piątek, 10 września 2010

Mała Wiera - reż. W. Piczuł

Całkiem niezły film osadzony w czasie pieriestrojki w ZSRR. Obraz porażenia społeczeństwa, skazanego na wieczną niemoc na własne życzenie, obezwładnionego marazmem, zaściankowością, zawężeniem horyzontów, zapijającego wszelkie problemy, także te które wynikają ze zderzenia się z nowym, dający nadzieję na lepsze, życiem. Przeobrażenia, bowiem, wymagają minimum wysiłku, a na ten Rosjan nie stać, najprościej jest się napić i zapomnieć.

Wiera to młoda dziewczyna, tuż po skończeniu obowiązkowej edukacji, wpadająca w ciągle zatargi z rodzicami. Rodzice bardzo ją kochają, lecz nie potrafią zrozumieć nowych wyzwań, przed jakimi stoi córka. Boją się panicznie o jej przyszłość, nie umieją z nią o tym porozmawiać, poza tym potworne zmęczenie fizyczne i psychiczne związane z walką o byt, sprawiają, że rozmowy najczęściej kończą się krzykiem i wzajemnymi wymówkami. Co z tego, że się w tej rodzinie kochają, skoro nie potrafią tego nijak okazać. Jeśli córka zaopiekuje się pijanym ojcem, to on nawet o tym nie wie, bo wtedy wlaśnie jest pogrążony w głębokim śnie.
Pewnego razu Wiera poznaje studenta, mieszkającego w akademiku. Zakochuje się w nim natychmiast, odstaje bowiem od jej dotychczasowych kolegów. Jest przystojny, zadbany (chyba nawet wydepilowany pod pachami), ma fantazję, jest oczytany, a przede wszystkim NIE PIJE. Jak się okazuje, w tym jest najwiekszy problem, rodzice Wiery, odkrywając ten jakże przecież chwalebny fakt przy rodznnej kolacji, podejerzewają, że chłopak, ten student, nimi gardzi. Podobne zresztą zdanie mają o swej synowej. Syn Wiktor, lekarz, mieszka w Moskwie, tam się ożenił i jest największym autorytetem dla swoich rodziców, niestety, w odwiedziny zawsze przyjeżdża sam, beż zony i córki.

Rodzice Wiery nie lubią jej nowego chłopaka, są drażliwi na jego punkcie, swoim wizerunkiem odstaje, co by nie mówić, od wizerunku przeciętnego młodego Rosjanina, do jakiego zdążyli się już od wieków przyzwyczaić. Między ojcem a narzeczonym ich małej Wiery dochodzi do naprawdę ostrej sprzeczki, wręcz tragedii. Chłopak zostaje uziemiony, sytuacja wraca do normy, cała rodzina pogrąża się w marazmie, tym co Rosjanie "lubią" najbardziej.
Szansa na lepsze jutro dla Rosjan w postaci kategorycznego odcięcia się od "wczoraj", zostaje ciągle marnowana. Niszczą ją stare kompleksy i pijackie nawyki, nowocześni, symbolicznie rzecz ujmując - "niepijący" budzą nieufność. Szanse na godne przetrwanie do jutra ma w filmie jedynie syn Wiktor, który odcina się od pogrążonej w starych nawykach rodziny. Jest to przykre, ale niestety, każda przemiana, generalny remont w domu, wymaga kosztów i poświęceń.

środa, 1 września 2010

Trylogia zlodowacenia - M. Haneke (Siódmy kontynent, Benny's Video, 71 fragmentów)


Przez wszystkie filmy trylogii przewija się, jak to u Hanekego, motyw osamotnienia, wyobcowania, znieczulenia, a w końcu - przemocy. A wszystko to w poświacie ekranu telewizyjnego, z ktorego codziennie, od świtu do nocy, bohaterowie są bombardowani scenami gwałtu, zniewolenia, agresji, wszelkich wojen, konfliktów, ludobójstw, zamachów. Tak jakby wszystkie problemy świata można było rozwiązać jedynie przemocą. To i nic dziwnego, że w wypadku jakichś zaburzeń osobowościowych, czy realcji z otoczeniem, pojawiających się w obszarze pojedynczego człowieka, i on decyduje się na ich rozwiązanie za pomocą broni, agresji. 

