołd, mając moje gorące w tej materii poparcie.

poniedziałek, 10 października 2011

Festen - reż. T. Vinterberg

60-te urodziny ojca i dziadka to piekna okazja do spotkania rodzinnego. Tym bardziej, że jest gdzie świętować. Szacowna, powszechnie szanowana, głowa rodziny, Helge (Henning Moritzen) jest właścicielem sporego domu  w pięknym sielskim plenerze Z różnych stron Danii zjeżdżają na tę uroczystość dzieci jubilata. Christian (Ulrich Thomsen), Michael (Thomas Bo Larsen) i Helen (Paprika Steen).Ojciec z każdym z nich, jeszcze przed przyjęciem, zamienia słowo, podczas gdy matka, jego wierny cień, miło się do wszystkich uśmiecha, jak zawsze.  Ale do Christiana, najstarszego syna, ma specjalną prośbę, chce aby to on wygłosił słowo na cześć niedawno zmarłej samobójczą śmiercią siostry. Ten zgadza się bardzo chętnie, a nawet twierdzi, że jest do tej przemowy przygotowany. Ojciec nie zdaje sobie sprawy, jaką burzę szykuje mu jego pierworodny.
„Festen” jeden z pierwszych filmów założyciela Dogmy, Thomasa Vinterberga, jest w swej wymowie filmem porażającym i przerażającym. Zresztą, realizacyjnie, zgodnie z założeniami tegoż filmowego zrzeszenia, także, patrząc z perspektywy 13 lat, mógł bulwersować.

Nawet teraz, w drugiej dziesiątce XXI wieku, kiedy z tematem molestowania w ogóle, a już tym bardziej na gruncie rodzinnym, jesteśmy jako tako oswojeni (chociaż, tak na dobrą sprawę,  nigdy się z nim nie będzie można na dobre oswoić) „Festen”sprawia, że widz nieruchomieje z oburzenia i gniewu.  A co dopiero, jakim wstrząsem, musiał być ten film, 13 lat temu. Nie orientuję się jak dawno molestowanie seksualne przestało być tabu w Danii, czy innych krajach Zachodu, u nas stało się to całkiem niedawno. Ludzie, którzy przez lata, czasem kilkanaście, czasem kilkadziesiąt, ukrywali swe traumy, zaczęli w końcu mówić o nich głośno i wyraźnie, z konkretnym wskazaniem na winowajców, na tych, którzy ich życie uczynili koszmarem, zamrozili  pozytywne emocje, marzenia, normalny seksualny rozwój.  Przedstawiali, tak jak Christian w „Festen”, niepojęty dla normalnego człowieka, obraz zakłamania, hipokryzji, cynizmu, obojętności, egoizmu, okrucieństwa jaki przejawiali dorośli ludzie, najbliżsi dzieciom, do których te miały bezgraniczne zaufanie,jako do swoich rodziców czy krewnych. Niestety, bardzo często, miało to miejsce na łonie uświęconej, wystawionej na piedestał, w naszej chrześcijańskiej kulturze podstawowej komórki społecznej jaką jest rodzina. I nie wiadomo co gorsze jest dla molestowanych dzieci, sam akt molestowania, równie poniżający (jak bardzo bowiem  trzeba gardzić, często własnym, dzieckiem i mieć go za nic, by traktować go jako obiekt seksualny, służacy tylko do beznamiętnego zaspokojenia swej chuci), czy brak wiary innych dorosłych (równie bliskich) w słuszność dziecięcych skarg, żalów, posądzanie ich o konfabulację, czy jakieś intrygi. Co doprowadza te skrzywdzone dzieci do życia w nieustającym we wstydzie i poczuciu winy,  a dalej bardzo często do prób samobójczych, nawet po latach od czasu molestowania. Ta straszna pustka, wspomniany wstyd, poczucie winy (no bo skoro inni nie wierzą i posądzają o konfabulację), wspomnienia poniżenia, strachu, obrzydzenia, poczucie ciągłego brudu,  te zabite marzenia o czystej miłości cielesnej, sprowadzaja ofiary molestowania w otchłań, gdy tymczasem ich sprawcy cieszą się powszechnym szacunkiem. Tak, to zamiatanie tych wszystkich moralnych śmieci rodzinnych pod dywany i chodniki rodzinnych izb i salonów, bo przecież, nie można kalać własnego gniazda, jest tak samo naganne jak samo molestowanie. I na to film Thomas Vinterberga również kładzie mocny akcent. Może trochę za słabo (moim zdaniem) postawiono na winę kobiet w rodzinie, najczęściej matek, które kryją niecne postępki swych mężów, udają że ich nie widzą lub wręcz jawnie je bagatelizują, wpędzając dzieci w pułapkę samooskarżeń. Bo co? Dlaczego te kobiety tak postępują? Ze wstydu, z bezsilności, ze strachu co będzie, gdy się wyda? Bo co ludzie powiedzą? Bo mąż będzie szukał zaspokojenia seksualnego poza domem, bo brudy pierze się w domu itd. Nie rozumiem tych kobiet, czy nie czują one obrzydzenia do mężczyzn, którzy wykorzystują niewinne dzieci, mnie już na samą myśl robi się niedobrze, a one z nimi śpią, podają im posiłki, uśmiechają się do nich? Bo co, lepszy taki facet, niż żaden? NIEPOJĘTE.