Każdy z tych filmów poraża sugestywnie przedstawioną codziennościa, jaka jest udziałem każdego z nas. Oglądamy zwyczajne rodziny, składające się z męża, żony, dzieci, gdzieś tam funkcjonują dziadkowie, o których się pamięta i pisze do nich regularne listy. Mężowie i żony utrzymują  swe domy, chodzą przykładnie do pracy, po pracy robią zakupy, później spożywają wspólnie posiłki, oglądają telewizję.  Dzieci uczęszczają grzecznie do szkoły, na studia,  są zadbane, ale niestety...  czują się nieco samotne. Próbują więc w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę, zarówno rodziców jak i otoczenia. Benny zainspirowany dokumentem o uboju świń kręci amatorską kamerą drastyczny film ze świeżo poznaną koleżanką w roli głównej. Dziewczynka z "Siódmego kontynentu" - mając matkę okulistkę, udaje, że traci wzrok. Dzieci w " 71 fragmentach" są bohaterem zbiorowym, jest ich tu więcej i są bardziej zróżnicowane pod względem wieku, pochodzenia, zajęcia - mamy tu bezdomnego imigranta z Rumunii, Anne z domu dziecka, kilku studentów, w tym jednego szczególnego  - Maxa, grającego wyczynowo w ping ponga - wszyscy choć otoczeni ludźmi, często nawet im przyjaznymi czują się nieszczęśliwi i opuszczeni. Podobnie zresztą jak dorośli, którzy w każdym z tych filmów, nawiązują między sobą dialogi (co nie znaczy, że z sobą rozmawiają), krzątają się wspólnie wokół domowych obowiązków, a jednak... niektorzy decydują się na desperackie kroki w swoim życiu. Przerażająca konkluzja wycieka z tej trylogii, niech nam się nie wydaje, że żyjąc ileś lat pod jednym dachem, znamy się nawzajem. Układne, przyzwoite zachowania, wzajemne uprzejmości, uśmiechy, wspólne wydatki, pytania i odpowiedzi przy niedzielnym obiedzie,  cotygodniowe telefony do mamusi, listy pisane regularnie do teściów, to tylko gesty, jedne mniej lub bardziej wyuczone, one nie budują bliskości, nie stanowią gwarantu szczęścia, bezpieczeństwa. Samotnie, niczym planety krążymy wokół swoich osi, wpadając od czasu do czasu na siebie, a chwilowy, przypadkowy często, kontakt, budzi, bezowocnie, jeszcze wieksze pragnienie zatrzymania się na dłużej. A na dodatek ta świadomość, na której kształtowanie składają się współczesne media,  wtlaczając nam w mózgi całe 24 godziny na dobę, informacje iż zyjemy na beczce prochu, w ciągłym zagrożeniu. Jeśli do tego dodać jeszcze nieustajaco rosnace  wymagania, jakie galopujący ku szczęśliwości świat narzuca nam  wobec siebie i innych, to nie ma się czemu dziwić, że co słabsi albo inaczej mówiąc, wrażliwsi, nie wytrzymują tego ciśnienia i...  pękają.

środa, 18 sierpnia 2010

"Puszka Pandory" - Y. Ustaoglu

Zaciekawia mnie tureckie kino, podobnie jak fragmenty tureckiej literatury, z którymi się ostatnio poznałam, czyli "Pchli pałac" E. Safak i O. Pamuk "Śnieg". Chyba dlatego, że ma, mają, w sobie tę przeczuwaną nostalgię Turków za światem, który zaczynają pomału zatracać, spoglądając tęsknie na europejski brzeg Bosforu, dążąc do zunifikowania w Unii Europejskiej.
Fabuła filmu Yesim Ustaoglu, w prostej linii osadza się na odwiecznym problemie ludzkości - jak poradzić sobie ze staroscią, zniedołężnieniem czlowieka, jak godnie i po ludzku przeżyć ten trudny czas - trudny, zarówno dotkniętemu starzeniem sie jak i jego rodzinie.