Tak jak mówiłam, "Festen" wyprzedza ten okres jaki nastąpił u nas niedawno w Polsce, i pokazuje, jakie to jest ważne dla ofiar molestowania, by się oczyścić z tego brudu, przez publiczne ujawnienie kryminalnych wyczynów ojców rodzin, dziadków, wujków etc. Tu nie chodzi o sensację, jakby się komuś mogło wydawać... Te wszystkie artykuły, reportaże, audycje, książki, których tak dużo było ostatnio, temu właśnie mają służyć, by ludzie molestowani w dzieciństwie nie musieli się zabijać z tego powodu, by mogli żyć, muszą to z siebie wyrzucić, za wszelką cenę,  jak Christian z "Festen". A rodzina powinna takie bezduszne molestujace kanalie, kimkolwiek by oni nie byli, jakikichkolwiek by ról społecznych nie pełnili, wykluczyć ze swego grona, po prostu potraktować ich z taką samą ignorancją i pogardą, z jaką oni traktowali swe własne dzieci, czy krewnych.
Polecam, polecam. Ciężkie, smutne kino, ale warto, by zdać sobie jeszcze raz sprawę ile błota jest w tej naszej pięknej, czystej, eleganckiej, uśmiechniętej, cukierkowej, uładzonej na pokaz rzeczywistości.

poniedziałek, 26 września 2011

Drive - reż. Nicolas Winding Refn

Twórcy filmu (duński reżyser i scenarzysta Irańczyk Hossein Amini)  idealnie trafili w męskie marzenia. Driver to taki współczesny, wielkomiejskopustynny jeździec znikąd. Pojawia się i znika po wykonaniu szlachetnego zadania. Prawdziwy romantyczny bohater o nieznanym pochodzeniu, przeszłości, ale na pewno z dużym doświadczeniem życiowym, po jakichś ciężkich przejściach – to melancholijne spojrzenie mówi samo za siebie. Dobrze wyglądający, dokładnie tak jak lubią kobiety – zbudowany w sam raz, szerokie ramiona, dobrze umięśniona klatka piersiowa (ale bez przesady) obiecują w razie potrzeby bezpieczne schronienie w ich zaciszu, wąskie biodra – nadają sylwetce lekkości i zwinności. Blond włosy, deliktane rysy twarzy, niebieskie oczy – sugerują łagodność i delikatność charakteru. W dodatku facet nosi stylową kurtkę, z wyhaftowanym na plecach skorpionem. Jakby swoim portretem, bowiem on,  tak samo jak skorpion, nie niepokojony nie jest groźny, nie wadzi nikomu, ale biada, gdy ktoś nadepnie mu na odcisk, wtedy atakuje wściekle i ze zdwojoną siłą, trafiając idealnie w czułe punkty ofiary doprowadza ją do szybkiej i bolesnej śmierci. Oprócz umiejętnosci radzenia sobie ze zdradzieckim wrogiem ten romantyczny bohater jest wspaniałym jeźdźcem. Sztukę prowadzenia koni mechanicznych ( a także ich obsługę) ma w małym palcu.