 Komuż to tytułowa puszka Pandory przyniesie złe wieści, sprawi wiele kłopotów, przepełni smutkiem, przewartościuje dotychczasowe życie? Otóż, tymi wybrańcami okaże się trójka rodzeństwa, dwie siostry i brat, w dojrzałym wieku, mieszkająca w samej stolicy kraju. Pewnego dnia otrzymują telefoniczną informację ze swej rodzinnej wsi, położonej głęboko w górach, że ich leciwa matka zaginęła. Po prostu, wyszła z domu i nie wróciła. Na szczęście, jeszcze na wsi zniknięcie, nawet starszej samotnej osoby, jest zauważalne i nie daje spokoju jej mieszkańcom.
Kim są dzieci starszej zaginionej pani? Jedna z córek, panna, pracuje w wydawnictwie, druga - mężatka i matka dorastającego syna, zajmuje sie domem, a ich brat - to ktoś z gatunku niebieskiego ptaka, czyli zupełne przeciwieństwo sióstr. Nieszczęśliwa wiadomość sprawia, że rodzeństwo żyjące do tej pory we wzajemnym odosobnieniu, jest zmuszone skonsolidować swe siły, dogadać i udać się na daleką wyprawę w rodzinne strony, by odszukać rodzicielkę. Podróż nie przebiega bezkonfliktowo. Długie godziny wspólnej jazdy są okazją do wzajemnych wyrzutów, oskarżeń tyczących lat dzieciństwa i młodości, kiedy jeszcze żyli pod wspólnym dachem. Koniec końców, wyjazd ma szczęśliwy finał - matka zostaje odnaleziona w lesie, zabrana do miasta, przebadana w szpitali i zdiagnozowana - niestety, dla wszystkich, ma Alzheimera. Czyli szczęście w nieszczęściu, jednak. Stara kobieta, przez całe 90 lat mieszkająca na wsi teraz, na ostatnie dni życia, musi pozostać w mieście - siła wyższa. Zostaje u córki, mężatki, jej najlepiej powodzi się materialnie. Nie jest lekko. Mama ciągle ucieka z domu, bawi się z dziećmi na ulicy, sika na dywan. Zapada decyzja, że dla odmiany, na jakiś czas zabierze ją do siebie druga córka. Niestety, jej nieustabilizowane życie osobiste, nie sprzyja opiece nad matką. Starsza pani zostaje odtransportowana do syna - tam na swoje szczęście trafia na swego wnuka, który przez swoje prawie 20-letnie życie nie miał okazji poznać swej babci. O dziwo, ta dwójka doskonale się rozumie. Przy okazji warto nadmienić, że wnuk babci jest dość niesfornym synem jej córki, czyli swej matki. Nie ma zamiaru się uczyć, broni się rozpaczliwie przed upodobnieniem do swego zaharowanego zarabianiem pieniędzy ojca. A przecież to dzięki ojcu ma wszystko, czego mu potrzeba, wszystko, żeby mógł się uczyć i robić karierę. Ale czy to wystarcza młodemu człowiekowi? Może właśnie dlatego wnuk z babcią tak się dobrze rozumieją? Obydwoje nie chcą sie poddać rygorom, przymusom, narzucanym im przez innych.Chcą żyć po swojemu, nawet jeśli to będzie się równało bardzo skromnej egzystencji. Może mimo światowego trendu by więcej mieć niż być, wolą jednak bardziej być niż mieć? Od momentu spotkania babci z wnuczkiem czujemy, że los starszej pani zmieni się na lepsze.