Ktoregoś dnia,  na jego drodze pojawia się samotna blondynka, prawdziwy Kopciuszek, wymagający wsparcia na męskim ramieniu. Na dodatek obdarzona słodkim czarnowłosym rezolutnym synkiem. Źli ludzie chcą im, oraz powracającemu z więzienia skruszonemu mężowi, zrobić krzywdę. Jest więc zadanie do wykonania!  Bywa ciężko, ale tajemniczy jeździec dwoi się i troi, by niewinnych i prześladowanych uratować. Po czym odjeżdża swą mruczącą maszyną w czarną pustkę, nie kalając się wcześniej żadnym brudnym seksem z mężatką i matką dziecka. Jedyne zbliżenie na jakie sobie pozwala to pocałunek w windzie (ładna scena), ale to tylko w celu zmylenia groźnego przeciwnika, który przybył by go zamordować. 

Czy może być piękniejszy wizerunek bohatera, mężczyzny? Silny i bezwzględny wobec szubrawców, subtelny, szlachetny, ofiarny wobec damy i dziecka? Który mężczyzna nie chciałby być takim driverem? Dlatego tak ten film podoba się facetom. Kobiety mogą wykazywać trochę mniej entuzjazmu, one wiedzą, że tacy driverzy zdarzają się tylko w filmach o dzielnych kowbojach. Ale rzeczywiście, filmowi Refna nie można odmówić poezji w XXI-wiecznej ilustracji odwiecznego marzenia, zarówno dziewcząt jak i chłopców, bajki wręcz, o dzielnym rycerzu ratującym sponiewieraną księżniczkę i to za friko. Zdjęcia są piekne, bardzo interesująco oświetlone, niektóre kadry zastygają stajac się żywymi obrazami (np. scena w garderobie striptizerek, albo walka na plaży), Gosling (driver) wygląda rewelacyjnie, jego partnerka (Carey Mulligan)
również, źli ludzie wyglądają brzydko, Los Angeles jest piękne, szczególnie nocą, gdy magicznie mruga i wabi swoimi światłami, w dzień nie wygląda już tak uroczo, muzyka (Cliff Martinez – grał jakiś czas z RHCP) – świetna, dopasowana swym brzmieniem do tętniącego miasta molocha. Akcja mimo skąpych dialogów, jest dość wartka i nie szczędzi widzom mocnych scen, jak to u Refna... ale w końcu prawdziwy męczyzna nie zna litości, gdy chodzi o dobro kobiety i dziecka. Polecam, ale bez nastawiania się na jakieś wewnętrzne przeżycia, amatorzy baśni (ja czasem nim bywam) będą na pewno zadowoleni, bo jest miła nie tylko dla męskiego ego, dziewczyńskich oczekiwań, ale i dla oczu oraz uszu wszystkich widzów.

niedziela, 11 września 2011

Kocha, lubi, szanuje - reż. Glenn Ficarra, John Requa

A dalej, jak to idzie? Nie chce, nie dba, żartuje. O! I teraz jest ok. Twórcy polskich tytułów tym razem się spisali, oczywiście, pod warunkiem, że ludzie znają treść wróżby jaką zakochani uskuteczniają latem, urywając kolejno z łodyżki pojedyncze listki akacji, i to co wypadnie przy ostatnim urwanym liściu, znaczy, że ukochany czuje do ciebie. Jakie to romantyczne! Grał ktoś w to coś? I jak dobrze pasuje do tego filmu, którego niemal wszyscy bohaterowie, a szczególnie ci rodzaju męskiego, tkwią w owej niepewności uczuć ze strony przez nich ukochanych. Tak, tak, tym razem szaleństwu miłości i związanych z nim wszelkimi rozterkami, ulegają panowie. Kto by to pomyślał, oni także pragną miłości i głupieją pod jej wpływem. :). Wreszcie ktoś temu dobitnie daje wyraz!  Paniom też się to zdarza w tym filmie, ale tym razem są one przesunięte na plan drugi. A teraz proszę, oto prezentacja rzeczonych zakochanych twardzieli. Najstarszy z nich to ponad 40-letni Cal (Steve Carell) – zapracowany urzędnik, żonaty z Emily (Julianne Moore). Mają dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca gimnazjalistę (gra go 14-letni Jonah Bobo) o imieniu Robbie. jest on nieszczęśliwie zakochany w swej niani, starszej od niego o zaledwie 3 lata. No i trzeci z nich, to Jacob (cudowny Ryan Gosling), modelowy podrywacz i łamacz damskich serc. A wszystko, cały problem, zaczyna się od feralnego wieczoru, kiedy to Emily oznajmuje swemu mężowi, że dawno się już pogubili, pogrążeni w swoim życiu zawodowym i codziennej domowej rutynie, zatracili swe dawne wzajemne zainteresowanie, namiętność i oto ona, zapomniała się pewnego razu ze swym kolegą z pracy, księgowym Davidem Lindhagenem (świetny epizod Kevina Bacona). Co robi prawdziwy mężczyzna, mąż, gdy spada na niego taki grom z nieba? Oczywiście, idzie do knajpy się upić. I Cal też tak czyni. Tam poznaje Jacoba, który postanawia mu pomóc metodą „klina klinem”, czyli, jak twierdzi ów znawca sztuki miłosnej, najlepszym sposobem by zapomnieć, czy znaleźć ukojenie po zdradzie żony, jest jej zdradzenie.  Wcześniej, obrzuciwszy krytycznym spojrzeniem Cala, stwierdza, że ze swym wyglądem na własnego ojca nie ma szans u dziewczyn i bierze go w obroty - siłownia, masaże, całkowita zmiana garderoby i Cal wygląda jak nowy i prawie jak z Photoshopa. 
 
W tym samym czasie, gdy małżonkowie Cal i Emily pracują, a po pracy szarpią się w miłosnych konwulsjach, ich dzieci spędzają czas w szkole, a później pod opieką swej młodej niani (córka sąsiadów). A syn Robbie snuje marzenia, także pod kołdrą, o ich wspólnym pożyciu. Niestety, 17-letnia dziewczyna rzadko zwraca uwagę na swych rówieśników, a co dopiero na takiego 14letniego smarkacza. Robbie jest załamany i bez szans. Podobnie zresztą, jak niania, która podkochuje się w jego ojcu, czyli Calu.  I tak oto jesteśmy świadkami miłosnych podbojów i porażek zakochanych, jest śmiesznie, czasem smutno, ale najważniejsze, że cała akcja spiętrzając się z minuty na minutę zmierza ku arcyśmiesznemu finałowi, kiedy to okazuje się jaki świat jest mały, a ludzie skostniali w swych poglądach, opiniach, nawykach. Wszyscy okazują się normalnymi istotami, spragnionymi uczuć, a jeśli zachowują się, czy prowadzą życie w odchyleniu od tzw. normy, to znaczy, że po prostu ich nie otrzymali tak, jak tego oczekiwali i gaszą to pragnienie, na różne sposoby. A na końcu, dostają lekcje od najmłodszego, Robbiego, który jako jedyny ( bo jeszcze bardzo młody), nie wstydzi, ani nie boi się, głośno i wyraźnie, a nawet publicznie, mówić o swych uczuciach, a nawet pożądaniu, co przecież idzie w parze. Bo o to chodzi, by rozmawiać i wyraźnie artykułować swoje potrzeby jakie mamy wobec bliźnich i swoich bliskich, a nie obrażać się i robić im na złość, bo nie są jasnowidzami i nie odczytują w myślach naszych pragnień. W ten sposób zniszczono niejedną dojrzałą milość, niejedno kiełkujące świeże uczucie. 
 