Czy historia tej rodziny, starej matki i jej dzieci, które zapomniały o niej na dlugie lata, jest metaforą historii współczesnej Turcji? Wyrazem obawy, że Turcy zachłyśnięci zachodnim stylem życia, nowoczesnością, globalizacją, zapomną o swej ojczyźnie -matce i korzeniach, skąd pochodzą? Tak jak filmowe dzieci - zaniedbały swoją? Będą mieć do swej tradycji stosunek, owszem, poprawny, ale zimny, a może, nie daj Allah, niechętny? Czy tytułowa puszka Pandory, to odsunięcie się od matki, po uczynieniu pewnych wysiłków by sprostać opiece nad nią, jej dzieci, na rzecz wygody i komfortowego życia? Czy to może być przyczyną ich nieszczęścia, złego samopoczucia, wyrzutów sumienia? Wszystko zależy od tego, kto co uważa za szczęście. Jeśli ktoś przez 20 lat nie miał kontaktu z matką i nie czuje się z tego powodu nieswojo?  Widać, że niektórzy mogą tak żyć.  Ale czy wiedzą co tracą? Czy może być coś bardziej ciepłego, kojącego, dla człowieka, jak uśmiech i objęcie ramion matki? Na chwilę tego doświadczają, matka, po latach, mimo choroby potrafi ciągle obdarzać swoje dzieci gestami miłości.
Jedyna nadzieja we wnuku, tym młodym pokoleniu, ktore nie poczuło zachłyśnięcia się nowym życiem, przywykło już do niego, a nawet już mu ono obrzydło, i dlatego znajdzie czas by odszukać swe korzenie i poczuć z tego prawdziwą radość.
Nie wiem, czy takie były intencje autorki filmu. Nie bez znaczenia, wydaje mi się, jest też wybranie choroby, na jaką choruje matka. Zapomina, co wydarzyło się przed godziną, ale doskonale pamięta stare czasy. Czym więcej rozmyślam o tym filmie, tym bardziej przekonuję się, że reżyserka troszczy się o pamięć, pielęgnowanie korzeni.
Taka jest moja interpretacja, ta głębsza, bo w pierwszej kolejności, jest to piękny film o odnajdywaniu sie bratnich dusz, a że dusza to nie ciało, to i wiek dla niej nie ma znaczenia. Więc nic dziwnego, że bratają się dusze 90 letniej kobiety i jej o 70 lat młodszego wnuka. 

środa, 11 sierpnia 2010

"Baader - Meinhof" - U. Edel

Całkiem przyzwoita ekranizacja historii niemieckiej terrorystycznej grupy nazywanej początkowo od nazwisk pary jej przywódców - Baader-Meinhof, później RAF (Frakcja Armii Czerwonej).
Film w miarę obiektywnie ukazuje genezę powstania tego ugrupowania - tło polityczne, pochodzenie społeczne głównych założycieli - dziennikarka (Ulrike Meinhof), córka pastora (sic!) (Gudrun Ensslin) i jej kochanek Andreas Baader - człowiek znikąd.
Początkowo, grupa protestuje przeciw amerykańskiemu imperializmowi - wojna w Wietnamie, zbrojenie Izraela w walce z Palestyną. Z czasem oscyluje ku skrajnej anarchii, gubiąc po drodze cele, jakie ich motywowały u zarania działalności.

Wg mnie, głównym przesłaniem filmu jest ukazanie spirali nienawiści, jaka nakręca się w różnych ruchach społecznych, od momentu, kiedy pada pierwsza ofiara, wszystko jedno po której stronie.
Baader-Meinhof zaczyna od "niewinnego" podkładania nocą ładunków wybuchowych w dużych domach towarowych, w ramach protestów przeciwko amerykańskiemu konsumpcjonizmowi i chęci panowania nad całym światem, a szczególnie w jego częściach obdarzonych złożami ropy naftowej. Któregoś dnia, jakiś zacietrzewiony antykomunista zabija na ulicy strzałem z pistoletu jednego z członków grupy. No i zaczyna się parada odwetów, także ze strony państwa dbającego o ład w obywatelskich szeregach. Są aresztowania, procesy, wyroki, ucieczki z więzienia, szkolenia grupy w Palestynie, protesty głodowe, akcje porywania i zamachów na bankowców i inne osobistości, także przewodniczącego Związku Pracodawców itd.

Jednym słowem, po sprawdzeniu historii RAF i ich akcji zbrojnych, również historii więzienia działaczy - wydaje się, że jest to dość wierna ekranizacja dziejów tej grupy (no, może brakło historii wywiadowczej, na rzecz państw komunistycznych, jaką się jej przypisuje). Ekranizacja wzbogacona wieloma wątkami obyczajowymi, co czyni ją bardziej atrakcyjną i wiarygodną - np. wyzwolenie seksualne (Baader i inni zostają usunięci z obozu szkoleniowego w Palestynie w związku z brakiem subordynacji wobec przepisów o czystości moralnej na terenie obozu), wyzwolenie kobiet z pancerza narzuconego im przez wielowiekową tradycję postrzegania ich jako kury domowe. Tutaj - i Meinhof i Ensslin są matkami. Meinhof zarzeka się, że nigdy nie porzuci dzieci, jednak z czasem ideologia, wywrotowa działalność społeczno-polityczna okazuje się narkotykiem, ktoremu podporządkowuje sie całe życie.