Jednym słowem, polecam.  „Kocha, lubi szanuje” to bardzo dobra, a nawet wzruszająca komedia romantyczna (tak, tak, znam takich co się nawet popłakali i to nie ze śmiechu). Bardzo zadbana  - dialogi, scenki sytuacyjne, będące nośnikiem humoru i rewelacyjna obsada. Do już wcześniej wymienionych dodam jeszcze Marisę Tomei i ciekawą z urody, ale i utalentowaną aktorsko, Emmę Stone. Po tym filmie mam zamiar interesować się jej karierą.  Wreszcie coś inteligentnego, bez ani krztyny niesmacznego humoru, film z dbałością o każdy epizod, nie ma tu żadnych niepotrzebnych sekwencji czy sekwencjontek. A dlaczego tak dobrze się na niej bawimy? Ponieważ najlepsze komedie to te, w których śmiejemy się z samych siebie.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Essential Killing - reż. J. Skolimowski

Jedna z osób odwiedzających mojego bloga poleciła mi polski film „Ewa” autorstwa Adama Sikory i  Ingmara Villqista (reżyseria i scenariusz), zdjęcia Adama Sikory. Nazwisko pierwszego kojarzy mi się oczywiście z J. Skolimowskim i jego „Czterema nocami z Anną” oraz  „Essential Killing” a także z „Młynem i krzyżem” L. Majewskiego, na planie których działał jako operator. A drugiego, czyli Ingmara Villqista kojarzę z Teatrem Polskim w Poznaniu i sztukami jego autorstwa na które nie zdążyłam pójść, czyli „Nocą Helvera” I „Helmucikiem”. Może przyjdzie mi znajomość  z tym panem rozpocząć trochę nietypowo jak na niego, bo od filmu, którym debiutuje na ekranie. A tymczasem, zanim jeszcze zobaczę „Ewę”, wrócę na chwilę do „Essential Killing”. Filmu nadzwyczajnie docenionego przez krytykę (chociaż nie gremialnie) czy innych fachowców od kina i nadzwyczaj niedocenionego, jak mi się wydaje na podstawie tego co czytałam w internecie, przez widzów.

Jak już zapewne wszyscy wiedzą, Essential Killing” to film niezwykły. Dialogi sprowadzone są do minimum, jako, że głównym bohaterem jest Afganistańczyk, który ucieka z konwoju więziennego na terenie Polski (pamiętamy słynne obśmiane przez wszystkich Polaków Klewki śp. A. Leppera?). Pomysł znakomity, wydaje mi się, że także niezbyt kosztowny, wykonany moim zdaniem doskonale przez głównego aktora, Vincenta Galllo, którego zarówno uroda, jak i osobowość świetnie wpisują się w postać zbiega ze Wschodu. A przy okazji, jakże świetny przyczynek wyszedł do ostatnich politycznych rozważań czy nasza niechlubna pomoc  dla USA przy manipulowaniu z islamistami rzeczywiście posunęła się do aż tak obrzydliwej współpracy, jak osadzanie ich w tajnych więzieniach na terenie naszej ojczyzny, tak bardzo przecież kochającej wolność. Jak było naprawdę i tak się nie dowiemy, nie warto sobie tym zaprzątać głowy, lepiej wrócić do filmu.

Mnie się bardzo spodobał ten, jakże poetycki, obraz o agresji rodzącej agresję i o tych, którzy ją wyzwalają na swoją własną zgubę, czyli mężczyznach. Autorzy filmu nie odmawiają im, po obu stronach konfliktu, sporych pokładów wrażliwości . Mamy w filmie malownicze marzenia (zazwyczaj senne, ale nie tylko) Afganistańczyka, jego tęsknotę za zbrukaną wojną ojczyzną, kobietą, dzieckiem, meczetem. A z drugiej strony, przysłuchujemy się rozmowie żołnierza amerykańskiego z żoną, która dopiero co urodziła dziecko.  Za chwilę, ten sam Mohammed wspominający z takim rozrzewnieniem swoją rodzinę, zabije tego szczęśliwego ojca. Jak to jest, że ci sami wrażliwi przecież w jakiś sposób, mężczyźni potrafią wyzwalać z siebie iście mordercze instynkty i zabijać na zimno, z wielkim okrucieństwem i bez opamiętania tych, którzy przecież tak samo jak oni, są czyimiś ojcami, mężami, synami.  Ten łańcuch zbrodni rodzących zbrodnie (Mohammed uwalniając się z konwoju i wędrując przez Polskę zachowuje się jak ranione zwierzę, na wszelki wypadek atakuje zawsze pierwszy) przerywają kobiety napotkane po drodze przez uciekiniera.  Niestety, mało kto, jeśli w ogóle, zauważył ich rolę w filmie, a jeśli już wspomniał o nich, to tylko po to, żeby wyrazić wzgardę, ewentualnie oburzenie, że są nieładnie i bardzo nie po polsku (bo brzydko) ubrane. Te dwie kobiety, jedna na rowerze z dzieckiem przy piersi i druga samotna w domku na uboczu, także mogły się poczuć zagrożone, w końcu Mohammed celował w nie z pistoletu. A jednak, każda z nich zareagowała nadzwyczaj spokojnie i każda na swój sposób udzieliła mu pomocy. Jedna nakarmiła, a druga zaopatrzyła, zarówno rany, jak i na dalszą drogę. Wtedy to po raz pierwszy ten twardziel zapłakał. Może nad złem, kórego tyle ludziom wyrządził? Może spodziewał się nienawiści , a spotkała go łagodność. A może przypomniał sobie  swoją matkę i jej   trud wykarmienia go i wychowania, który teraz pójdzie na marne. Może pomyślał o jej łzach wylanych po jego śmierci? A może Skolimowski chciał zawołać o większe docenienie kobiet przez mężczyzn i ich rolę w budowaniu pokoju, czy w ogóle w ulepszaniu świata? Ja to widzę w tym filmie bardzo wyraźnie. Szkoda, i mówię to poważnie, że mężczyźni na ogół tak nie doceniają kobiet, nie liczą się z nimi, traktują je najczęściej instrumentalnie , świat wiele na tym traci.

Na początku filmu byłam nieco poirytowana, może ta ciężka atmosfera , śledztwo, tortury w Guantanamo tak na mnie podziałały, ale czym dalej w las szedł Mohammed, ścigany przez hordy mężczyzn, tym bardziej mnie film wciągał, a spokojne zimowe pejzaże polskiej wsi, wyciszały.  Warto było towarzyszyć Mohammedowi w jego ucieczce, ale nie dlatego, by doczekać się jego porażki, a dla rewelacyjnego obrazu kończącego film, wręcz w swym pięknie kiczowatego, by poczuć ten niesamowity smutek, ciszę i to pytanie nasuwające się samo na usta - czy warto, po co się tak bezsensownie nawzajem  zabijać , skoro świat jest taki piękny? I życie też takie by mogło być.

Bardzo dobry film z mocno pacyfistycznym wydźwiękiem, mimo "zabijania" w tytule.  Może dlatego tylu zawiedzionych widzów, przecież wiadomo, że nic tak dobrze się nie sprzedaje jak wojna (a tu masz, taki zawód - tylko bieg na przełaj przez las, wieczne zmęczenie, ujadające psy - swoją drogą jedna z lepszych symbolicznych scen, jacyś wieśniacy i wiejskie baby, których na dodatek nikt nie gwałci, jak tak można?

Wielu zadziornych widzów zarzuca filmowi banał, opowiadanie o oczywistościach.   A ja się pytam, czym w takim razie są filmy o których ci sami młodzi panowie potrafią godzinami dyskutować , jacyś Conanowie Barbarzyńcy, jacyś Terminatorzy i inne plastikowe męskie stwory. Poza tym, trudno nie zauważyć, że życie jest ciągle tą samą historią powtarzaną przez setki czy tysiące lat.  Także tą o odwiecznej agresji i wojnach, jakie wywołują panowie i władcy tego świata, niestety, rzadko na swoją zgubę, a na zgubę niewinnych i uczciwych ludzi, czasem tak jak to ma miejsce w naszych czasach, zupełnie przypadkowych, rozsianych po całej Ziemi,  nie zaangażowanych bezposrednio w ich wojnę (co też widzimy na filmie ), a co kojarzy się z terroryzmem.  Akurat "Essential Killing" ukazuje, ten jak to mówią zgorszeni widzowie, „banał” (a swoją drogą, to ciekawe, jak łatwo jest obecnie wojnę, czy terroryzm, przemianować w banał!) w sposób wyjątkowy. Taki, że ludzi przyzwyczajonych do stereotypowego obrazu wojny na ekranie, ten film kłuje wyjątkowo mocno po oczach. Najlepszy to dowód na to, że   z „banałem" nie ma on  wiele wspólnego.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Brzezina - reż. A.Wajda