I tak,  obserwując tych zaangażowanych działaczy, sami już nie wiemy, czy oni faktycznie wierzą w te hasła, które głoszą, zabijając często niewinnych ludzi w imię deklarowanej wcześniej miłości do człowieka, czy po prostu nie mogą się już wyrwać z tego transu, jaki daje im poczucie wladzy z bronią w dłoni.

Polecam. Film jest ciekawy, choć może nie wyważa zamkniętych drzwi (ale warto czasem sobie pewne sprawy po raz kolejny uzmysłowić), z wielu względów. Na przykład, jako przyczynek do historii rozkwitu terroryzmu, ktorego prapoczątek ma często źródło w bezsilności (tu charakterystyczny moment podjęcia decyzji o wstąpieniu do grupy dziennikarki - Meinhof), a później, w miarę upływu czasu i rozwoju, staje się spiralą, z której bardzo trudno się wyplątać. Także, jako przyczynek do analizy przekroju społecznego ludzi, którzy wprawiają w ruch tego typu organizacje - są to ludzie światli, a posiłkujący się bardzo często osobami których życie z różnych przyczyn wyrzuciło poza margines i nie mają już nic do stracenia. No i można zobaczyć, jak działa taki terrorystyczny samograj, jeśli się go nakręci, jak bardzo trudno jest go zatrzymać. Właściwie jest tylko jeden sposób na zatrzymanie - eliminacja, słabszych przez silniejszych. Wygrywa nie ideologia, a ten, kto ma większą władzę i więcej broni. No i oczywiście jedno wielkie smutne przesłanie, jak wiele w naszym, także tym sytym po uszy, świecie jest nienawiści. Nawet jeśli pozornie jej nie ma, to nie łudźmy się, ona drzemie, czekając spokojnie na dogodny moment, by się obudzić.

Niby nic nowego pod słońcem, niejeden powie wydymając pogardliwe usteczka, ale warto sobie pewne rzeczy przypomnieć, czy uświadomić - ten film to tylko przykład, konkretna historia, ale schemat działania grup, ruchów terrorystycznych, jest taki sam, a przecież, terroryzm może miec różne twarze, nie tylko czerwoną. 

Poza tym, na korzyść filmu przemawia, oprócz jego uniwersalnego przesłania, także bardzo dobre aktorstwo i zdjęcia, a szczególnie bardzo wiarygodnie, dynamicznie, pełne grozy i chaosu ukazane zamieszki, wszelkie, od ulicznych począwszy, poprzez zadymę w ambasadzie RFN w Szwecji, po te w więzieniu.

"Spotkania na krańcach świata" - W. Herzog

Jest takie miejsce na ziemi, które można by nazwać rajem, gdzie ludzie są sobie równi, bez względu na urodzenie i pochodzenie, bez oglądania się na wykształcenie, profesję, majątek i wszystko to, co określa pozycję społeczną. gdzie ludzie spotykają się po to, by spełniać marzenia, rozwijać swoje, często dziwne dla laika, pasje, cieszyć się życiem i nieskażoną jeszcze (a przynajmniej w małym stopniu) przez człowieka naturą. I nie jest to raj taki, jaki nam się zwykle z tym słowem kojarzy - nie ma tu ciepłego morza, plaż, palm i kokosów spadających wprost do koszyka, nie ma półnagich, pieknych czekoladowych dziewczyn, poruszających rytmicznie biodrami w tańcu hula. Nie, nie, wręcz przeciwnie - to miejsce to zimna Antarktyda. I dobrze, bo nikt do tego raju nie trafi przypadkowo. Życie przybyszów oraz świata tutejszej fauny, tętni tu, wbrew pozorom, wcale nie słabiej niż w innych bardziej zamieszkanych zakątkach świata. Praca naukowa wre pełną parą, a w ramach odpoczynku urządza sie na przyklad koncert, niczym onegdaj Beatlesi w Londynie, na dachu miejscowego baraku.
A Werner Herzog prowadząc rozmowy
z owymi "dziwakami", czy ekscentrykami (lepiej brzmi) oraz komentując ich poczynania, wykazuje się nadzwyczajnym poczuciem humoru oraz zrozumieniem pobudek ich działania. Być może, sam do tej niezwykłej ekipy za niedługo dołączy?