Przepiękny film o tańcu godowym życia i śmierci, walczących nawzajem ze sobą o posiadanie  człowieka. Nie bez powodu Jacek Malczewski, jego obrazy, są malarskim motywem przewodnim filmu. Malarz, po śmierci ojca, stworzył cykl dzieł poświęconych śmierci, z tym, że w przeciwieństwie do innych artystów – symbolistów, nie przedstawia jej w sposób makabryczny. U Malczewskiego Śmierć jawi się jako pełna erotycznego uroku, dorodna kobieta z kosą w ręku. Oto co napisał sam reżyser (na swoim blogu) na temat inspiracji motywem śmierci w obrazach Malczewskiego „Jarosław Iwaszkiewicz był zdumiony, kiedy oglądając film Brzezina dostrzegł w nim obrazy zaczerpnięte z malarstwa Malczewskiego. Dla niego, piszącego Brzezinę w latach trzydziestych, był to już tylko malarz przeszłości: dawno wyschnięte źródło jakiejkolwiek inspiracji.
Były to lata, kiedy Malczewski, ten niezwykły w polskiej sztuce artysta, zniknął całkowicie z pola widzenia, aby powrócić do nas dopiero razem z poznańską wystawą w roku 1968. Ale dla mnie, studiującego w Krakowie, tych kilka płócien wystawionych w Sukiennicach wystarczyło, aby nie ulec powszechnemu wtedy przekonaniu, że Malczewski przestał istnieć w naszej sztuce. Czyż mogłem filmując Brzezinę nie dostrzec obrazu śmierci w pełnych życia przedstawieniach młodych kobiet?”.

Myślę, że nie powiem nic mądrzejszego, czy oryginalniejszego, na temat tego filmu, czego by już nie napisano. Ale nie mogę nie oddać hołdu naszym wielkim polskim aktorom Olgierdowi Łukaszewiczowi i Danielowi Olbrychskiego (kolejnośc wg alfabetu). Jak oni to robią, że gdy się słucha, patrzy na nich, chce się człowiekowi płakać. I to nie z rozpaczy, a ze wzruszenia. Oto zostaje spełniony cel artysty, gdy doprowadza odbiorcę do łez szczęścia. Wspaniali aktorzy, każda ich kreacja to majstersztyk gry, że wspomnę choćby „Dzieje grzechu”, czy „Wierną rzekę” w przypadku Łukaszewicza, a „Ziemię Obiecaną” czy Trylogię przy nazwisku Olbrychski. Nie można pominąć Emilii Krakowskiej, jako kuszącej Maliny, czy Marka Perepeczko, który jako Michał, szczery i prosty chłop (konkretnie drwal), z krwi i kości, stanowi przeciwieństwo dwóch braci, starannie wychowanych i wykształconych, ale za to spętanych konwenansami, nie potrafiących otworzyć się przed drugim człowiekiem. A i kilkunastoletnia Ela Żołek, jako Ola, córka Bolesława (?), czy Danuta Wodyńska, jako gosposia Katarzyna, te dwie kobiety, mała i duża, krążące w ciszy, podszytej strachem, wokół Bolesława, jeszcze bardziej podkreślają przepaść, jaką sobie wykopał, oddzielając się od ludzi i życia, zbolały po śmierci żony, pogrążając się w samotności i wyrzutach sumienia.
„Brzezina” nie jest tylko pieśnią na cześć życia, któremu jeszcze bardziej ma się na życie (o czym daje znać  wzmocnione libido) gdy śmierć zagląda życiu w oczy. Jest także filmem bardzo dobitnie ukazującym brak porozumienia między ludźmi, którzy wydawałoby się, nie mogą być już bardziej bliżej siebie, będąc braćmi, z krwi i kości. Stanisława i Bolesława, głównych bohaterów filmu, dzieli prawie wszystko. Mają zupełnie odmienne charaktery, usposobienie. Wybrali zupełnie różna drogi życiowe. Bolesław to skromny leśniczy, Stanisław zaś bon vivant, obracający się towarzysko w zamożnej Szwajcarii, snobujący i używający życia ile się da. O bracie, jego żonie i córce, przypomina sobie dopiero wtedy, gdy podczas ostatniego etapu suchot, szwajcarski lekarz zaleci mu wieś i świeże powietrze. Braci łączy tylko, oprócz wspólnych korzeni,  zamiłowanie do muzyki i do kobiet. Obaj są sobie obcy i tacy pozostają do samego końca, mimo wielokrotnych prób, a raczej ich pozorów, zbliżenia się do siebie. 

Jest tylko jedna jedyna scena, gdy bracia uśmiechają się szczerze do siebie, są przez chwilę szczęśliwi, gdy obaj wspolnie pochylają się nad raną brata Maliny. Ale to dlatego, że w obliczu nieszczęścia, ratując zdrowie mężczyzny, nie mają czasu, nie zdążyli pomyśleć, tak jak wcześniej to miało miejsce, by zniszczyć zawczasu rodzącą się więź. 
 
"Brzezina" to także obraz człowieka cywilizowanego, który nauczył się kontroli swych uczuć czy emocji.  Tu świetna scena, gdy Staszek gra na fortepianie strojąc miny, ćwicząc jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – „keep smiling”, ćwiczy grymas, z jakim chce się pokazywac ludziom, na przekór, albo mimo, rozpaczy i bólu, zarówno fizycznego jak i psychicznego, z powodu śmiertelnej choroby. Taki człowiek bywa zimny , wystudiowany i tak naprawdę niedostępny dla ludzi. W przeciwieństwie do Maliny i Michała, wieśniaków,  którzy poddają się uczuciom, podążają za nimi, są przykładem ludzi wyzwolonych, szczęśliwych, nawet jeśli mają powody do smutku. Żyją tu i teraz, zgodnie z rytmem natury, przyjmując z pokorą ale i radością to wszystko czym ich obdarza, dobre i złe, i na dobre i na złe. 
 
Tak się świetnie złożyło, że tuż po filmie, przeczytałam wywiad z filozofem, Janem Hartmanem, gdzie odnalazłam dobre sformułowanie na jedno z, moim zdaniem, przesłań „Brzeziny”, ku któremu się jak najbardziej skłaniam i popieram. Oto co J.H. mówi o żonie:  Jest „radykalnie przywiązana do przyrody, przekonana, że ucywilizowana ludzkość jest nieautentyczna. Prawdziwe życie to życie ze zwierzętami, roślinami. Nie chodzi o jakieś „powracanie do natury” – żona pochodzi ze wsi i obca jest jej mieszczańska egzaltacja. Dla niej przyroda ma wartość etyczną, a człowiek nie jest w niej wyróżniony.”
 
I dalej filozof mówi: „Człowiek to istota przynależna do przyrody, krzątajaca się wokół swoich spraw, zabiegająca o przetrwanie, o rozmnażanie. Widząc w człowieku zwierzę jest się wolnym od złudzeń. Sprawy ludzkie stają się od razu prostsze i naturalniejsze.  Nie trzeba tak bardzo sytuować drugiego człowieka w jego kulturowych manifestacjach, personach, które wytwarza, które musi wytwarzać, żeby utrzymać swą tożsamość i swoje role społeczne. Dzięki tej postawie wiem, że miejsce człowieka nie jest w raju, w zaświatach, tylko tutaj wśród tej przyrody, w tej pianie, która pokrywa kamienną kulę”.