poniedziałek, 26 lipca 2010

"Kalina czerwona" - W. Szukszyn

Jegor urodził się na biednej rosyjskiej wsi. Jako młody mężczyzna niezadowolony ze swego pochodzenia postanowił przekwalifikować się z chłopa na miejskiego złodziejaszka. Wyrzekłszy się swej ziemi, wsi, rodzinnego domu, matki, wiedzie dość swobodne życie, przerywane od czasu do czasu odsiadkami w celi więziennej. Poznajemy go właśnie po jednej takie "przerwie urlopowej", kiedy wychodzi na wolność i chyba po raz pierwszy nie ma, nie wie, co ze sobą począć.  Na szczęście nie zatracił się jeszcze w swej przestępczej profesji do końca, tak naprawdę źle się czuje w swej fałszywej skórze miejskiego cwaniaczka.  W głębi serca tęskni za matką, do której nie odzywał się przez kilkanaście lat. Zaczyna mu brakować tego prawdziwego poczucia wolności, którego nie daje mu jego złodziejski fach ( na co tak kiedyś liczył),  a które wie, może poczuć tylko będąc tam, na ziemi, z której pochodzi. Po tylu latach, wreszcie przekonuje się, że tak naprawdę, to w środku nadal jest chłopem, kochającym wieś, tylko tam, może odetchnąć pełną piersią. Nie udało mu się przyrosnąć do nowej, obcej skóry, a wysiłki, które w tym celu czynił poszły na marne, sprawiły, że poczuł się wyczerpany,  jeszcze bardziej zagubiony niż był kiedyś, przed wyjazdem do miasta. Jegor będąc w więzieniu nawiązał korespondencję z Lubą, mieszkającą niedaleko jego rodzinnej wsi. Postanawia spróbować zerwać z przeszłością, kumplami od włamań, jedzie w odwiedziny do swej nowej znajomej. Rodzina dziewczyny najpierw przyjmuje go nieufnie, wręcz z obawą, w końcu wyszedł z więzienia. Po jakimś czasie wszystko zaczyna się jako tako układać, lecz od przeszłości nie da się odciąć raz na zawsze.  Jegorowi przyjdzie zapłacić za swe grzechy, nie tylko wyrzutami sumienia i bólem duszy w jakim się zatracił.

Bardzo piękny, ale i bardzo smutny film, jak rosyjska dusza, która nie może zaznać spokoju, którą gdzieś zawsze gna, podatna tak samo na wielkie porywy jak i na czarną rozpacz. Taki właśnie jest Jegor - prosty, bardzo wrażliwy człowiek, który wie gdzie jego miejsce, ale nie chce go zagrzać, chce stawić czoła wielkiemu światu, nawet za cenę groteskowości życia, jakie przyjdzie mu tam prowadzić. Pokusa poznania nowego, strach przed nudą i monotonnią życia, są silniejsze od wszystkiego, od miłości do matki, od wstydu i hańby, jaka czeka każdego uciekiniera i zdrajcę (bo takim niestety stał się, gdy bez słowa wyszedł kiedyś z domu i nie wrócił).

"Kalina czerwona" to ostatni film reżysera żyjącego i tworzącego w ZSRR Wasilija Szukszyna, który niemal całą swa twórczość (był także pisarzem) poświęcił tematyce wiejskiej. Interesowali go głównie ludzie, ich prostota, ale i wielka szlachetność, otwartość - (rodzina Luby mimo strachu przed nieznajomym kryminalistą bądź co bądź, nie rezygnuje z przyjęcia pod swój dach, ufa, w mądrość Luby i jej intuicję), ciekawość świata, ale i pewien ostracyzm z jakim sie spotykają, gdy do tego świata miejskiego odważą się wejść - bo i o zderzenie wsi z miastem głównie Szukszynowi w jego twórczości chodzi i o tego zderzenia konsekwencje. Pamiętajmy - filmy Szukszyna powstawały około 40 lat temu i to za czasów głębokiej komuny, gdy władzom wygodne było dzielenie narodu, podkreślanie różnic między poszczególnymi społecznościami. Do jednych z ostatnich scen filmu należy wypowiedź miejskiego cwaniaczka i złodzieja o Jegorze:  "to nie był człowiek, to był chłop (dokładnie "mużyk") spod Archangielska, takich mamy tysiące".  Pogarda i kompletny brak szacunku dla człowieka, tylko dlatego, że pochodzi ze wsi, że jest  mużykiem, a tym bardziej przykre, że pochodząca z ust mieszczucha, mającego dokładnie te same korzenie - no bo któż jak nie wieśniacy zaludniali powstające po rewolucji miejskie "metropolie" (jak to zresztą bywa i bywało na całym świecie).  Szkoda, że nie wszyscy pamiętają o jednym bardzo prostym powiedzeniu, dotykającym najgłębiej kwestii naszego pochodzenia - "wszyscy jesteśmy ze wsi".

"Kalina czerwona" należy do moich ulubionych filmów. Nakręcony przy pomocy nieskomplikowanych środków wyrazu, może chwilami zbyt ekspresyjnie zagrany przez samego Szukszyna, odtwarzającego rolę Jegora, ale mimo wszystko, zawsze, w każdej minucie wiarygodny. Nawet wtedy, gdy Jegor chodzi po polu i przemawia do brzózek jak do małych dzieci, gdy rzuca się na ziemię, którą przed chwilą zaorał, przeczuwając, że już niedługo przyjdzie mu sie z nią pożegnać, nie wydaje się ani przez moment nieprawdziwy, czy nie daj Boże, zabawny, z ekranu bije szczerość i niekłamane utożsamienie się twórcy ze swoim dziełem i jego bohaterem. Wszak Szukszyn to jeden z takich reżyserów i aktorów, który w pełni zasługuje na opinię, iż robił filmy z autentycznej potrzeby duszy, a takie zawsze chwytają za serce.  

"Zwierzęca miłość" - U. Seidl

Dokument autora takich głośnych (no, powiedzmy, w miarę głośnych) ostatnio fabuł jak "Upały" czy "Import-Export".  Tytuł "Zwierzęca miłość" działa dwustronnie, może określać miłość zwierzęcia do człowieka, lub przenośnie (choć niekoniecznie - patrząc na człowieka jako na ogniwo w łańcuchu ewolucji), miłość człowieka do zwierzęcia.  Autor filmu przedstawia ludzi z bardzo różnych środowisk, na pierwszy rzut oka wcale nie samotnych, bo żyjących w rozmaitych związkach, którzy jednak największą i prawdziwą głębię uczuć znajdują w obcowaniu ze zwierzętami.  Przeważnie są to psy, czasem inne, na przykład królik. Poznajemy przeróżne typy ludzkie.  Na przykład dwoje młodych bezdomnych mężczyzn, żyjących razem z  kundlem  w jakimś nędznym składziku, kupujący za ostatnie grosze do swego stada jeszcze królika, który ma pomagać im zarabiać na życie, to znaczy teraz na dworcu kolejowym, zamiast o datek dla siebie, będą prosić o grosz na karmę dla "kicka". Jest też para mężczyzn w średnim wieku, żadnych gejów,  pragnących część potencjału  miłości jaki posiadają wyładować na psie. Przygarniając  go, posiłkują  się wiedzą fachową, czytają książki z zakresu hodowli psów , czy przysposabiania ich do życia w ludzkim stadle.  Nie brakuje w tym towarzystwie i pań. Jedna z nich - piękna kobieta,  chyba jakaś artystka (śpiewaczka), traktuje swego rasowego husky, jak prawdziwego przyjaciela, czyta mu listy od swych kochanków i wielbicieli, ubolewając przed zwierzęciem, że wszyscy widzą w niej tylko atrakcyjne ciało, nikt nie widzi duszy.

I tak przez dwie godziny przewijają się przed naszymi oczami portrety ludzi zawiedzionych  przez bliskich, przez życie, ktorzy nie dostali miłości w takiej postaci jakiej się spodziewali, ale nie pozbyli się jeszcze potrzeby jej dawania. A któż jak nie zwierzę, może być najwdzięczniejszym biorcą miłości i jej przejawów?  Tylko ono może słuchać wielogodzinnych zwierzeń człowieka, nie komentując i nie żądając w zamian niczego, oprócz miski karmy i wyprowadzenia na spacer za potrzebą.

Interesujący jest sposób realizacji filmu. Najczęściej są to luźne, pojedyncze, pozbawione logicznego ciągu scenki rodzajowe, jakieś  spacery,  dialogi  ludzkich par mieszkających wspólnie pod jednym dachem razem z psem, a jeszcze częściej monologi  panów i pańć zwierząt skierowane do swoich milusińskich. A tak nawiasem, jacy oni tam panowie i panie!  Są to wierni poddani swych podwładnych, uzależnieni od nich całkowicie.   Scenki owe, poprzetykane są licznymi, wyraźnie aranżowanymi na użytek dokumentu  ujęciami stricte  portretowymi. Bardzo pięknymi, refleksyjnymi, melancholijnymi  mimo scenerii nędzy  życia.  Na przykład - dwie stare kobiety z kotami na podołkach. Albo bardzo nieprzystojny mężczyzna w średnim wieku, przed chwilą rozmawiający przez sekstelefon, za chwilę ukazuje się nam nagi w całej swej niekrasie wraz z psem trzymanym na smyczy. Odważny portret, dwóch dumnych samców, i tak naprawdę nie wiemy, kto  kogo na tej smyczy trzyma. Bardzo mocne wrażenie wywołuje portret  z domu starców (to jeden z ulubionych leitmotivów Seidla)  - szereg łóżek z  ułożonymi w nich jeszcze  żywymi, lecz nieruchomymi, ciałami staruszków i biegającymi po pościeli małymi króliczkami,  figlarnie trącającymi noskami stare twarze, budząc na nich cień uśmiechu - znowu jedyną radość daje człowiekowi nie drugi człowiek, lecz zwierzę.

Filmy Seidla kojarzą mi się czasem z dokumentami naszej Ewy Borzęckiej. Obydwoje zajmuja się tą marniejszą stroną ludzkiego istnienia. I teraz pytanie, dlaczego tak lubię filmy Austriaka, a  nie znoszę filmów Polki? Przecież ukazują podobne światy używając przy tym  często gęsto (Seidl nawet częściej i gęściej) celowej inscenizacji . Różnią ich cele, myśl przewodnia ich filmowych przedsięwzięć. Borzęcka zdaje się działać ku zaspokojeniu niezdrowej sensacji, oczekiwaniu widza na obraz zła, nędzy, brudu, by mógł nakarmić głód zobaczenia życia skrajnie innego od swojego, a więc poczuć samozadowolenie " jeszcze nie jest ze mną tak źle". W obrazach Borzęckiej, wyczuwa się jakimś siódmym zmysłem kalkulację, chęć zaszokowania widza dla swej korzyści, jako autorki filmu.   Seidl, natomiast, pochyla się nad człowiekiem i oprócz powierzchownej nędzy jego istnienia, stara się wydobyć także głębię jego tęsknot, jego pragnień, ale także straszną wobec nich bezradność . Patrząc na  filmy Seidla, w przeciwieństwie do filmów Borzęckiej, widzimy, że  mimo wszystko oglądamy człowieka, rozumiemy jego emocje, ba,  czujemy wręcz  pewną więź, dzielimy z nim jego rozpacz i pustkę istnienia. Jednym słowem, filmy Seidla poruszają, po uprzednim wbiciu w fotel (bezkompromisowy sposób filmowania), a filmy Borzęckiej czynią z nas jedynie zimnych obserwatorów pod okularem mikroskopu-kamery pełzania czegoś (?), kogoś(?), co(?), kto (?) nazywa się człowiekiem.